środa, 30 grudnia 2015

I tak nie boję się spać. Recenzja książki




Bez wstydu przyznaję, że jeśli chodzi o fizykę, to nie ogarniam tego jeszcze bardziej od matematyki. Jakieś prawa, zjawiska fotoelektryczne, definicje i najgorsze – wzory, które nijak nie potrafię zastosować w praktyce. Jednak wydaje mi się, że mimo wszystko odkryłam nowy rodzaj przyciągania grawitacyjnego: przyciąganie łóżka i kocu będące wprost proporcjonalne do niewyspania i pogody. Nie wiem jak wy, ale ja to czuję już z odległości dwóch, trzech kilometrów. Ba! Z każdej odległości. Kiedy w końcu moje marzenie się spełni i okryję się po nos w kocyku, do wymęczonego mózgu, który często płata mi wkurzające figle, przychodzi refleksja o tym, że jednak sen to najlepsza rzecz jaka mogła mi się przydarzyć w życiu i chciałabym spać w nieskończoność, co zresztą w moim przypadku nie jest aż tak nieprawdopodobne, bo w weekendy i wolniejsze dni wstaję o trzynastej i jestem taka wyspana, że aż zmęczona. Różnica jest taka, że dociera do mnie, że najlepiej byłoby, żeby moje życzenie się nie spełniło. Bo choć sen jest bardzo dobry dla zdrowia i samopoczucia człowieka (wiąże się to nie tylko z magazynowaniem energii, ale i z lepszym funkcjonowaniem układu odpornościowego, co bardzo by mi się przydało) nie od dziś wiadomo, że jest bardzo podobny do śmierci nie tylko dlatego, że śpiący przypomina czasem zmarłego. Można także umrzeć we śnie i nikt tego nie zauważy, ale jest także objawem różnych nieciekawych chorób, na depresji zaczynając a kończąc na ukąszeniu przez afrykańską muchę tse-tse. Najbardziej jednak śmierć przypomina śpiączka: niezwykle głęboki sen, tak głęboki, że czasem wzbudzenie nie jest możliwe. Stan coma, zawieszenie pomiędzy życiem a śmiercią, pomiędzy światami, pomiędzy wszystkim. Niektóre osoby, które w końcu się obudziły, opisują doznania podobne do śmierci klinicznej, inne wspominają, że były świadome wszystkiego, co dzieje się wokół. Jeszcze gorzej, gdy nie jest to śpiączka wywołana przez leki, czyli farmakologiczna, ale ta wywołana chorobą albo wypadkiem, określana w specjalnej skali Glasgow. Jeśli w ogóle da się kogoś z niej obudzić i w jakiś sposób zregenerować zniszczone neurony to zwykle życie dla tego człowieka zaczyna się od nowa. Od nauki czytania, pisania, poznawania swoich bliskich. Nie, nie. Już wolałabym cierpieć na bezsenność i lunatykować niż tak zasnąć. Brr. 
 
Nigdy nie zostanę lekarzem, ale temat śpiączki jest bardzo intrygujący, tak samo jak wszystkie inne dziwne stany świadomości człowieka, których się boimy, ale które nas bardzo interesują (dlatego, że ich się boimy). Co się dzieje z takim człowiekiem, kiedy dla nas jest właściwie trupem podłączonym do respiratora? Czy po śmierci mózgowej istnienie człowieka przenosi się do jakiegoś innego poziomu? Te pytania zahaczają o ważką tematykę, która dla wszelkiej maści pisarzy jest pożywką dla wyobraźni i rzeczą, na której temat można napisać niejedną książkę. Bo tak naprawdę stać może się wszystko i żaden profesorek nie będzie potem pisał w recenzji, że to nie jest realne. Pomysłów zatem jest dużo, bardzo różnorodnych, mniej lub bardziej udanych, w tym najlepsza powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk - Druga szansa, której gęsty, mroczny klimat i ciekawie zbudowany świat zapadły mi w pamięć mimo warsztatowych braków Autorki. Jednak do opowieści o śpiączce pasuje nie tylko stylistyka horroru – można także napisać opowieść bardziej lekką, może skręcając w stronę rozważań nad sensem życia (jakkolwiek kiczowato to brzmi) i innych poważnych tematów, podanych w formie przemyślanej. Tak by temat został zrozumiany i przez przeciętnego nastolatka z gimbazy i dorosłego, który nie ma czasu i ochoty zaprzątać sobie głowy filozoficznymi tematami; jednocześnie trzeba wszystko umiejętnie wyważyć, bo do kiczu i przesadnego sentymentalizmu droga prosta i szeroka. No ale pisarze wciąż próbują jakoś opowiedzieć o tym młodzieży i dorosłym, opisać w możliwie najlepszy sposób. Udaje się różnie, ale weźmy pod mikroskop ten konkretny okaz. 

Mia ma rodzinę z rockandrollową przeszłością, przystojnego chłopaka i oryginalną pasję – wiolonczelę. Mimo to jej życie nie jest proste – jest po prostu w miarę spokojnym życiem dorastającej, normalnej dziewczyny z różnymi problemami. Wszystko rozsypuje się pewnego tragicznego dnia i od tego czasu nic nie będzie takie samo. Oddzielona od swojego ciała, które zapadło w śpiączkę, Mia będzie musiała zdecydować się czy poddać się i odejść w bliżej nieokreślone zaświaty lub stoczyć batalię o kontynuowanie swojego życia. A wybór jest bardzo trudny, szczególnie w sytuacji wewnętrznego rozdarcia, tęsknoty, ale też nadziei. Nadziei? Jedyną nadzieją Mii jest jej ukochany, Adam. Podczas podejmowania decyzji bohaterka wspomina całe swoje dotychczasowe życie, dzięki czemu czytelnik poznaje ją bliżej i zaczyna rozumieć kontekst całej historii. Jaką decyzję, w konfrontacji tego co przeżyła, podejmie Mia? I czy powrót do życia będzie możliwy? 

Temat ciężki, trzeba przyznać. Rozdarcie bohaterki między życiem a śmiercią wymaga zadania w książce fundamentalnych pytań, które bezrefleksyjnej większości ludzi z grona odbiorców powieści – nastolatków-  nie są na tyle bliskie, by cokolwiek z książki zrozumieć. Autorka miała więc dwa rozwiązania: albo opuścić te kwestie, albo też zaprezentować je w prosty sposób. Ponieważ pisanie tego rodzaju powieści z pominięciem tych spraw byłoby bezsensowne, pisarka musiała znacznie uprościć swoje rozważania na temat życia, śmierci i miłości. I tego najbardziej obawiałam się sięgając po powieść – co zrobię, gdy zabrnę w czytaniu za daleko, a zewsząd napadną na mnie ckliwe opisy, wyznania miłości i inne rzeczy, powszechnie określanym kiczem i tanim sentymentalizmem. Ja naprawdę nie mam zdrowia na takie rzeczy, a z rzucania książkami o ścianę wyrosłam już dawno. Uspokoiła mnie tylko niewielka objętość książki, w razie czego męka nie będzie się przedłużać w nieskończoność, a po całej traumie pozostanie tylko kolejna negatywna recenzja i lekki uszczerbek na zdrowiu, który szybko zagoi się lepszymi książkami. Albo, kto wie, wyniosę z tej książki coś dobrego? Lubię bardzo, kiedy coś pozytywnie zaskakuje, szczególnie jeśli chodzi o literaturę dla młodzieży, o której ogólnie nie mam dobrego zdania. 

Jak zwykle w takich przypadkach mam dylemat, od czego zacząć. Okładka? Hm, do złudzenia przypomina plakat filmowy tegoż dzieła literackiego, chociaż sam w sobie jest dość oryginalny. To coś w rodzaju układanki, składającej się na portret głównej bohaterki, której niektóre fragmenty czy też nie pasują czy też nie zostały odwrócone na drugą stronę. Przedstawiają jednak fragmenty życia Mii, będące scenami z filmu (przy jednej z nich dodano tylko pompatyczny napis Żyj dla miłości; oh jej, ale to romantyczne): u góry dwie sceny ze szpitala, sympatyczny obrazek z Adamem, a poniżej wiolonczela z grającą na niej ręką Mii; jeszcze niżej scena z wypadku (no dobra, miało być bez spojlerów, ale to nie moja wina tylko okładki… po co zdradzają najciekawsze rzeczy na samym początku?), a na końcu jeszcze rodzice Mii, którzy uśmiechają się i wyglądają bardzo sympatycznie. Pomijając kwestię spojlerów całość wygląda całkiem pomysłowo, intrygująco i elegancko. Nie ma niczego za dużo, nie zapaciano niepotrzebnymi kolorami bo wszystko oprawiono w białą ramkę, a napisy ograniczono do tytułu, imienia i nazwiska Autorki i krótkiej informacji o tym, że film w kinach. Całość, choć nie przyciąga wzroku w księgarniach i bibliotekach, prezentuje się wyjątkowo skromnie ale intrygująco – na mnie podziałał brak krzykliwych i nadmiernie pozytywnych recenzji i lapidarny opis, po którym pomyślałam, że to coś dla mnie. Nie można też odmówić aktorce na okładce głębi zamyślonego, dramatycznego spojrzenia, którym przyciąga wzrok oglądającego na tyle, że chce się sprawdzić, coś się za nim kryje. 

A kryje się za nim przede wszystkim fabuła, która jest nią tylko teoretycznie. Bo większość zawartości tej pozycji wypełniona czymś, co w teorii literatury nazywa się retrospekcją. Właściwa akcja to tylko krótkie scenki podczas dwudziestu czterech godzin po wypadku z perspektywy Mii, która wyszła ze swojego pogrążonego w śpiączce ciała i krąży po szpitalu medytując nad tym, czy powinna żyć dalej i przypomina sobie całe swoje życie w przydługich fragmentach części drugiej, przypominającej wycinki z jakiejś innej książki czy opowieści. To głównie historia o związku Mii z Adamem, wokalistą i gitarzystą lokalnego zespołu rockowego z obszernymi dygresjami na temat rodziców dziewczyny, przyjaciółki i wszystkiego, co Autorce wydało się ważne (czytaj: pozwalające na nadmuchanie kilkunastostronicowego opowiadania do rozmiarów krótkiej powieści). Co więcej, w historii miłości dwóch głównych bohaterów nie ma nic nadzwyczajnego, może poza tytułami starych hitów amerykańskiego rocka i punku, które pisarka cytuje w nadziei, że dzięki temu książka będzie lepsza od tych wszystkich powiastek, w których nastolatki słuchają Jennifer Lopez i starej Miley Cyrus na swoich różowych iPodach. Ot, dziewczyna i chłopak chodzą do tej samej szkoły, on zaprasza ją na koncert ulubionego muzyka klasycznego, pojawia się seks i cała reszta, w końcu dochodzą zgrzyty i tak od nowa. Nuda. A odskocznią od tego jest równie nijaka historyjka pałętania się po szpitalnych korytarzach, jakby na siłę doczepiona do rozwlekłego romansidła. Mam żyć czy nie mam? Z całego serca życzyłam Mii śmierci w bólach i w ogóle, bo ile można słuchać jej marudzenia i smutania się. Smutania, bo jak inaczej można się smucić bez emocji, bez angażowania czytelnika, bez czegokolwiek prawdziwego. I jeszcze te pseudo-filozoficzne mądrości o życiu i śmierci brzmiące jak dewizy wyjęte z mózgu Paula Coelho podczas tropikalnych wakacji za pieniądze czytelników jego książek. Albo popowych balladek z podkręconym na audio-tune nieciekawym i ckliwym głosikiem Seleny Gomez czy innego Pitbulla. I potem jeszcze dziwiłam się, jak można tak krótką i z założenia lekką książeczkę czytać tak długo! Przy tym wszystkim całość jest boleśnie nieprawdopodobna. Już przemilczmy prawdopodobieństwo nastolatki grającej na wiolonczeli i słuchającej Beethovena, bo jestem żywym dowodem na to, że dziwni ludzie nie są wymarłym gatunkiem, ale ta punkowa gwiazdka, która przyszła do szpitala specjalnie dla pogrążonej w śpiączce dziewczyny gościa, którego kapela będzie grała support na jej koncercie… No nie wiem, czy to jest możliwe nawet w światku punkowców. Zresztą tego typu akcje zawsze wydają mi się wyjęte z bajek, bo wątpię, czy w normalnym, prawdziwym świecie takie akcje by przeszły i to z wielu różnych powodów. Ba, gdyby tylko to, ale sam pomysł prowadzenia narracji z punktu widzenia Mii, która – nie oszukujmy się – wyszła ze swojego ciała i nie jest widoczna dla innych ludzi. Ten mało odkrywczy motyw jakoś nie łączy się bardziej przyziemną resztą. Przecież pamiętacie te wszystkie moje narzekania, że po prostu nie da się połączyć tych dwóch rzeczy w równych proporcjach, przynajmniej jeśli nie jesteś jakimś noblistą czy innym mistrzem. Zresztą gdyby Autorka pokusiła się o jakieś kreatywne rozwinięcie tego wątku: jakieś tajemnice związane z życiem po życiu, jakiś przystojniak w roli anioła (jak to było w mało popularnym już paranormal romance) czy coś w tym stylu. Dysproporcje między wątkiem bardziej realistycznym a paranormalnym nie były takie duże, a pisarka nie dziwiłaby się również, dlaczego książka wyszła taka cienka. No ale wtedy nie byłoby tej całej filozoficzno-mądrościowej otoczki, życiowej mądrości i wzruszającej historii szczeniackiej miłości tak wielkiej, że budzi ze śpiączki i sprawia, że chce się żyć, mimo że bez prawie nikogo bliskiego. Pisarka przecież nie pozwoli swoim rozbrykanym pomysłom zmniejszyć głębokiego przesłania swojego dzieła, prawda? 

Pod ciężarem tego niezwykle ważnego przesłania dla czytelników uginają się także postacie. Szczególnie Mia, która – z racji, że jest narratorką i główną bohaterką książki – powinna być postacią najbardziej rozbudowaną i najciekawszą. Cóż, zapamiętałam tylko fakt, że bardzo lubi kawę (tak jak ja), bo więcej cech to ona chyba nie ma. Albo są tak źle pokazane czy wykrzywione, że trudno cokolwiek na ich temat powiedzieć (poczucie, że jest się – oh! – innym od swojej rodziny nie jest cechą, przynajmniej dla mnie). Dziewczyna jest mdła, nijaka, nudna i przy tym bardzo irytująca, nawet jak na bohaterkę powieści dla młodzieży. Przede wszystkim pisarka chciała w nią wcisnąć za dużo cech naraz i to starając się aż za bardzo; tak, żeby była – w jej mniemaniu – zwykłą nastolatką, ale i delikatną, introwertyczną wiolonczelistką, prawdziwym muzykiem. Co za dużo to niezdrowo, szczególnie że orłem w tworzeniu ciekawych, dobrych postaci Autorka nie jest. Brak tu również tej iskry, która ożywiłaby postać, sprawiła, że chciałoby się jeszcze dłużej pobyć z Mią, a nawet może współczuć jej dramatowi, ale za to dużo bylejakości, bo kiedy pisarka stworzyła bohaterce dużo cech, zapomniała je złożyć w całość w taki sposób, żeby nie było zapychania dziur irytującymi zachowaniami dziewczyny, przygryzaniem wargi (tak charakterystycznym dla bohaterek powieści dla nastolatek, że aż boli) i wydumanymi problemami, szczególnie dotyczącymi prestiżowej szkoły muzycznej a przyszłością swojego związku (mogła z nim nie iść do łóżka) przez co wiele razy modliłam się o jej śmierć. Śmierć długą i bolesną razem z jej chłopakiem, bo on też pozostawia wiele do życzenia. Nie, oczywiście, nie mam nic przeciwko gitarzystom w ogóle, bo bez nich nie byłoby mnóstwa genialnych piosenek, ale większość autorek powiastek dla młodych dam nie powinno się brać za stwarzanie wiarygodnych postaci męskich. Faceci w ich wykonaniu – tak jak mniej więcej tutaj – to tylko bosko wyrzeźbione ciało, lekki zarost i mnóstwo testosteronu. Głównym zadaniem takich osobników jest całowanie dziewczyny (żeby tylko!) i powtarzanie jej, jaka jest piękna. Może i Adam nie ma klaty i kaloryfera, ale ma wszystko inne i nic poza tym, a przynajmniej ciężko powiedzieć, bo tak jak jego ukochana jest postacią rozmytą i pozbawioną jakichkolwiek konkretnych cech. No może poza dziwną delikatnością, która kilka razy Autorce wyszła całkiem nieźle jak na nią. Ta wrażliwość z muzyką rockową jakoś nie koresponduje, że tak ładnie powiem, ale szczególnie na początku były szanse, że z chłopaka coś będzie, tylko co może być z czegokolwiek w takiej krótkiej powieści, w której pisarce trudno zdecydować się, czy pisać fantasy czy powieść obyczajową. A może romans? 

Pomiędzy tym wszystkim fruwają sobie postaci drugoplanowe – rodzice dziewczyny, jej przyjaciółka, brat i znajomi rodziny oraz dziadkowie. Są to postacie psychologicznie zaledwie naszkicowane, a fabularnie tylko kilka razy wspomniane i zupełnie nieprzekonywujące. Przede wszystkim dlatego, że Autorka nawet nie próbuje nadawać ich jakichkolwiek cech, myśląc pewnie, że problem sam rozwiąże się w dialogach i partiach narracyjnych. Problem w tym, że nawet to jest niewykonalne przy takich gabarytach, jeszcze kiedy – nie oszukujmy się – dostajemy tylko ubogie zarysy fabuły. Nie ma zatem miejsca i warunków na zwykłe postacie, które można byłoby nazwać postaciami, nie mówiąc już o ludziach, których pisarka rozpaczliwie próbuje kreować na oryginalnych, jak przyjaciółkę Mii. Z bohaterki, która chyba miała nadawać zbytnio ugrzecznionej i bezbarwnej powieści odrobinę szaleństwa, wyszło coś, co przypomina stwora złożonego z fragmentów różnych pomysłów, które w ogóle do siebie nie pasują. A właściwie, jak wszystko w tej książce, szkic stwora. W głębokim tle tego wszystkiego unoszą się jeszcze postacie rodziny Mii i znajomych, których znamy tylko z imion, a w najlepszym razie wygłaszają krótkie, bezbarwne partie w jednej czy dwóch scenach. Lepiej więc, gdyby w ogóle ich tam nie było, bo tak naprawdę ani Mii, ani pisarce nie są potrzebni do szczęścia, świadczą tylko o tym, że Autorka chciała swoją opowieść jak najbardziej nadmuchać. Jakie to zresztą dziwne! Z jednej strony pisarka robi wszystko, żeby nudne, niepotrzebne i rozbudowane retrospekcje ciągnęły się jak najdłużej, bo materiału starcza na niezbyt długie opowiadanie, a z drugiej narzekam, że brakuje miejsca na dobre charakterystyki bohaterów. Coś z tą powieścią jest nie tak i to od momentu, kiedy pomysł na jej napisanie zrodził się w umyśle pisarki. 

A może po prostu miejsce jest, tylko nie – paradoksalnie – dla bohaterów; Autorce chodziło o pisanie książki samo w sobie, nie ważne, że z słabo naszkicowanymi postaciami i niewystarczającą fabułą? Wyrzucanie z siebie słów może być w pewien sposób terapeutyczne (czego przykładem jest moja pisanina). Ale mówię tu o pisaniu do szuflady czy wrzucaniem swoich tekstów na internetowy śmietnik, jak robię to ja. Nie każdy chce czytać twoje wypociny, jeśli piszesz w dodatku bez większego sensu i z zamiarami bynajmniej bardzo przyziemnymi (bo w jakim innym celu pisarka rozbudowała owe, banalne przecież, opowiadanie do rozmiarów powieści wraz z jej kontynuacją?). Zresztą nawet bez tych zamiarów talenty pisarki wypadają mało imponująco. Nie ma bogatego słownictwa, w jakikolwiek sposób odkrywczego, bądź chociaż plastycznego stylu, który sprawiałby, że czytałoby się z zainteresowaniem albo szczątkowym chociaż zaangażowaniem. Zdania są proste, toporne, ledwie poprawnie zbudowane, czasami pełne przekombinowanych metafor, szczególnie jeśli chodzi o opisy uczuć bohaterów, których zresztą jest jak na lekarstwo; zresztą nawet bez tych rozpaczliwych prób dosięgnięcia najlepszym, a przynajmniej przeciętnym  pisarzom z jakimś tam warsztatem, wszystko jest sztuczne i pachnie tanim efekciarstwem na kilometr. Stylu pisarki nie ratuje nawet epatowanie nazwami starych kapel rockowych i punkowych, tudzież tytułami ich piosenek, bo razem z infantylnym językiem i nijakością całej reszty wychodzi jeszcze bardziej sztucznie. Nie wiem zresztą, co pisarka chciała przez to osiągnąć, bo to zupełnie nie było potrzebne, przynajmniej tak myślę. Jeśli Autorka chciała pochwalić się swoim gustem muzycznym to mogła przecież zrobić to chociażby na jakiejś stronie internetowej poświęconej swoim książkom (choć przykładu ze Stephenie Meyer, która jest znana z udostępniania prawie całej dyskografii Muse), a jeśli przypodobać nastolatkom, to pomysł również nietrafiony, bo stereotypowy metal, emo czy rockman po powieść tę nie sięgnie, w przeciwieństwie do kolejnej dziewczyny Justina Biebera, której te nazwy nic nie mówią. Dialogi również pozostawiają wiele do życzenia – swoim zwyczajem tylko dodam, że są boleśnie mechaniczne, pozbawione wszelkich uczuć i bardzo proste (by nie rzec prostackie), a w dodatku często naładowane ową filozofią, co sprawia tylko, że tani sentymentalizm wzrasta do poziomu krytycznego. Nie wspominam oczywiście o dialogach pomiędzy Mią a jej ukochanym Adamem, bo żeby o tym napisać potrzebowałabym znacznie więcej zdrowia… chociaż te fragmenty, w których zaczyna między nimi się coś psuć, bardzo mi się podobały. Znacznie poprawiły mi humor, bo przynajmniej się uśmiałam. I choć wiem, że nie takie emocje to powinno u mnie wzbudzić, to przynajmniej tekst chociaż na chwilę przestał być dla mnie kompletnie obojętny i nudny. A to już jakieś osiągnięcie, prawda? Jedyną zaletą tego wszystkiego było to, że bardzo szybko się czytało, a w połączeniu z objętością, książki starczało tylko na kilka godzin. Ba, nawet nie na jedno popołudnie. Mimo że mam dziwne uczucie, że tak mało czasu poświęconego książce sprawia, że ciężko w ogóle coś o książce napisać (mimo mojego naturalnego słowotoku, który podwaja się jeszcze przy wszystkich tych książkowych koszmarkach) i jakoś ją ocenić. Gdybym miała ambicję być kimś więcej niż jedną z przeciętnych, nijakich blogerek z blogosfery przecież niszowej, która kariery nigdy nie zrobi, przeczytałabym powieść jeszcze raz, dla gruntowniejszego zapoznania się ze wszystkimi błędami popełnionymi przez Autorkę. Ale żal mi tych kilku następnych godzin spędzonych z Mią i jej problemami – mogę wtedy zrobić coś bardziej wartościowego, na przykład uciąć sobie drzemkę, bo tego nigdy za dużo. 

Co za dużo, to niezdrowo– mówi mądre polskie przysłowie. Czyżby nawet taka dawka przygód Mii i jej kochasia była dla mnie niezdrowa? Bardzo możliwe, chociaż ta książka zadała mi najmniej tortur, jeśli miałabym porównywać do innych, podobnych powiastek. Ale nie współczujcie mi, bo najbardziej przykre jest to, że dalej nie wiem, co z tą śpiączką i stanem zawieszenia pomiędzy życiem a śmiercią. No tak, oczywiście, filozofia była i to jaka, ale każda czytelnika takich książek – w tym ja, bo już trochę tego w życiu było – doskonale wie, że miłość zwycięża śmierć, warto żyć dla miłości i takie tam (szczególnie że tą miłością jest gitarzysta). Ale poza tym nic godnego uwagi, a nawet tej recenzji i czasu na nią poświęconego. Bo powieść nawet nie sprawiła, że zaczęłam się bać się śpiączki, wypadku samochodowego, czy snu – wręcz przeciwnie: z radością i ulgą odłożyłam książkę na bok, włączyłam kochaną Lisę Gerrard, która zawsze pomaga mi zasnąć i okryłam się kocykiem. O książce przypomniałam sobie – z pewnym wysiłkiem – dopiero teraz, kiedy muszę (właściwie nie muszę… ale chcę) pisać recenzję, ale po skończeniu tego tekstu nie pozostanie mi nic innego jak zupełnie wyrzucić sobie opowiastkę z głowy, zapełniając wolne miejsce w mózgu bitami znacznie bardziej potrzebnych informacji. I dobrze. Bo książka jak najbardziej zasługuje.

Tytuł: „Zostań, jeśli kochasz”
Autor: Gayle Forman
Moja ocena: 0,5/10

13 komentarzy :

  1. Oglądałam film na podstawie książki i zniechęcił mnie do lektury pierwowzoru :P To chyba po prostu nie moje klimaty, choć kto wie - może kiedyś zmienię zdanie?
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy raz spotykam się z negatywną opinią na temat tej książki. Nie wiem czy nadal mieć ją w planach czy nie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film mnie nie powalił, więc po książkę nie miałam zamiaru sięgać. Teraz już wiem, że nie warto ;)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jesteś pierwszą osobą, która wyraziła negatywną opinię co do tej książki. Jestem w szoku :o.
    Pozdrawiam ~ Julka ☺ ~
    http://odkawywoleksiazke.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Napiszę krótko ;) Oglądałam film, więc w takich przypadkach nie sięgam już po książkę. I w sumie dobrze na to wychodzi ;) Filmu też nie oceniłam wysoko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ech, dzięki za tę recenzję. Nie znoszę tej książki. Między innymi tylko dlatego, że jest jej tak PEŁNO i dostaje takie dobre recenzje, a nie jest to nic wspaniałego...

    Jak zwykle nie zawodzisz :)

    OdpowiedzUsuń
  7. A więc to, że do książki mnie nie ciągnie to jak widać bardzo dobrze! :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Oglądałam film, specjalnie mnie nie zachęcił. W ogóle twórczość pisarki nie do końca mnie przekonuje i widzę, że niewiele tracę.

    OdpowiedzUsuń
  9. A mnie się książka dość podobała. No a w porównaniu z filmem jak zwykle wypada lepiej. Za to kontynuacja słaba.

    Zapraszam do siebie
    http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń
  10. Mi książka całkiem się podobała, choć faktycznie nie była zbyt ambitna. :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Nigdy nie ciągnęło mnie do tej książki. Jak widać, nic nie straciłam, nie sięgając po nią.

    OdpowiedzUsuń
  12. Czytałam książkę, i powiem, że fabuła nie byłą właśnie do końca przemyślana, choć druga część jest znacznie lepsza.

    OdpowiedzUsuń
  13. Bardzo ciekawa recenzja :) słyszałam juz o niej sporo i chetnie bym po nią sięgnęła pozdrawiam
    http://wiktoriaczytarazemzwami.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!