Polskie
obyczajówki stały się dla mnie synonimem tandety, kiczu i
grafomaństwa na granicy wytrzymałości. Bo o ile w literaturze
zagranicznej można czasami spotkać coś, czemu z lekkim
nadciąganiem można wstawić ocenę 7/10 albo nazwać perełką
literatury w ogóle, to w Polsce, poza Musierowicz (to literatura
czystko młodzieżowa, więc się nie liczy) nie ma nic, czemu można
by poświęcić swój czas, nie mówiąc już o jakichkolwiek słowach
pochwały.
Próbowałam.
Przysięgam niczym Gollum na Pierścień, kiedy spotkał Froda
idącego do Mordoru (jakkolwiek byłby on zdradliwy i podstępny).
Przeczytałam kilka, w tym jedną całkiem niezłą, ale dalej nie
mogłam. Potrzebowałam jakiś fajerwerków, jakiejś szalenie mądrej
książki, jednocześnie oryginalnej i wciągającej. Szybko okazało
się jednak, że, jak zwykle, mam zbyt wygórowane wymagania.
Zniechęcona (co się wyjątkowo rzadko zdarza) powoli przerzucałam
się na inne gatunki, zachęcana wcale dobrymi książkami.
Zniechęcał także brak dobrej księgarni i brak e-booków w
Internecie. Gdyby mi zależało, jestem pewna, że jakoś bym zdobyła
coś, ale mi totalnie nie zależało.
Ostatnio
znajoma mojej mamy, słynąca z ilości książek, które przechowuje
w swoim domu, pożyczyła mi na ferie dwa tomy nowoczesnej, polskiej
sagi obyczajowo – historycznej. Jestem osobą kulturalną, więc
nie odmówiłam, tylko z uśmiechem przyjęłam książki, nawet z
zaciekawieniem spoglądając na okładki, które całkiem niedawno
widziałam w Biedronce. Cóż, pomyślałam, otwierając w pierwszy
dzień ferii na pierwszej stronie, zobaczymy co to.
Książka
jest historią rodziny Zajezierskich. Poznajemy hrabię Tomasza, jego
żonę Adę, Mariannę Blatko, jej matkę Zuzannę (która, uwaga,
jest czarownicą), rodziców Tomasza, rodzinę jego żony Ady
(szczególnie jej dwie siostry, z których jedna nazwa się Kinga,
tak jak ja), oraz całe tabuny najróżniejszych typów, które
pojawiają się na chwilę, by zaraz potem zniknąć. Jednocześnie
historia toczy się w XXI wieku i latach dziewięćdziesiątych
ubiegłego wieku. Wtedy to Iga, która sama nie widziała, że jest
spokrewniona z owym hrabią, odnajduje przy pewnej mumii rodowy
pierścień (nie, nie Pierścień Jedyny, Sauronie, uspokój się) ,
który jakiś czas temu zaginął jej dziadkowi. Dla dobra babki,
która po udarze jest unieruchomiona w swoim fotelu, postanawia
rozwikłać zagadkę i powoli wygłębia się w poplątaną historię
swojej rodziny, a czytelnik robi to wraz z nią. Poznajemy zatem losy
rodziny obciążonej klątwą i żyjącej w cieniu niezwykłej
przepowiedni, która jednak się spełnia. Jesteśmy świadkami
mrocznej śmierci małej siostrzyczki Tomasza i prób ocalenia
młodego hrabi przez czarownicę Zuzannę. Dowiadujemy się także o
losach Kingi, siostry Ady, a także o tym, co spotkało drugą
siostrę Wandę w klasztorze (na ten wątek zareagowałam tak samo
jak Bilbo, kiedy na szyi Froda zobaczył Pierścień Jedyny, tyle że
moja mina była jeszcze bardziej straszna). Możemy także poznać
samą Igę, jej problemy i tęsknoty, a także jej rodzinę – ojca,
wspomnianą wcześniej Cecylię i resztę tej wesołej rodzinki, nie
przedstawionej jednak ze sympatią.
Trzeba
przyznać, że nie które wątki były ciekawe, co sprawiało, że
wtedy naprawdę pochłaniałam książkę. Śmierć najmłodszej
siostry Tomasza poprzedzana mrocznymi zdarzeniami i znakami, a także
wątek czarownicy Zuzanny, który fascynował i sprawiał, że
książka nabierała rumieńców. Kilka miejscowych legend,
szczególnie ta o rycerzu i karczmarce (moja ulubiona i jedna,
niestety, z niewielu) sprawiło, że książka stała się nieco
bardziej autentyczna i całkiem zgrabnie naśladująca tamte czasy.
Oprócz tego podobały mi się specyficzne klimaty polskich dworków,
w których mieszkała większa część bohaterów. Dla tych rzeczy,
szczerze mówiąc, przeczytałam całkiem grubą książkę w jeden
dzień. Zdołałam nawet polubić tytułową cukiernię, choć nie
było tu o niej dużo, wręcz przeciwnie. Autorka potraktowała ten
wątek po macoszemu, ale o tym później.
Okładka
jest wcale niezła. Choć o tytułowej cukierni, jak w wspomniałam,
nie ma dużo, zachęca do wzięcia książki w rękę. Mamy tam Amora
i tytuł wpisany częściowo w szyld sklepu. Wszystko utrzymane jest
oliwkowo-zielonych barwach, kojarzących się ze starością i
historią, a za szybą widać jakieś ciasta, choć nie wygląda to
najlepiej. Jak na polskie okładki to nawet nieźle.
Styl
pisania Autorki niezbyt przypadł mi do gustu. Próbuje imitować
swój styl na tamten, jakim mówiono w dziewiętnastym wieku i
jednocześnie pisać tak, żeby dwudziestopierwszowieczne matoły
(bez obrazy, mówię o plastikach) zrozumiały i czytało im się
szybko. Wyszło coś dziwnego pomiędzy, zupełnie nie lekkiego,
niczym sarmackie opowiastki Sienkiewicza, ale ciężka do
przełknięcia imitacja, wiejąca na kilometr podróbą (z drugiej
strony się nie dziwię, bo trudno jest coś takiego zrobić gdy nie
jest się wybitnym pisarzem). Nie czytało się lekko, wręcz
przeciwnie. Dzięki tej dziwnej mieszance w tekście jest bałagan i
ja, maksymalnie skupiona na książce, czasami musiałam czytać dwa
razy, by dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. W każdym
razie niektórym może się spodobać, ale tylko tym, którzy
zaczynają swoją przygodę z literaturą. Dla mnie to żadna gratka,
wręcz przeciwnie.
Opisów
prawie nie ma – większość miejsca zajmuje akcja, to znaczy opisy
codziennych dni bohaterów i ich przygód, które, w znaczniej
większości, nie porywają. Sporadycznie dostajemy opisy specjałów
cukierni, ale, choć opisy są dobre, tylko prawdziwi smakosze muszą
odczuwać głód czytając o nich. Opisów przyrody, polskiej
przyrody a także dworków raczej nie uświadczymy. Nawet zwykłego
opisu poranka, czy pogody nie ma. No ludzie. Czasem dostajemy za to
pobieżny opis pomieszczenia, do którego taka a taka bohaterka
wchodzi, ale to rzadko. Oczywiście, istnieje taka odmiana gatunkowa
powieści – powieść psychologiczna, w której Autor więcej uwagi
poświęca psychologii bohaterów, ale w tym wypadku jest to lanie
wody. Serio. Ile razy można opisywać wnętrze pustej butelki?
W
ogóle ta książka to piękny przykład pisaniny o niczym. Długa,
rozwlekła powieść, zbudowana z rozmaitych historii, które,
pomijając bohaterów, nie są ze sobą jakoś związane. Oczywiście,
jeśli jest się dobrym pisarzem, który konstruuje trójwymiarowe
rzeczywistości ze słów, a nie pismakiem, który dopiero stawia
pierwsze kroki w prozie, nie umiejąc jeszcze dobrze pisać. Niby
wszystko spina pierścień i moment jego odnalezienia, ale większość
i tak się nie trzyma kupy, a owego tajemniczego (a może nie?) jest
jak na lekarstwo. Gollum i Sauron też nie pochwaliliby tej powieści.
No
i tak. Ile ja już książek przeczytałam, w których bohaterowie
mają osobowość nadmuchanych balonów? Nie potrafię powiedzieć,
ponieważ wszystkie te lektury zlewają się w jedną, bezkształtną
masę. Pewnie niedługo będzie tak samo z tą książką – nie ma
tu ani jednej postaci, którą zapamiętałabym. Niby są
zróżnicowane, ale to tylko pozory. W ilu książkach poznajemy
zbuntowaną kobietę, która popiera wolne romanse i którą rodzina
traktuje jak ciekawostkę? Albo kobietę, która nie wyszła za
właściwego faceta? Albo bawidamka? W tysiącach. W milionach.
Każdego dnia mnóstwo pisarczyków i pisarzów jak świat długi i
szeroki wymyśla kolejne, podobne do siebie fabuły i postacie takie
jak te powyżej. Po pięciu podobnych książkach nie wie się, czy
ta malarka nazywała się Róża, Pamela czy Luiza. A może Kelly? To
nieważne. W każdym razie nie ma tu nic pomysłowego, odkrywczego.
Na dodatek skromnym zdaniem fanki Sienkiewicza, Autorka nie wczuła
się w klimat tamtych czasów i jej postacie nie są przekonujące
pod tym względem – bardziej nadają się do naszych czasów niż
ludzi, którzy wtedy żyli. Nieudolnie rekonstruuje ich filozofię i
sposób myślenia. Niestety. Tutaj też zawaliła sprawę. Może jej
bohaterowie są ciekawi, kto wie. Ale na pewno nieumiejętnie
przedstawieni. Brakuje im jakiś cech, które sprawią, że każdy
będzie postacią pełnokrwistą, wyrazistą, wyróżniającą się z
tłumu innych (a ten tłum, delikatnie mówiąc, jest rozmiarów dość
dużych). W dodatku są przedstawione zimno, bez tego rysu sympatii
Autorki. Wystarczy się tylko ze zgrozą zastanawiać, jak pisarka
dała radę napisać całą trylogię, skoro nie lubi bohaterów...
Jak
ktoś lubi takie rzeczy, może mu się książka spodobać. A może
nawet go pchnąć do przeczytania innych książek z tego gatunku
tyle że lepszych, kto wie. W każdym razie mnie trudno zadowolić
czymkolwiek, co jest, nie oszukujmy się, dość słabą książką.
Ale zresztą czego oczekiwałam po książce, która jest milionową,
polską obyczajówką nie wyróżniającą się z tłumu innych?
Tytuł:
„Cukiernia pod Amorem. Zajezierscy”
Autor:
Małgorzata Gutkowska – Adamczyk
Moja
ocena: 3/10
Miałam nosa do tej sagi, bowiem jakiś czas temu dostałam 3 tom w prezencie, nie mając dwóch poprzednich części. Jednak po przeczytaniu kilku stron stwierdziłam, że mnie wcale nie zaciekawiło, więc dałam sobie spokój z tą książką, gdyż przypuszczam, że poprzednie tomy też są takie ''zwyczajne''.
OdpowiedzUsuńMoja ciocia była zachwycona. Ale to całkiem inne pokolenie i inny gust :D
OdpowiedzUsuńA są jednak dobre polskie książki :) Dzisiaj zrecenzowałam "abonent czasowo niedostępny" i to jest książka na miarę tych amerykańskich perełek - polecam Ci ją gorąco :)
OdpowiedzUsuńCo do tej serii- nie lubię :)
Nie lubię książek obyczajowych, tak na prawdę "o niczym". Kiedy na blogach była fala recenzji tej książki, głęboko się nad nią zastanawiałam. Jednak po Twojej szczerej recenzji widzę że nie mam czego żałować :)
OdpowiedzUsuńNie czytam obyczajówek wcale, ale za każdym razem łapię się na tę okładkę - znaczy gdy przemierzam księgarniane labirynty i tunele i kant mojego oka na niej wyląduje, zatrzymuję się, żeby zobaczyć, cóż to za powieść z ładną okładką. Pół sekundy i jedno pełne spojrzenie później myślę "A, ta" i idę dalej, bo już raz się przyjrzałam i zapamiętałam, że okładka może i ładna, ale wnętrze nie wydaje się być ciekawe. To tyle ;).
OdpowiedzUsuń