Pierwsza
recenzja tej książki, którą przeczytałam, widziana na bodaj na
Parkliteracki.pl, była bardzo kiepska, aż się zdziwiłam. Powieść
wcześniej widziałam w księgarni, podobała mi się okładka, choć
recenzja Autorki "Szeptem" , umieszczona na tyle, wydawała
się zbyt krzykliwa i entuzjastyczna. Chwyt reklamowy? - pomyślałam
wtedy. Tak czy owak, użytkowniczka oceniająca książkę dała jej
tylko jedną gwiazdkę na sześć. I chyba dlatego ściągnęłam ją
z Internetu, bo u mnie skłonności do mieszania literatury z błotem
coraz bardziej biorą górę nad zwykłą, czytelniczą ciekawością.
Przed konkursem z polskiego, z ortografii (nie, nic nie powiem o
miejscu, które zajęłam) chciałam odpocząć od tych wszystkich
nibynóżek i rachu-ciachu, nieco się odmóżdżyć. Więc sięgnęłam
po tą książkę, wcześniej spoczywającą spokojnie na dysku
komputera.
Kesley
ma osiemnaście lat i jest bardzo samotna. Jej rodzice dawno temu
zginęli w wypadku, a ona mieszka z opiekunami, dość sympatycznymi.
Pewnego razu zatrudnia się w cyrku, w którym dokładnie ma
opiekować się tygrysem. Zwierzę – niezwykle piękny, biały
tygrys - zdobywa sympatię dziewczyny i ta po prostu nie może od
niego odejść. Pewnego dnia do cyrku przyjeżdża tajemniczy facet,
który kupuje tygrysa i przekonuje Kesley, żeby z nim pojechała
odwieść tygrysa do rezerwatu w Indiach. Jednak wszystko okazuje się
tylko przykrywką dla misji, która ma na celu ściągnięcie klątwy
z przystojnego księcia, jakim naprawdę jest tygrys i którą,
zgodnie z przepowiednią, tylko Kesley ma szansę zdjąć. Tak więc
bohaterka zostaje wciągnięta w intrygę, ale nie tylko – pomiędzy
nią a księciem wybucha gorące uczucie. Oh, jakie to oryginalne.
W
każdej książce, nawet najgłupszej, z zasady jakieś plusy są.
Tutaj.. O, tak, mam. Legendy hinduskie i wierzenia. Choć nie było
ich dużo, nadawały kolorytu tej opowieści, jakiegoś takiego
egzotyzmu, inności. Bo przecież to Daleki Wschód – minarety,
półksiężyce na dachach domów, błękitne niebo, piękne kobiety
i przystojni mężczyźni. A także dżungle. No i wstawki w języku
hinduskim, które przepisałam sobie do specjalnego notesu. Co
prawda, miał być na elficki z Tolkiena, ale wspaniałe dzieło tego
pisarza, „Władcę Pierścieni” odłożyłam sobie na wakacje,
żeby oddać się tej cegle bez reszty. No dobrze, ale nie popadam w
dygresje. I co jeszcze jest tu fajnego? Ukochany dziewczyny nie jest
upadłym aniołem, wampirem lub czymś tam jeszcze. Jest zwykłym
chłopakiem, tylko że zamienionym w tygrysa, ale to już coś.
Odrobina ekstrawagancji dodaje tej książce coś, dzięki czemu w
ogóle się to czyta.
A
teraz, proszę państwa, przechodzimy do najlepszej i najbardziej
rozbudowanej części tej recenzji. Oto minusy tego wiekopomnego
dzieła!
Autorka
na swojej stronie wspominała, że sama stworzyła wszystkie imiona.
No fakt, bo w Ameryce imię Kesley jest tak mało znane jak u nas na
przykład Krzesław, a hinduskie imiona, tutaj już się nie dziwię.
Ukochany panny Hayes nazywa się jednak Dihren, w skrócie Ren. Wtedy
akurat na geografii było coś o Renie i kiedy pobieżnie
przeglądałam ebooka, zastanawiałam się, skąd tutaj wzięła się
ta rzeka. A tak w ogóle, to jaki facet chciałby się nazywać Ren?
Bohaterowie
byli fantastycznie.. źle skonstruowani. Kesley taka pokręcona
nastolatka, która powinna iść po wypadku rodziców do psychologa,
bo teraz było już, niestety, za późno. I taka odważna! Idzie
sama przez hinduską puszczę, bez żadnej broni i tylko myśli o
tygrysie. Zawiązuje włosy wstążką i ma gigantyczne kompleksy na
własnym punkcie. Ukochany Ren to baba. W każdym razie ktoś, kto
wie, czego Kesley potrzeba: robi jej masaże stóp, całuje tak, że
dziewczyna aż się trzęsie, jest zabawny, piekielnie przystojny i
mądry. Wady? Eeee, tacy ludzie jak ów hinduski książę nie mają
wad. Aha, no i jeszcze opiekun dwójki pan Kadam. Jaki wykształcony,
elegancki, miły.. Innych bohaterów nie ma, a tego tam, no jak mu
było, no brata Rena, to nawet nie warto klasyfikować jako postać,
bo tak naprawdę jedyną cechą charakteru jakie to coś posiada jest
brak cech i miłość do głównej bohaterki.
Autorka
przyznała się, że lubi „Zmierzch”, a że owa saga o wampirach
tak ją zafascynowała, że napisała FF. Mamy tu przecież: pana,
który ma coś ze czterysta, pięćset lat; piękną zakompleksioną
dziewuszkę, która wbrew swojej woli zostaje wciągnięta w środek
wydarzeń; innego cudownego faceta, który za dziewuszką w ogień
skoczy; jakąś klątwę czy zmieniane kształtu i tam takie inne.
Tylko że tu mamy dwóch braci, jednego dobrego, drugiego złego, co
bardziej przypomina „Pamiętniki Wampirów”. Ale to w końcu
jedno i to samo. Czy ci ludzie nie potrafią wymyślić coś innego,
tylko muszą wciąż pisać o tym samym? Naprawdę? To takie trudne?
Ponoć
mają to sfilmować. Boże, modlę się, żeby to byli ludzie z
Disneya, bo to są takie ich klimaty. Takie wychodzenie z dżungli na
drogę, na autostradę w dodatku, spanie w dżungli i wstanie rano
bez żadnych ugryzień, ukąszeń czy w ogóle wstanie (wiadomo,
węże). No i misje, które kończą się zawsze pomyślnie. Jakie to
wszystko kolorowe i pięknie nieprawdziwe.
Weszłam
na stronę Autorki, na której zwierzała się, że szuka w Google
Grafika zdjęć dżungli i opisuje je kiedy Kesley idzie sobie przez
nią. Fakt, domyślałam się. Opisy, które, o dziwo, czasem się
pojawiają, są drętwe i nienaturalne, jakby pisarka pisała to na
siłę. Cóż, jak ktoś nie ma wyobraźni i odpowiedniego ilorazu
inteligencji do opisania tego wszystkiego, to niech lepiej piszą coś
innego, na przykład jakąś przyjemną powiastkę o dziewczynie,
która zakochała się w chłopaku. I bynajmniej nie mam zamiaru
obrazić Autorki, jeśli ktoś by tak myślał. Przez to poziom
artystyczny książki obniża się jeszcze bardziej. Za to jest dużo
wyrażeń typu „zawiązałam zieloną wstążkę, później
zjadłam” i coś tam, i coś tam. Gdyby to wszystko powyrzucać,
okazałoby się, że książka jest bardzo, bardzo krótka.
Styl
pisarka ma dość lekki i przystępny, poprawia się on z każdą
stroną i rozdziałem, choć, szczerze mówiąc, wygląda to wszystko
tak, jakby Autorka napisała coś totalnie słabego i nie chcąc
pisać od nowa poprawiła tylko najsłabsze momenty, przez co jest
kilka dobrych fragmentów, jednak czasami tekst jest jak z bloga
początkującej jedenastolatki, no może lepiej. Ogólnie mówiąc,
ignorując tuziny nielogiczności, czyta się dobrze: lekko i szybko.
Powieść nie jest gruba, zaledwie trzysta ileś stron, co,
oczywiście, jest plusem, bo trzeba by było męczyć się z tym
czymś dłużej.
Poważnie?
Miałam wrażenie, że ktoś rzucił na Autorkę straszliwą klątwę,
zupełnie taką samą jak na Rena. „Zmierzch” przy tym
powieścidle jest jak … no ja wiem.. „Władca Pierścieni” przy
„Pamiętniku Księżniczki” Meg Cabot, no dobra, trochę
przesadzam. No i dziełko Meyer, trzeba przyznać, było o wiele
bardziej ponure, niż ta błękitno – zielona bajeczka w stylu
jakiejś disneyowskiej powiastki, choć tamte nie są takie puste
(Boże, nigdy nie zapomnę jak ryczałam przy „Pocahontas” …).
No cóż, się mówi. Niech się wszystkie nastolatki z trądzikiem i
z piosenkami Katy Perry, One Direction i Justina Biebera podniecają
fragmencikami, w których Ren i Kesley splatają swoje palce i je
rozplatają, ja mam wiele innych, lepszych lektur.
A
może ta sama klątwa spowodowała, że pierwszy raz nie mam ochoty
na kontynuowanie serii?
Tytuł:
„Klątwa Tygrysa”
Autor:
Coleen Houck
Moja
ocena: 0,5/10
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...
***
PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!