Można mnie nazwać mieszczuchem – urodziłam się i
wychowałam w mieście, żyję w nim do dziś. I bynajmniej nie narzekam. Wszystkie
potrzebne sklepy mam tuż pod nosem, lekarza pediatrę i kościół też, z okna mogę
podglądać sortowanie listów na poczcie, księgarnie i pizzeria są zaledwie kilka
kroków. Nie muszę się także wysilać, by iść do Empiku czy galerii handlowej.
Dalej mam jezioro, cmentarz i jeszcze więcej sklepów, które z wrodzonego
lenistwa odwiedzam bardzo rzadko. Nie mogę więc narzekać, że jest mi tu źle –
żyje się tu komfortowo przynajmniej na moje niezbyt wygórowane wymagania. Mimo
tego nie czuję się jakoś przywiązana na tyle, byście nazwać mnie lokalną
patriotką; zainteresowanie historią mojego regionu jest raczej uprzejme w
stosunku do pewnego znajomego, który pisze artykuły do lokalnej gazety i
zazwyczaj polega na kulcie Anny Wazówny, która jest tu bardzo ważną
osobistością. Dlatego nie zauważam zmian, jakie powoli zaczynają zachodzić
wokół mnie i mojego miejsca zamieszkania. Zmian na gorsze, powiedziałabym, bo
na miejscu dzisiejszego parkingu przed wojną był ogród z stolikami i muszla
koncertowa; postępującą nowoczesną, ale i bardzo chaotyczną zabudową szepczącą
swoim zimnym minimalizmem dostojne, pruskie budynki z czerwonej cegły i
urokliwe kamieniczki. Usiłowaniem władz do zbliżenia wizerunku miasta do
metropolii, a nie urokliwego miasteczka, gdzie pośród uliczek usłyszeć jeszcze
stukanie podków koni sprzed stu lat. Takich miejsc jest coraz mniej,
szczególnie na obrzeżach, pośród nowych osiedli i wielkich blokowisk.
Ale za to o wiele bardziej lubię to samo miasto nocą,
chociaż większe miasta robią jeszcze lepsze wrażenie. Poza pijaczkami i
podejrzanymi typami ustawiającymi się w kolejkach do klubów nocnych od
rozświetlonych okien i witryn bije pewnego rodzaju ciepło; kiedy ludzie
wieszają tam lampki choinkowe i Mikołaje, efekt jest jeszcze potężniejszy, a mi
nie chce się wracać do domu. Zresztą nocą miasto wydaje się intymniejsze niż za
dnia, bardziej tajemnicze i wielkie. Wszechogarniające. Dające poczucie dziwnej
wspólnoty z tymi, którzy skryli się pod dachami swoich domów i mieszkań (nawet
jeśli są to tylko niebieskie odblaski od telewizora); ma się wrażenie, że
uliczki, znane od lat, stają się zawiłymi labiryntami, a parki magicznymi
ogrodami jak z baśni, w których zdarzyć może się wszystko (łącznie z
natknięciem się na niebezpiecznego pijaczka, całujących się w krzakach gimbów
czy agresywnych typków z podejrzanymi woreczkami i strzykawkami). Zresztą
ciężko jest zachwycać się urokami miasta, kiedy można natknąć się na tyle
niebezpieczeństw, ale mimo to wtedy domy i ulice oddziaływają na mnie jakoś
inaczej, czasami mam wrażenie, że wszystko odzwierciedla to, co czuję, a nawet
coś chce do mnie powiedzieć. Tylko co? Nie wiedziałam, a nie miałam odwagi się
pytać – jako zwykle racjonalna osoba posądzona zostałabym o branie czegoś bądź,
jeszcze gorzej, chorobę psychiczną. Zresztą sama się tego bałam, próbowałam to
tłumić, szukać jakichś racjonalnych powodów mojego dziwnego stanu ducha, które
– jak sądziłam – brało się ze zmęczenia lub też z kofeinowego haju; byłam
pewna, że moi zupełnie normalni znajomi tak nie mają. Dlatego byłam zdziwiona i
zaskoczona, kiedy odkrywałam, że to wcale nie jest nienormalne, a nawet
poznałam człowieka, który czuje tak samo jak ja. Mój nowy znajomy sam w sobie
jest niezwykły, bo pochodzi z Turcji i na ogół zajmuje się sprzedawaniem buzy,
czyli tradycyjnego, lekko alkoholowego napoju, a także, co najważniejsze, do
głowy przychodzą mu dziwne myśli.
Nazywa się Mevlut Karataş i, jak już wspomniałam,
sprzedaje buzę na ulicach Stambułu. Wraz z upływem czasu zawód to coraz
bardziej nieprzydatny, bo mało kto pije buzę, a jeśli tak, to taką ze sklepu –
Mevlut jest więc żyjącym reliktem z coraz bardziej dalekiej przeszłości, jednym
z niewielu podtrzymujących dawną tradycję, pamiętającym o odrębności narodowej
w coraz bardziej globalnym świecie. Wędrując nocą po ulicach miasta obserwuje
jego nocne życie, zmieniający się kształt i coraz bardziej nieznaną dla niego
twarz; wtapia się w noc i Stambuł, który zamienia się w inną, tajemniczą
krainę, odpoczywa, odnajduje najgłębszy sens w swojej egzystencji, nawet wtedy,
kiedy w jego życiu nie wszystko jest tak, jak powinno być. Poznaje przy tym
wielu ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu ukształtują pewne części
jego życia, jednocześnie samemu funkcjonując w jakby zupełnie innym wymiarze,
obok świata. A wokół niego wszystko się zmienia, wszystko jest płynne,
przebiega historia jego życia i tych, którzy są z nim w jakiś sposób związani.
Mevlut wybiera sobie żonę, która nie jest do końca tą, której pragnął (przez to
później zaczną się problemy), rodzą się dzieci, w końcu bohater zostaje sam.
Wciąż zmienia miejsce zamieszkania, od wiejskiego domu i pospiesznie budowanego gecekondu na jednym ze wzgórz Stambułu
do wielkiego, bezosobowego bloku; rodzina i przyjaciele odchodzą i przychodzą,
a gdzieś w tle całej opowieści wre skomplikowana polityka Republiki Tureckiej
pełna puczów wojskowych i ideologicznych przepychanek, z obowiązkowym portretem
Mustafy Kemala Atatürka na ścianie każdego domu i urzędu. Ale cokolwiek się
dzieje, wieczorami Mevlut przechadza się po ulicach i uliczkach, nawołując
„Buzaaa!” i – mimo lęku przed psami – zachodząc na stare, sułtańskie cmentarze,
gdzie zatrzymał się czas, a w głowie mając te swoje dziwne, tajemnicze myśli,
których czasami nie może zrozumieć.
Kiedy otwierałam tę książkę, zamkniętą w ciekawej,
oryginalnej okładce, była ona dla mnie zupełną niewiadomą. Ba! Dopiero przed
lekturą sprawdziłam – wstyd się przyznać -
czym jest buza i zagłębiłam się w tajnikach receptury i apetycznych
zdjęciach napoju. Ale czy treść mi się spodoba, czy zniechęcona nie odłożę
książki w połowie, lub też co chwila będę uderzać głową w biurko tudzież w ścianę
by znieczulić się przed ludzką głupotą wylewającą się z produktu
powieściopodobnego? No tak, Autor niby noblista, ale owa nagroda nie ma dla
mnie jakiegoś wielkiego prestiżu – niektóre nagrody są przyznawane według
dziwnych kryteriów zwykłym powieścidłom, a wybitne dzieła czekają na swoją
kolej w nieskończoność niczym Leonardo di Caprio na Oscara; takim pisarzom
zwykle się nic już nie chce – nie muszą niczego udowadniać a pieniędzy mają
wystarczająco dużo. Czy będzie to tego rodzaju książka, wydana w Polsce tylko dlatego,
że napisał ją noblista po pięciu latach odpoczynku, bez gwarancji jakości? Cóż,
zawsze trzeba będzie zaryzykować, najwyżej będę miała tę przyjemność wyżywać
się w recenzji. Zabrałam się więc do czytania, szczególnie, że to niezła
cegiełka, omijając na razie wszystkie dodatki, by uzyskać jak największą
satysfakcję z obcowania z czystą, snutą przez pisarza historią.
Co jest największą zaletą powieści? Elegancki, prosty styl
zwrócił moją uwagę już po kilku stronach książki, a potem wzbudził mój podziw,
w miarę jak akcja zaciekawiała mnie coraz bardziej i powoli przywiązywałam się
do bohaterów. Styl ma delikatną, ciekawą budowę, zbudowaną z prostych,
bezpretensjonalnych i swojskich słów, pozbawiony jest wszystkich skomplikowanych
metafor i konstrukcji – czyta się przyjemnie, szybko – bo tekst ma swoją
nieskomplikowaną melodię – i przede wszystkim ze świadomością, że mamy do
czynienia z prozą na naprawdę wysokim poziomie. Pisarz skupia się na opisywaniu
czynności dobrze nam znanych, pod tą powłoką przemycając intrygujące,
umiejętnie wprowadzone smaczki, widoczne dopiero po uważniejszym, powolnym
czytaniu, jakiego wymaga książka. Subtelności takich jest wiele. Przede
wszystkim Autor ma rzadki dar pisania pięknie i ciekawie o ludzkiej
codzienności, znajdowania pośród zwykłych, rutynowych czynności jakiegoś
niewidocznego wcześniej szczegółu, który nadaje codzienności nowego,
zaskakującego znaczenia albo ubarwia niemiłosiernie szare życie; znajduje także
poezję tam, gdzie zazwyczaj widzimy prozę (jak na przykład w roznoszeniu buzy)
i opisuje to tak, że życie Mevluta i innych bohaterów, normalne i przeciętne,
staje się czymś nowym i fascynującym. Jest to też zasługa przenoszenia punktu
ciężkości na jakiś szczegół, budowania wokół niego wielu znaczeń, niezwykle
delikatnego cieniowania, które tworzy nieco inną perspektywę niż ta do której
zostaliśmy przyzwyczajeni i unikania mówienia dosłownie o emocjach bohaterów, a
czasami nawet ich działaniach, dzięki czemu czytelnik ma większe możliwości
interpretacyjne całości. Jednocześnie styl pisarza jest bardzo intymny,
dotykający wszystkich aspektów życia bohaterów, odnotowujący każdą zmianę w
portrecie Stambułu. Bo liczne, jakby wtrącone mimochodem opisy tego miasta, to
też prawdziwa wirtuozeria: czyta się niemal tak samo dobrze jak opowieści o
późnośredniowiecznym Paryżu autorstwa Victora Hugo. Miasto w opowieści Autora
żyje, jest pełnoprawnym bohaterem, przybierającym różne twarze w zależności od
czasu portretowania i perspektywy, co jest tu ważniejsze od kronikarskiego
notowania zachodzących w nim zmian. Akapity o Stambule to przykład doskonałego
i ciekawego obrazowania z użyciem minimum środków i bez zbędnego przegadania, zmieszczenia
w jednym jednocześnie pełne malowniczych widoków i impresjonistycznych elementów.
To nie jest więc Stambuł taki, jaki możemy zobaczyć w przewodnikach i albumach,
to jest Stambuł pisarza, bardzo osobisty, wręcz intymny – tak jak Melvut, Autor
nie widzi nic ciekawego w wznoszących
się na kilkanaście pięter blokach, do których na końcu opowieści trafiają
wszyscy bohaterowie, ale w krętych, starych uliczkach, gdzie zdają się drzemać
dżiny i gdzie włóczą się bezpańskie psy. I wszystko to opisane delikatnie, z
wirtuozerią i plastycznością tak, jakbyśmy towarzyszyli bohaterowi w nocnych wędrówkach
i podziwiali miasto jego uważnymi oczami. I tylko dziw bierze, że ze zwykłej
opowieści ze zwykłym bohaterem, prosto przecież napisanej, pisarz potrafi
zrobić coś, co na długo pozostaje w pamięci i przyzywa swoim niezwykłym czarem.
Wyjątkowość książki ujawnia się
także w innym aspekcie, choć na początku byłam niemal pewna, że zaliczę to do
negatywnych stron powieści. To różnorodność narracji, technika rozpisania
powieści na kwestie poszczególnych bohaterów, dzięki czemu konkretne punkty
widzenia na daną kwestię czy wątki zostają mocno podkreślone, niemal
wyodrębnione w autonomiczne opowieści, splatające się z innymi i tworzące
znacznie szerszą panoramę wydarzeń. Na początku myślałam, że taki zabieg w
książce niezbyt grubej (w porównaniu z monumentalną Pieśnią Lodu i Ognia G.R.R Martina czy trylogią Elżbiety
Cherezińskiej Odrodzone Królestwo,
gdzie bohaterów jest bardzo dużo, a kluczowe dla fabuły wydarzenia dzieją się
jednocześnie w kilku miejscach naraz) o
raczej jednolitej akcji jest zupełnie niepotrzebny, wepchnięty na siłę. Zresztą
wydawało się, że powieść będzie należeć do tych trudniejszych, bardziej
wymagających, gdzie taka forma prowadzenia narracji będzie wymagała jeszcze
większego zaangażowania. Ba! Okazało się, że poza fragmentami z punktu
wiedzenia bohaterów, pisarz zdecydował się na wstawki klasycznej narracji
trzecioosobowej. Ze względu na to było bardzo trudno, przynajmniej na początku;
później poznałam rytm opowieści i przestało mi to przeszkadzać – wręcz
przeciwnie. Autor stworzył historię jako pewnego rodzaju kronikę rodziny
Mevluta, gdzie bohaterowie są bezpośrednimi komentatorami wydarzeń opowiadanych
przez narratora, mówią o swoim stosunku do tych spraw i zwracają się
bezpośrednio do czytelnika, przez co czytanie tego było dość specyficznym
uczuciem. Zresztą całość była ciekawym sposobem na wprowadzenie polifonii i
poznanie racji różnych osób, szczególnie kiedy bohaterów podzielił jakiś
konflikt albo kwestie polityczne, których w książce jest dużo – ubarwia to
historię i sprawia, że staje się różnorodna, nieprzewidywalna. Co więcej,
należy podziwiać Autora za technikę, bo wbrew pozorom taki sposób narracji jest
niezmiernie trudny, szczególnie jeśli pisarz skomplikował to wszystko dodaniem
fragmentów zwykłej narracji – książka staje się wielką układanką, w której
każdy element musi idealnie pasować, bez przeoczenia nawet najmniejszego błędu,
szczegółu. Ile pracy! Na miejscu pisarza najprawdopodobniej zatonęłabym w morzu
notatek i poprawek, albo się po prostu poddała. Jako czytelnik lubię jednak
pozornie proste konstrukcje, skrywające skomplikowany, ale idealny szkielet. Takie
coś potrafi mnie wciąż zaskakiwać, a w morzu literackiej wtórności i nudy
niespodzianki są jeszcze bardziej miłe niż zwykle.
Paradoksalnie ciężko powiedzieć,
kto jest bohaterem opowieści. Mevlut? Stambuł? To właśnie miasto jest tłem
wszystkich wydarzeń rozgrywających się na kartach książki; zmiany, jakie w nim
zachodzą warunkują życie pozostałych bohaterów, a w życiu naszego poczciwego
sprzedawcy buzy odgrywa odrębną rolę. Miasto się zmienia. Powiększa się o nowe
dzielnice, zapełnia się tysiącami małych domków, budowanych przez jedną noc
przez anatolijskich osadników na nielegalnych działkach, nocą w oknach, aż po
europejskie wybrzeża Bosforu, palą się światła z kradzionego prądu, wreszcie do
nieba pną się wieżowce; po starych, nierównych uliczkach, pamiętających może
sułtanów i cesarzy bizantyjskich, chodzi sprzedawca buzy, chociaż wiele osób
już nawet nie wie, co to jest. Miasto, składające się z mieszkających w nim
ludzi, jest jednym wielkim organizmem, który żyje i przeistacza się bez względu
na żyjące w nim jednostki, takie jak Mevlut, coraz większy outsider, żyjący przeszłością, dziwnie przywiązany do miasta, w
którym na dobrą sprawę nie może się odnaleźć nawet po spędzeniu w nim większej
połowy swojego życia – na zmiany patrzy jak przez mgłę, coraz mniej rozumiejąc
nowe priorytety oraz sposoby życia - i rozumiejący jak nikt inny jego mowę. Jednak
poza tym bohater jest idealnie przeciętny, niewyróżniający się niczym ciekawym,
niepozorny i szary, co w tym przypadku nie jest zaniedbaniem pisarza, tylko
skutkiem obranej przez niego konwencji. Śledząc losy bohatera łatwo bowiem
możemy się z nim utożsamić – jego biografia mogłaby być równie dobrze biografią
kogokolwiek innego - zrozumieć jego wybory, doznać tego uczucia przytłoczenia
charakterystycznego dla wielu miast i anonimowości, ale jednocześnie wniknąć w
intymny, mały światek rodziny i nielicznych przyjaciół bohatera. Bo rodzina
Mevluta też jest tu ważna – tak ważna, że Autor uznał za stosowne umieścić na
początku drzewo genologiczne całej rodziny. Było to dla mnie zaskoczeniem,
oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo coraz rzadziej w literaturze w
ogóle można spotkać tego typu wątki, jeszcze tak bardzo rozwinięte. Nie jest to
również rodzina toksyczna, którą z sadystyczną przyjemnością opisuje niemal
każda współczesna pisarka, która nie chce wyjść na kolejną autorkę naiwnych
bestsellerów ani nowoczesna rodzinka w stylu Mody na sukces – w rodzinie Mevluta, jak w każdej rodzinie,
wybuchają kłótnie, konflikty, staje się przed wyzwaniem rozwiązania trudnych,
niejednoznacznych problemów, wylewa się na kogoś złość i pomyje z różnych
przyczyn, ale i tak zawsze wszyscy się godzą, zapraszają na obiady i
uroczystości, chodzą do siebie po rady i opiekują się nawzajem swoimi dziećmi.
Nie ma patologicznych sytuacji, chociaż rodzina składa się z rozmaitych,
czasami naprawdę trudnych osobowości, a każdy ma swoją – trudną niekiedy –
historię. Ważni dla fabuły są przede wszystkim kuzyni Mevluta: Suleÿman
(zazdroszczę imienia!) i Korkut; szczególnie ten pierwszy, mniej gburowaty i
serdeczniejszy, o niezłej tuszy i braku szczęścia do kobiet, wiele razy pomaga
bohaterowi, nawet wtedy kiedy postanawia porwać z wsi dziewczynę i ożenić się z
nią. Właśnie – Rayiha, ukochana żona naszego bohatera, zwykła dziewczyna ze
wsi, do której pięknych oczu Mevlut pisał płomienne listy miłosne z wojska. Ale
czy na pewno do niej? Cóż, sprawa skomplikowana, która w pewien sposób zważy na
dalszych losach bohaterów, ale nie na ich miłości, którą Autor portretuje w
niezwykle wiarygodny, porywający sposób. Nie jest to poetyckie czy wzniosłe
uczucie, ale trwałe i piękne, szczególnie dlatego, że jest to miłość zwykłych,
biednych ludzi w zwykłym wielkim mieście. Uczucie, którego znaczenie bohater
pozna dopiero wiele lat później, ale – na szczęście – dostatecznie wcześnie,
żeby nie mieć wyrzutów sumienia. Poza zwykłą, nie wyróżniającą się niczym
postacią Rayhiy, poznajemy jej dwie siostry – Vedihę i Samihę. Najstrasza,
Vediha, wyszła za kuzyna głównego bohatera, a życiorys najmłodszej i
najpiękniejszej Samihy jest jedną z tych smutniejszych fragmentów książki. Poza
nimi przez powieść przesuwa się jeszcze wielu, wielu innych bohaterów – są
między nimi przyjaciele i koledzy ze szkoły Mevluta, której zresztą nigdy nie
skończył, kolejny pracodawcy mężczyzny i znajomi. Jest ich tak wielu, że na
końcu powieści zamieszczony został indeks, niczym w monografiach historycznych
(może dlatego, że opowieść o życiu sprzedawcy buzy jest jakby monografią jego
życia?). Większość z nich to starannie rozrysowane postacie, niezwykle
wiarygodne i bardzo realistyczne, jednak bardzo przeciętne i szare, takie jak
te, które spotykamy na co dzień i jakimi sami jesteśmy; pozostałe to
przypadkowe, impresjonistyczne portrety, aż proszące się o rozwinięcie, szersze
opisanie, a może i dodanie jeszcze jednego wątku, bo mimo że powieść cienka nie
jest, to jakoś podejrzanie szybko rozstajemy się z bohaterami…
Mówiąc szczerze, obawiałam się, że ciężko będzie mi
przebrnąć przez powieść, nie tylko dlatego, że wcześniej nie miałam dużo
wspólnego z tego typu literaturą, a opis na tylnej stronie okładki zapowiadał
się nadzwyczaj skromnie. Fabuła też nie grzeszyła licznymi zwrotami akcji – w
całej powieści można znaleźć zaledwie kilka punktów zwrotnych i bardziej
dynamicznych momentów – sunąc w jednostajnym, harmonijnym rytmie przecieka
przez palce czytelnika i kończy się
dokładnie wtedy, kiedy ma się ochotę na więcej. Nie zauważyłam więc, kiedy
książka mnie wciągnęła i zżyłam się z bohaterami na tyle, by żałować, kiedy
wszystko się skończyło i, by wrócić do świata Mevluta, chcieć zacząć czytać od
nowa, dla samej przyjemności czytania. Bo chociaż nie ma tu nawet śladowych
ilości porywającej akcji czy jakiegoś ciekawego, rzadko spotykanego konceptu,
który przyciągnąłby uwagę czytelnika, powieść w pewien sposób intryguje. Dajemy
się porwać dniom codziennym bohatera, jego małym troskom i radościom, kolejom
losu; życiu płynącemu spokojnie, bez większych wstrząsów i sensacji, w pewien
sposób jednak ciekawemu. Autor pokazuje od wewnątrz, analizując nawet
najbardziej intymne myśli zwykłego, szarego człowieka, ale także pokazując je z
perspektywy ogromnego miasta, podlegającego ciągłym zmianom, ale też czasu
(wciąż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Czas jest kolejnym bohaterem powieści),
nieubłaganemu dla wszystkich, nawet pięknej Samihy. Pisarz ma też niezwykłą
zdolność zaklinania rzeczywistości, sprawiania, że szara, nieciekawa
rzeczywistość staje się jakimś odrębnym, magicznym światem, a nieciekawa
metropolia miastem nieco odrealnionym, a na pewno żyjącym własnym życiem.
Szczególnie nocą, kiedy znika uliczny ruch i pośpiech, a na ulicach pojawia się
Mevlut z wiadrami pełnymi buzy i swoimi dziwnymi myślami, które wypełniają
szczelnie przestrzenie między budynkami.
Okładka z pewnością należy do tych intrygujących, takich,
jakie przyciągają wzrok w księgarniach i zmuszają łowców literackich smaczków
do zajrzenia do środka. Zachwyciła również moją mamę, a ja – tak samo jak do
treści, która skrywa się pod nią – na początku byłam bardzo sceptyczna. Po
przeczytaniu jednak, kiedy przyjrzałam się jeszcze raz, uznałam, że oprawa ma
swój charakter, coś, co wyróżnia ją spośród innych. Przede wszystkim jest to
fotografia – jakaś stambulska ulica z epoki, bruk, dość niechlujne budynki z
poodpadanym tynkiem i ciemnymi, nieprzyjaznymi oknami piwnic, mężczyźni siedzący
na schodach przed domem – może to wuj i kuzyni głównego bohatera? – jakaś
przygodna spiesząca się gdzieś kobieta z zakupami i sprzedawca buzy, wysunięty,
rzecz jasna, na pierwszy plan. Nie byłoby to takie ciekawe, gdyby nie kolorowe
napisy nabazgrane na zdjęciu, a właściwie na czarno-białej ulicy, w miejscach
raczej przypadkowych, będące tytułami rozdziałów, cytatami i pojęciami
związanymi z książką (co, niestety, bardziej błyskotliwemu czytelnikowi może
sugerować pewne kwestie dotyczące treści). Żeby było jeszcze ciekawiej, z ust sfotografowanego sprzedawcy
buzy wysuwa się żółty dymek ze słowami, które tworzą tytuł powieści, a co
nieodmiennie mnie fascynuje, chociaż nie wiem dlaczego. Może nieoczekiwany
kontrast między ponurą, zwykłą fotografią a nabazgranymi wszędzie kawałkami
życiorysu Mevluta i tytułem? Znalazłam informację, że pomysłodawcą okładki był
sam Autor – co zdarza się bardzo rzadko – i on opracował napisy na zdjęciu. Hm.
Ciekawe. Pewnie dlatego okładka ładnie streszcza wszystko, co znalazło się w
książce; jest jej kwintesencją. Podziwiam także zdolności w projektowaniu
takich rzeczy i zaangażowanie w tworzenie własnej książki – widać, że pisarzowi
zależy na czymś więcej niż na dobrym odbiorze swojego dzieła i ilości
sprzedanych egzemplarzy – dopracowuje swoją książkę w najdrobniejszych
szczegółach. Efekt jest bardzo zadowalający, bo nawet podczas czytania
zaskakuje wiele graficznych elementów, takich jak wspomniany wyżej indeks czy
kalendarium zdarzeń oraz drzewo genologiczne, które stanowią miły dodatek dla
czytelników mających problemy z zapamiętaniem więzi łączonych bohaterów, ich
imion lub chronologicznie ułożonych zdarzeń, ale także ciekawe urozmaicenie,
dodające tekstowi jakiejś powagi. Przy partii tekstu w narracji trzecioosobowej
umieszczono mały, sympatyczny rysunek sprzedawcy buzy podobnego do tego z okładki
(więc musi być to Mevlut), który zastępuje zapewne banalne trzy gwiazdki.
Całość została wydrukowana wygodną dla oka czcionką, dzięki czemu bez większego
bólu będziemy mogli zająć się wgłębianie się w treść, odkrywaniem
niespodzianek, obecnych na niemal każdej stronie opowieści.
Muszę przyznać, że nigdy nie gustowałam w kuchni tureckiej.
Najbardziej nie znoszę kebabu, szczególnie tego robionego w budkach przed
supermarketami, zresztą kojarzy mi się z fast
foodami i niezdrowym odżywianiem. Historia Turcji i sympatia do tego kraju także
nie tego. Potknęłam się wiele razy o Sulejmana Wspaniałego i o janczarów;
Atatürka znam i nawet lubię, ale znacznie bardziej ceniłam sobie Cesarstwo
Bizantyjskie, do którego upadku przyczynili się przodkowie Mevluta; wojny z
Polską w XVII wieku oczywiście taktownie pomijam, łącznie z kwestią śmierci
pana Wołodyjowskiego. Już nawet nie przypominam, że miasto, które Autor opisuje
z takim artyzmem to były Konstantynopol. Dlatego niemałym zaskoczeniem był dla
mnie fakt, że tak bardzo polubiłam tę książkę, zżyłam się z bohaterami,
zrozumiałam ich. Może ta moja wada, która każde mi lubić każdą dobrą książkę –
a ta opowieść jest przecież bardzo dobra? Albo doskonała manipulacja
pisarza-iluzjonisty, który sprawił, że przeniosłam się do Stambułu i poznałam
bohaterów, którzy żyją tylko na papierze? Najprawdopodobniej jednak spotkałam
kolejną pokrewną duszę, z którą bez przeszkód i posądzeń mogę snuć się nocą po
ulicach miasta, z głową pełną dziwnych myśli i smakiem buzy na języku.
Tytuł: „Dziwna myśl w mojej głowie”
Autor: Orhan Pamuk
Moja ocena: 7,5/10
Za egzemplarz dziękuję serdecznie
Wydawnictwu Literackiemu
Premiera 5 listopada
Uwielbiam czytać Twoje recenzję wiesz! Są po prostu tak przemyślane, tak pięknie ułożone, wszystko tak się pięknie w jedną całość składa, że czyta się Twoje recenzję z wielką przyjemnością - a książkę będę miała na pewno na uwadze ;)
OdpowiedzUsuńPo takiej recenzji nie da się przejść obojętnie obok książki ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks
Może kiedyś.
OdpowiedzUsuń