Wywalcz
Jej wolność lub zgiń [1]
Liczba
trzysta w historii jest niezwykle ważna, przynajmniej moim zdaniem.
Trzystu dzielnych Spartan, na czele z królem Leonidasem, zginęło w
chwalebnej bitwie pod Termopilami w 480 r.p.n.e, do dziś będąc
sztandarowym przykładem wielkiej odwagi, męstwa i patriotyzmu, a
także wierności zasadom. Poświęcenia życia dla czegoś, co jest
od niego ważniejsze. Kto ich nie podziwia? W przełęczy stoi
pomnik, zbudowany w XIX wieku, a pewne krwawe filmidło (tudzież
komiks) sprawiło, że nieugięci Spartanie rozpalili nawet umysły
tych, którym z historią nie po drodze, chyba że ktoś nie lubi
latających odciętych głów albo zwraca uwagę na wyrzeźbione
sylwetki aktorów. Tak, nawet ja wiele razy nie mogłam spać,
zafascynowana tymi, którzy tak nisko i tak wysoko cenili swoje
życie, że zmusili wroga, by do ich ojczyzny – dosłownie –
przeszedł po ich trupach.
Było
też trzystu innych śmiałków. W ich ojczyźnie panoszył się wróg
ze swastyką i czarnym orłem, a w najpiękniejsze miasta skalały
swoją obecnością takie potwory jak Hans Frank czy Ludwig Fischer.
Może w rodzinie mieli oficerów, których Rosjanie rozstrzelali w
Katyniu, może kogoś pochodzenia żydowskiego, kogo zabrano do
getta, skąd była już prosta droga do komór gazowych i pieców
krematoryjnych w Auschwitz. Z pewnością ich rodziny – matki,
żony, narzeczone, dzieci, mężowie (bo pośród nich była jedna
kobieta, Elżbieta Zawadzka) – cierpiały głód i żyły w strachu
przed godziną policyjną i łapankami, gdzieś na boku trudniąc się
szmuglem żywności czy pomagając ludziom z ruchu oporu, a może
nawet chodząc do tajnej szkoły. Oni jednak zostawili to wszystko za
sobą, zrywając wszystkie kontakty, zmieniając tożsamość i
samych siebie, bo ponad tęsknotą za bliskimi było coś więcej –
miłość do ojczyzny. Mimo że w Anglii mieli wszystko, ze spokojem
włącznie, tęsknili za swoim biednym krajem, chcieli tam wracać,
walczyć, nawet ze świadomością, że większość z nich zginie. W
kołnierzu, zaszyta, uwierała także kapsułka z trucizną: mieli ją
rozgryźć w razie przesłuchiwań. Honorowe samobójstwo, by nikogo
nie wydać i nie być narażonym na nieludzkie tortury. Bo nie byli
to zwykli żołnierze – to elitarna grupa trzystu szesnastu
komandosów, jakich nie powstydziliby się w Delta Force. Nazywano
ich cichociemnymi.
Jak
już wiecie, nie oglądam dużo telewizji, a jeśli mam zamiar
wyjątkowo włączyć owo gadające pudło, zwykle zapominam. To wraz
ze skrajną bezmyślnością fabuł polskich – i nie tylko –
seriali, jest powodem, dla którego nie potrafię oglądać
czegokolwiek w miarę systematycznie. Od każdej reguły jest jednak
wyjątek – a jest nim Czas Honoru,
opowieść o czwórce przyjaciół, cichociemnych właśnie. Ich losy
i ładna oprawa serialu bardzo mnie zafascynowały i zainteresowałam
się bliżej tym razem prawdziwymi cichociemnymi. Traf chciał, że w
księgarniach pojawiła się ta pozycja i już domyślacie się, że
nie mogłam się powstrzymać - takim sposobem znalazła się w moich
przyklejających się do papieru łapkach. Zaczęłam czytać tego
samego dnia i choć wraz z doświadczeniem w niezwykle trudnej
materii książek popularnonaukowych i monografii przybyło kilka
refleksji, muszę przyznać, że lekturę tę wspominam bardzo miło.
Dlaczego? O tym poniżej.
Autor
swoją pracę zaczyna od szczegółowego przedstawienia kulis
powołania formacji i trudnych początków, szkicując ówczesną,
niezwykle trudną, sytuację rządu polskiego i Polaków w ogóle, na
tle bezwzględnej, wojennej polityki. Przedstawia sylwetki
założycieli – oficerów Jana Górskiego i Macieja Kalenkiewicza
oraz to, co doprowadziło do powstania tej organizacji w takim
charakterze, w jakim znamy ją z popularnych przedstawień – jak
się okazuje, była to wypadkowa pomysłów, osobowości, zbiegów
okoliczności i posunięć politycznych, co pisarz stara się
wyjaśnić w miarę przystępnie i dość skrótowo, nie wgłębiając
się w specjalistyczne szczegóły. Następnie, w jednym z chyba
najbardziej fascynujących rozdziałów, opisuje szkolenie, jakie
musieli przechodzić kandydaci na komandosów. Było to z pewnością
niełatwe, bo z około tysiąca kandydatów, zostało tylko trzystu
szesnastu – przyszli cichociemni uczyli się technik szpiegowskich,
szyfrowania, podrabiania dokumentów, a nawet podstaw psychologii,
niezbędnych do oszukiwania Niemców. Największe wrażenie robi
jednak Małpi Gaj, czyli coś w rodzaju parku linowego bez
zabezpieczeń, a także próbne skakanie spadochronowe ze specjalnej
wieży, przy czym złamania i skręcenia kończyn były normą;
czytelnik śledzi losy kilku najbardziej znanych cichociemnych, w tym
– między innymi - wspominanego wyżej Kalenkiewicza i porucznika
Jana Piwnika, niewątpliwie prawdziwą legendę tej formacji. To ich
śladami podąża Autor, niestrudzenie kreśląc szerszy kontekst
wojennych zdarzeń i ukazując okupowaną Warszawę i Kresy, gdzie
rozwinięto za wielką pomocą cichociemnych organizację Wachlarz
(nazywaną od promienistego
układu konkretnych placówek ruchu oporu od centrali w stolicy),
robotę niezwykle koronkową i dlatego przedwcześnie zniszczoną. Na
ostatnich kartach Autor wspomina dużo o akcji Burza i
powstaniu warszawskim, będących dla kilku bohaterów tłem ich
śmierci. Z trzystu cichociemnych zginęło bowiem stu dwunastu – a
pisarz oddaje im hołd w Zakończeniu,
prawdziwie beletrystycznym piórem oddając uczucia pułkownika
Hartmana.
Nie
należy traktować tej pozycji jak podręcznika, czy kompendium
wiedzy, tym bardziej w tematach, które są tylko tłem. Wachlarz,
powstanie,
wojna między Niemcami i Rosjanami, getto, sytuacja polityczna –
wszystko zostało nakreślone na tyle dobrze i sprawnie, że
historyczny laik łatwo zrozumie, a historyk nie będzie miał
zastrzeżeń do uogólnień; jest to jednak tylko tło do losów
bohaterów i całej formacji cichociemnych, kontekst, w jaki zostały
wpisane losy jednostek. Bo to nie jest książka o wojnie, to jest
książka o losach poszczególnych ludzi, których działania i
wybory w pewien sposób wpływają na jej bieg. Opowieść, która
przeciętnemu, ale zainteresowanemu tematem czytelnikowi przybliży
sylwetki tamtych ludzi, może skłoni do dalszych poszukiwań. I
wydaje mi się, że właśnie w taki sposób powinna być odbierana
przez czytelników, a także sprawiedliwie oceniona (jakkolwiek ocena
takiej książki sprawia wiele trudności, szczególnie że wydaje
się pozycją niezaadresowaną do tych, którzy chcą zgłębić
temat jeszcze bardziej).
Rzeczą,
którą należy przede wszystkim pochwalić, jest wydanie. Okładka w
jakichś tam sposób nawiązuje do tematu, a kolory są raczej
przygnębiające niż jaskrawe. Na tle pomarańczowego, zachodzącego
słońca, widzimy czarną sylwetkę z karabinem, a obok leży coś,
co na pierwszy rzut oka wydaje się kamieniem, ale tak naprawdę jest
spadochronem (można to łatwo wywnioskować po linkach i
charakterystycznym kształcie). Na ponurym niebie wyżej, mniej
więcej niedaleko chmurki, twarz owego cichociemnego została
powiększona: to Jan Piwnik, z ręką na karabinie i, jeśli się
uważnie przyjrzymy, bardzo poważną miną. Nad nim widzimy jeszcze
maksymę cichociemnych, przytoczoną przeze mnie na początku
recenzji, a na dole, na czarnej części, widnieje biały tytuł i,
co mi się bardzo spodobało, nazwisko Autora znacznie mniejszą
czcionką. Blurb może zachęcający nie jest, ale same pierwsze
słowa, jak magnes przyciągają każdego chociaż trochę
zainteresowanego historią i tematyką książki. Całościowo
wydanie jest bardzo dobre: twarda okładka, ciężki, żółty
papier, ładna, wygodna czcionka, a także – co stanowi
kwintesencję publikacji historycznych – wkładka ze zdjęciami.
Jest tam dużo fotografii przedstawiających przygotowania
cichociemnych do walki w Polsce w Largo House i Audley End oraz zdjęć
portretowych, grupowych, które ilustrują treść książki i
pozwalają spojrzeć w twarz – uwierzcie, to bardzo niezwykłe
uczucie – bohaterom opowieści, którzy nie byli przecież
postaciami fikcyjnymi. Dla wygody czytelnika wszystkie fotografie są
ponumerowane, tak, że bez problemu można zorientować się tam,
gdzie na stronie pojawia się więcej niż dwie; ich rozmiar jest
przyzwoity i pozwalający dostrzec szczegóły, mimo licznych
niedoskonałości, które nie da się już usunąć. Na końcu
książki zamieszczono wygodny indeks, bardzo zresztą dokładny, a
na początku spis treści i dramatis
presonae,
a właściwie krótkie biogramy, gdzie Autor, chcąc zapewne ułatwić
czytelnikowi zgłębianie treści i uporządkowanie faktów o
najważniejszych postaciach, zgromadził podstawowe informacje, wraz
z ciekawostkami, o których nie wspomina w tekście właściwym. To
bardzo wygodne, szczególnie dla osób rzadko mających styczność z
tego typu pozycjami. Zresztą, to jedna z tych książek, które po
prostu miło się trzyma w ręku, narkotycznie wąchając zapach
farby drukarskiej, która obiecuje ciekawą, pełną emocji
lekturę...
Książka
jest bardzo wiarygodnym, choć niepełnym, źródłem wiedzy, posiada
bowiem system przypisów, niezbyt zresztą przeszkadzający w
czytaniu, a na końcu Autor przedstawił liczącą niemal dwie strony
bibliografię, zawierającą pozycje tylko wybrane (!), wśród
których przeważają kanoniczne raczej opracowania i licznie
wspomnienia cichociemnych, którym udało się przeżyć (co
doskonale odzwierciedla charakter książki); znajdziemy tam także
kilka ciekawych linków, z których Autor korzystał, między którymi
na szczęście nie ma Wikipedii. Odzwierciedla to ogrom pracy Autora,
którą bardzo doceniam i szanuję, bo naprawdę rzadko można
spotkać popularnonaukową pracę historyczną bogatą w wiarygodne
źródła. Na człowieku takim jak ja, który z zadowoleniem leni się
całymi dniami, robi to naprawdę wielkie wrażenie.
Język,
jakim posługuje się pisarz, jest lekki i bardzo przystępny.
Właściwie brakuje w nim trudnych terminów historycznych, pisarz
właściwie używa kolokwializmów, a komunikatywny styl sprawia, że
każdy daje radę nawet wtedy, kiedy Autor jednym tchem wymienia
pseudonimy (co nie jest łatwe z uwagi na ich częste zmiany, nawet
przez głównych bohaterów) i wcześniej nieznane nazwiska. Narracja
jest wartka, czasami można nawet odnieść wrażenie, że czyta się
smakowitą powieść wojenną, czy lekko fabularyzowaną biografię
ze starannie nakreślonym tłem polityczno-społecznym. W Prologu
i
Zakończeniu,
mających formę krótkiej impresji czy miniaturki (kilka następnych
znajdziemy w środku) Autor z wykwintem prawdziwego twórcy - a nie
zajmującego historyka - kreśli przed czytelnikiem przesycone
emocjami obrazy, będące jakby prozatorskim obramowaniem całej
historii, jednocześnie nadające wszystkim formę znacznie lżejszą.
Niewątpliwie jest to także sprytna pułapka na potencjalnego
czytelnika, który, zafascynowany dynamicznym wstępem, kupi pozycję.
Tak czy inaczej, polskiej beletrystyce historycznej nie stałoby się
nic złego, wręcz przeciwnie, gdyby Autor zabrał się za powieści
historyczne. Może nie byłyby one wysokokaloryczne, takie, jakie
lubię, ale przypuszczam, że rozrywka byłaby przednia.
Chociaż
nie mogę się książki nachwalić, muszę przyznać, że jest to
tylko opowieść. Lekka, z nieszkodliwymi uogólnianiem tematu,
faktami będącymi właściwie oczywistością dla każdego
historycznego pasjonaty. Pozycja nudna dla tych, którzy mieli już
okazję czytać coś o cichociemnych, albo zbyt popularna – nie ma
tu szczegółów technicznych broni, konkretów, cytatów i
przypisów na całą stronę, a narracja utrzymana jest raczej w
konwencji melancholijno-romantycznej, co niezbyt pasuje do pozycji
fachowej, niewątpliwą wadą jest też to, że Autor poprzestał na
najważniejszych postaciach polskich komandosów. Łatwiej przecież
napisać o tych, którzy są powszechnie znani, niż o tych zadawać
sobie trud w odgrzebywaniu i odkurzaniu zapomnianych nazwisk i
pseudonimów. Oczywiście, nic nie mam przeciw Piwnikowi,
Kaszyńskiemu, Plichowi czy Januszkiewiczowi, bardzo ich zresztą
lubię, myślę jednak, że przypomnienie ludzi zapomnianych, którzy
czasami dokonali jakiegoś bohaterskiego czynu, jest rzeczą bardzo
szlachetną, a także bardzo chwytliwą, również wśród innych
historyków i dużej części zwykłych ludzi, takich jak ja, którzy
chcą wyjść poza krąg wciąż tych samych nazwisk. Jeśli mówimy
o wciąż tych samych nazwiskach, trzeba wspomnieć o niezrozumiałym
dla mnie braku Elżbiety Zawadzkiej, kobiety-cichociemnej przecież,
której losy są niemniej interesujące. Cóż, może Autor chciał
uniknąć taniej sensacji i uwielbienia wszelkiej maści feministek,
może też uznał, że to materiał na kolejną, oddzielną książkę?
Cóż, mam taką nadzieję. Wadą jest także ułożenie treści –
historie poszczególnych postaci są ze sobą nieco wymieszane, przez
co trudno, przede wszystkim osobom miej zorientowanym i nieuważnym,
wszystko ogarnąć i połączyć w logiczną całość. I chociaż
jakiś podział jest - w części pierwszej opisane są początki i
szkolenie; w części drugiej akcje; a w trzeciej epilogi wszystkich
historii i zakończenia wątków – uważam to za rzecz bardzo
niedoskonałą. Najlepiej byłoby, gdyby książkę podzielić na
kilka lub kilkanaście oddzielnych historii, każda dotycząca innego
bohatera, z częścią wstępną, poświęconą zasadom szkolenia i
początkom organizacji; dzięki temu cel książki, dotyczący
tematu-rzeki, stałby się jaśniejszy – luźny zbiór opowieści o
cichociemnych to coś innego niż pozycja, której temat i cel są
niedokładnie sprecyzowane, prawdopodobnie przez bałagan. Co ciekawe
jednak, zauważyłam to dopiero po tym, jak przeczytałam książkę;
podczas przewracania z cichym szelestem kart mało brakowało mi do
szczęścia. Tfu! Co ja mówię! Może i jestem zbyt wrażliwa, ale
kilka rzeczy sprawiło, że oczy zaczęły szczypać – ale nie od
zmęczenia – a serce zamarło ze smutku. I to chyba w tej pozycji,
w przeciwieństwie do wielu innych pozycji typowo historycznych, jest
bardzo ważne.
Polacy XXI-wieku mówią –
co zresztą wynika z badań – że w razie zagrożenia wybraliby
emigrację na Zachód, małodusznie uciekając od zagrożonego kraju.
To zupełnie przeciwnie do cichociemnych, których pragnieniem była
walka z okupantem, mimo wielkiego ryzyka i ceny, jaką było zerwanie
z najbliższymi (w obawie przed tzw. odpowiedzialnością zbiorową).
Ba! Takie poświęcenie mało komu mieści się w głowie, chociaż
każdy podziwia króla Leodnidasa i jego trzystu Spartan, a także
wielu im podobnych, także cichociemnych, których dewiza zresztą
bardzo (i niepokojąco) przypominała słynne z tarczą, albo na
tarczy. Po lekturze tej lub innej pozycji na ten temat –
lekturze potrzebnej każdemu – pozostaje, może niektórym,
nieśmiałe, w gruncie rzeczy straszne, prytanie może ja też..?
i – z pewnością – słodko-gorzka, pełna podziwu refleksja o
ludziach, po których trupach – dosłownie - wróg musiał przejść,
by zdobyć rzecz najcenniejszą: dom. Ojczyznę.
[1]
Dewiza formacji cichociemnych, powieszona w świetlicy w ośrodku
szkoleniowym komandosów w Audley End.
Tytuł: „Cichociemni.
Elita polskiej dywersji”
Autor: Kacper Śledziński
Moja ocena: 6,5/10
Widziałam kiedyś ten tytuł w księgarni i muszę powiedzieć, że z chęcią bym się z nim zapoznała. Może kiedyś mi się to uda.
OdpowiedzUsuńRaczej nie skusze się na tą pozycję.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
http://miedzy--stronami.blogspot.com/
Historyczne książki uwielbiam. A szczególnie o polskiej historii :)
OdpowiedzUsuńTo wspaniała książka. Czytałam i pisałam o niej również. Polecam innym!
OdpowiedzUsuńNa pewno przeczytam!
OdpowiedzUsuńMój wujek dostał od moich domowników tę książkę na urodziny i pamiętam, że mu się podobała :)
OdpowiedzUsuńNiestety we współczesnym społeczeństwie sporo jest osób, które ma całkowicie odmienne zdanie o Polsce i patriotyzmie od swoich przodków. Historia dwudziestowieczna jest moim najmniej lubianym rozdziałem historii, stąd nie sięgnę po książki o tej tematyce. Ale "Czas Honoru" mnie zaciekawił. ;)
OdpowiedzUsuń