Starożytny
Rzym. Potężne Imperium, według niektórych starożytnych nie do
zniszczenia, zakopane teraz pod gruzami i z trudnością
rekonstruowane przez historyków i archeologów. Pogrzebane pod
popiołami Wezuwiusza, gdzie, jak się okazało, przetrwało w
najbardziej trwałej formie. Imperium, które stworzyło podwaliny
naszej kultury i sztuki. Państwo bogów wszystkich kultur, cezarów,
niekiedy szalonych i bajecznie wprost bogatych, chrześcijan,
gladiatorów, krwawych walk i niewolników. Fascynowało kiedyś (Quo
Vadis Sienkiewicza bynajmniej
nie jest odosobnionym przykładem), fascynuje dzisiaj i
zapewne tak już pozostanie.
Oprócz
sławetnego przykładu Sienkiewicza, Rzymem inspirowali się także
inni twórcy i nie tylko pisarze o większych ambicjach, ale także
ci ludzie, którzy skrobią coś dla zysku i młodzieży. Chociaż na
poczekaniu mogłabym wymienić tytuły książek, w których
nastolatki są zaplątane w mitologię antyczną, zwykle jest to
czysto greckie podejście, nie splamione brudnymi rękami Rzymian.
Problem jest w tym, że żeby się dobrze sprzedało a tabuny
nastolatek zaczęły piszczeć, trzeba ruszyć mózgownicą i
wymyślać ciągle coś nowego. W końcu wampiry, wilkołaki w
ponurych, amerykańskich miasteczkach zostały wyeksploatowane do
cna, jak również elfy (swoją drogą, jak te wszystkie panie
Autorki mogą obrażać Eldarów? Albo faktycznie zasiedziałam się
w śródziemnym Rivendell, albo jestem jakaś inna, ale na miejscu
Galadrieli, Elronda i Legolasa oraz innych elfów popadłabym w
depresję), wróżki, demony, anioły (nie Anioły), Nieumarli,
diabły i piorun wie jeszcze co. Na mitologię grecką też w się
zbyt rzucają, nie mówiąc o miksie niemal wszystkich mitologii
świata, na wierzeniach nordyckich kończąc (jakby Thor w kinach już
nie wystarczał).
Jednak
pewna debiutantka wpadła jeszcze na inny pomysł. A co, gdyby nie
poruszać ważkich tematów mitologii, tylko złączyć ze sobą
malowniczy starożytny Rzym i teraźniejszość? No i jeszcze na tym
tle przedstawić światu losy kolejnej pary nieszczęśliwych
kochanków? Takie rzeczy się sprzedają. Tak więc pewnego dnia, po
gruntownym albo połowicznym przestudiowaniu książek o życiu
codziennym w Imperium, owa pani zasiadła do komputera i zaczęła
pisać...
Ewa
nie jest zwykłą nastolatką, wręcz przeciwnie. Jest geniuszem
informatycznym, który potrafi włamać się do każdego systemu. W
dodatku jest tak porażająco piękna, że wszyscy chłopacy wokół
nic nie robią, tylko próbują zdobyć Pannę Niedostępną, przez
co wszystkie dziewczyny nienawidzą Ewy. To jeszcze nie wszystko. Ewa
genialnie gra na gitarze, genialnie się uczy i, po wyrzuceniu z
wielu szkół, przyjmują ją do naprawdę prestiżowej St.
Magdalene, uczelni dla geniuszów z internatem. Poznaje tam nawet
jedyną swoją przyjaciółkę Ruby, ale nie na długo, bo,
oczywiście, chłopak Ruby zakochuje się na zabój w Ewie.. Jednak
później wydarzenia nabierają tempa – do szkoły przyjeżdża
tajemniczy profesor na również tajemniczy wykład o równie
tajemniczych bakteriach, które zabijają krwinki białe w
zastraszającym tempie i tym samym doprowadzają do zapaści (!). Ewa
zapada na tą chorobę, ale po jakimś czasie udaje jej się z tego
wyjść i właśnie wtedy poznaje tajemniczego Setha, który na
domiar złego, zachowuje się tak, jakby ją znał, ale nazywa ją
Liwią. Dlaczego?
Seth
to rzymski gladiator, który zakochał się w córce arystokraty
Liwii. Niestety, dziewczyna została już przyrzeczona okrutnemu
Kasjuszowi. Ale Seth się tym nie przejmuje i zakochani organizują
schadzki. Szpiedzy Kasjusza są jednak wszędzie i pewnego razu sam
urażony mąż własnoręcznie zadaje Sethowi i swojej niewiernej
żonie śmiertelny cios, tyle że ją zabiera ze sobą, a Setha
dopada tajemnicza gorączka. Umiera i przedostaje się do Parallonu,
tajemniczego świata, jak sama nazwa wskazuje, równoległego (nie
miejcie nadziei, że to łacina, nazwa ta pochodzi od parallel,
oznaczającego coś równoległego właśnie). Tam pytania zaczynają
się mnożyć w bardzo szybkim tempie aż w końcu dzięki Przejściu
udaje mu się iść do pomieszkującej w swojej szkółce Liwii,
pardon, Ewy. Ją oczywiście coś do niego ciągnie, zakochują się
w sobie, ale jego pocałunek jest śmiertelny i bla, bla, bla, bla.
Plusiki? Hm, hm. Okładka..?
Tak, okładka zasługuje na plusa. Widzimy na niej Koloseum, które
każdemu kojarzy się z Rzymem i gladiatorami, a także nawet ładną
dziewczynę z romantycznie powiewającym włosem w nawet ładnej
sukience. Wszystko jest utrzymane w tonacjach błękitu, co sprawia,
że naprawdę ma się ochotę wziąć książkę w łapki i zacząć
czytać. Nie powiem, że grubość zniechęca, bo aż się uśmiecham
na widok tych trzystu iluś stroniczek.
Fabuła w ogólnym zarysie
jest nawet ciekawa, nie powiem. Miłość. Rozłąka. Tajemnicza
choroba. Śmierć. Jeśli nawet nie wyszłaby z tego dobra książka,
to przynajmniej dobry Harlequin, o co na rynku trudno. Wtedy
głupiutkie nastolatki piszczałby, aż pękłyby mi uszy. Same
pomysły z tą bakterią (dobra, to był wirus, tylko ja mam takie
skrzywienie na bakterie ostatnio), podróżami w czasie i innymi
takimi są nawet świeże, w dodatku w połączeniu z starożytnym
Rzymem są oryginalne. To dlaczego nie lubię tej książki?
Dlaczego?
Powtarzalność
jest całkiem miła. Połowa jest zerżnięta żywcem z romansideł
klasy D, a reszta.. tak, uśmiechnęłam się. Czy to się wam nie
kojarzy z Quo Vadis?
Nawet imię tej dziewczyny. Liwia.. aż chciałoby się zmienić parę
literek. Poza tym również wielka, zakazana miłość, uczucie,
które wytrzymuje wszystkie próby. Proszę was. Sienkiewicz właśnie
przewraca się w grobie, że jakaś nieudolna debiutantka skopiowała
jego pomysły.
Rzym
w tej książce nie jest ciekawe, nie ma tu wielu opisów kultury
tego kraju, strojów, zwyczajów, jak to było u Sienkiewicza. Nawet
przeciętny uczeń klasy pierwszej gimnazjum i fan „Gladiatora”
wie już o wszystkim, o czym pisze Autorka. Żadnych ciekawostek o
życiu w Imperium, żadnych błyskotliwych scen rodzajowych.. Można
by powiedzieć, że pisarka sama nie wie dużo o Rzymie i pisze tylko
tyle, ile wie, żeby nie być oskarżona o błąd rzeczowy. Dlatego
Rzym mam tutaj wyblakły i nijaki, czasami miałam wręcz wrażenie,
że wszystko to nie dzieje się właśnie tam, tylko w jakimś mniej
nieokreślonym miejscu albo w podrzędnej powieści fantasy. Dlatego
właśnie wolałam Ewę, jej jęki oraz bezbarwność niż nudę na
ulicach wyludnionego, nieciekawego i nieopisanego dobrze Rzymu
Autorki tej powieści. Cóż. Kto chce Rzymu, niech zajrzy do
Sienkiewicza.
Język pani debiutantki
przypomina moje wypracowanie z piątej klasy, a może z czwartej, ale
nie chcę się chwalić, bo ja geniuszem nie jestem. Nie ma
płynności, ciągłości w języku, ani barwności języka. Jest
prosto, topornie i ciężko, dlatego czytanie powieści nie należy
do najciekawszych zajęć. Najpierw proponowałabym jej zjeść
słownik, albo kilkadziesiąt powieści jakiś mistrzów, żeby
napisać tę opowieść.
Styl debiutantki,
przeciętnej kobiety, to jak styl debiutantki. Jakimś cudem nie
dostrzegając tego napisała obszerną książkę i jakimś cudem
mnóstwo ludzi czyta te wypociny. Styl tak jak język – jest prosty
i toporny. Kolejne partie tekstu łączą się w całość w
wymuszony sposób, nie ma tej lekkości, tego flowu, tej
płynności. To powinno się wykształcić wraz z pisaniem kolejnych
książek, zobaczymy. Zresztą, z takim zasobem słownictwa świata
nie podbije. No ale zabija resztki potencjału tej książki.
Opisów przyrody nie
spotkałam żadnych, nie mówiąc już o jakiś głębszych
refleksjach i tym podobnych sprawach. W sumie faktycznie czyta się
szybko i sprawnie, ale nic poza tym. Czasami opis sytuacji powala
swoją nadmierną prostotą, amatorszczyzną i dziecinnością. Jak w
tych wszystkich opowiadaniach dwunastoletnich dziewcząt, które
myślą, że są wystarczająco dorosłe, by pisać o miłości.
Wybacz, droga pani Autorko.
Postacie są takie jak w
większości takich powieści: puste i nijakie. Niezwykle uzdolniona
Ewa, idealna w każdym calu, jej przyjaciółka, nadmuchany, w
dodatku biały balon oraz chłopak tej przyjaciółki, osoba mająca
tyle osobowości co biała kartka papieru. Seth ma irytującego
przyjaciela o imieniu irytująco przypominającym imię Matthew, a
sam (nie mówiąc o tym, że jego imię jest imieniem egipskiego
bóstwa i że jest przystojny jak owe bóstwo), mama buja się gdzieś
w tle, a reszta rodziny Ewy to postacie ledwo naszkicowane. Inni
koledzy i koleżanki z klasy Ewy to niechlujne szkice, nie mówiąc o
nauczycielach. Na pochwałę zasługuje jedynie facet, którego
Parallonie spotyka Seth i który zdaje się być tym, który wszystko
wie, a przez to jest intrygujący. Czytelnik zadaje sobie pytanie,
jaka jest naprawdę jego rola w tym wszystkim. Mam nadzieję, że w
drugiej części, a taka na pewno będzie, wraz z warsztatem pisarki
rozwiną się postacie, a przynajmniej Ewa. Mam dość jej sposobu
bycia, tego, że była we wszystkim najlepsza i w ogóle jej postaci.
Ale nikt już się nie dziwi, prawda?
Tak mi smutno. Ale, o dziwo,
tym razem nie jestem złośliwa jak zwykle, gdy spotykam książkę,
którą można zmieszać z błotem w równych proporcjach. Ta książka
miała potencjał. Miała, kiedy była w głowie pisarki. Mogła
zostać hitem i to wcale oryginalnym i niezłym. Tyle że właśnie
Autorka wzięła nóż, albo, że obrazowo porównam do aborcji,
pompę próżniową w postaci własnego laptopa i zabiła wszystko.
Dzięki temu mamy kolejną nudną, bezbarwną opowieść, o której
za parę lat zapomni cały świat.
Tytuł: „Gorączka”
Autor: Dee Shulman
Moja ocena: 2,5/10
Książkę czytałam i pod recenzją się podpisuję.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że pierwszy tom czytałam w czasie sesji egzaminacyjnej i był on idealnym odmużdzaczem. Ale nawet to nie sprawiło, że nie zauważyłam jej mankamentów, a tych, jak sama wspominasz, jest dużo. Niestety drugi tom nie jest lepszy.
OdpowiedzUsuńDobry wieczór :) Czytając tę recenzję, miałam dziwne wrażenie, że Dee Shulman zmówiła się z Jamesem Pattersonem w kwestii dziecinności, niewykorzystanego potencjału i nijakości bohaterów. Dokładnie te same objawy występują w książce "Czarownica" oraz "Eksperyment Anioł". Żeby było śmieszniej, sam pomysł na powieść w obydwu tych książkach również jest genialny, ale niestety to nie wystarczy... Na przykład gdyby taki Stephen King napisał powieść o dzieciach, którym zostało wszczepione ptasie DNA, dzięki czemu mają skrzydła i bardzo lekkie kości, to zapewne owa powieść zrobiłaby furorę. A w wykonaniu Pattersona... jest mocno przeciętna.
OdpowiedzUsuń