czwartek, 5 czerwca 2014

Nieśmiertelna grafomania. Recenzja książki

Dlaczego tak bardzo lubimy przeszłość? Dlaczego tak bardzo ciekawią nas zamki, jakieś ruiny, tajemnicze portrety ludzi, którzy odeszli, by już nigdy się nie pojawić? Dlaczego tak bardzo łatwo jest nam łączyć przeszłość z magią? No wiecie, z tą magią, która polega na rysowaniu okręgu, przywoływaniu żywiołów ziemi i tak dalej. Może przeszłość, która już odeszła i która ma w sobie jeszcze wiele dziur, zagadek i tajemnic jest fascynująca dlatego, że wyobrażamy sobie tajemnicze obrzędy, ponure noce, wielkie miłości i tragedie, które zniknęły w mroku dziejów.

Pisarzy zawsze to będzie fascynowało i fascynuje. Może są bardziej wyczuleni na mroki przeszłości i magię? Już dużo czytałam powieści o grupie dziewcząt, które wywoływały żywioły mając tajemnicze zdolności, w cieniu wiekowych, tajemniczych szkół. Pismaki bardzo niskich kategorii, którym pomysł na książkę wpadł przy zmywaniu garnków w McDonald'sie, nie znają chyba innych schematów, swoistych szablonów, które podtrzymywałyby ich autorskie historie. Bo jeśli pisze się dla nastolatek, spragnionych miłości i dreszczyku emocji, to gdzie najlepiej osadzić akcję? Tak, barwo, chyba każdy zna odpowiedź. W starej, staroświeckiej i ponurej szkole z internatem, gdzie nauki jest sporo, nauczyciele są chamscy a przystojniacy dosłownie włażą do oczu i ślinią się na widok naszej dziewicy (tak, proszę przy tym zauważyć, że zawsze na początku książki dziewczyna zawsze jest dziewicą, a czasami, w czasie akcji książki, to się zmienia) przy czym bohaterka jest biedną, nierozgarniętą dziewczynką, nową i wszyscy się z niej śmieją, szczególnie chamskie dziewczyny z budy. Ale jak na otarcie łez nasza bohaterka zyskuje przyjaciółkę, czasem nawet całą bandę dziewcząt, z którymi robi niesamowite rzeczy. Ile razy już o tym słyszałam.. Hm..

W tej książce mamy podobnie: rzuconą pośród wrzosowisk szkołę dla dziewcząt, Wyldcliffe Abbey, w XIX – wiecznej siedzibie Templetonów i Evie Johnson, nową, niezbyt rozgarniętą uczennicę, półsierotę, której ojciec jest w wojsku, a matka utonęła. Oczywiście, w czasie drogi do szkoły poznaje pewnego przystojniaka na czarnym koniu, który rozbija zdjęcie jej matki a następnie je składa – taka niewinna sztuczka. W szkole, gdy do niej dociera, okazuje się, że pewna dziewczyna o imieniu Celeste, nienawidzi jej. Za co? Otóż uważa, że na miejsce Laury, zmarłej kuzynki dziewczyny, nie powinna przychodzić jakaś nowa. Poznaje jeszcze Sarę, z cygańskimi korzeniami i tajemniczą Helen, która okazuje się córką dyrektorki i narzędziem w jej ręku. W dodatku Evie widzi na korytarzach tajemniczą dziewczynę, wyglądającą niemal jak ona, tylko że za dziwną mgłą i w białej, starej sukni. Spotyka także pięknego Sebastiana, tajemniczego chłopaka, który się w niej zakochał. Jednak w szkole dzieją się różne dziwne rzeczy, a Evie dowiaduje się wiele o swojej rodzinie oraz odkrywa moc.

Niemal równocześnie z wątkiem Evie jest prowadzony wątek lady Agnes – mieszkanki Wyldcliffe Abbey w XIX wieku, kiedy ponure domostwo było jeszcze domem mieszkalnym. Wątek – w formie pamiętnika – opisuje relacje bohaterki z tajemniczym „ukochanym S.” - jak możemy się domyślić, Sebastianem. Agnes, w stylu zbliżonym do zwykłego, słodkiego pamiętniczka cnotliwej XIX – wiecznej panienki, opisuje tajemnicze zdarzenia, które nastąpiły po kupieniu przez Sebastiana księgi pełnej pradawnej Wiedzy i Mocy. Agnes dostaje dar leczenia ludzi i władania ogniem. A Sebastian? Wciąż chce nieśmiertelności i dzięki Ciemności otrzymuje ten dar. Jednak powoli znika. I zakochuje się w Evie, już jako Cień. Jednak Evie, potomkini lady Agnes, która uciekła do Londynu, gdzie poślubiła pewnego malarza, który po urodzeniu córki umarł na suchoty, a córka, Effie, została oddana do pobliskiej farmy, ma w sobie żywioł wody. I razem z Sarą, Helen i lady Agnes, która pojawia się w czasie odprawiania obrzędu, przywołują żywioły.

Tak, to są te bzdurki, bajdurki i banialuki o tym, że zakreślając krąg dana osoba może przywołać przyporządkowany jej żywioł – wodę, powietrze, ziemię i ogień, która wylatuje wprost z palców. Już czytałam jeden cykl o tym, ta powieść jest następna. Czy nie mogą wymyślić coś ciekawszego?

Plusy, tak, plusy. Poczekajcie, muszę się namyślić. Ach, tak. Na początku lady Agnes była irytująca, jak wszyscy bohaterowie w tej książce, ale później, od tego fragmentu z jej córeczką, lekko ją polubiłam. Wiała od niej taka archaiczność, jakiś taki prawdziwy klimat XIX- wieku, jakieś takie proste, dobre uczucia: spokój, miłość, przebaczenie i zapomnienie.

Szkoda, że ta postać się tak zmarnowała. Przedstawiona jest bowiem w galerii pustych bohaterów bez ani cienia charakteru. No bo taka Evie. Co, pytam ja was, można o niej powiedzieć, poza tym, że jest bohaterką takiej i takiej książki oraz że jest bardzo irytująca. Albo Sebastian. Uczucia, którymi płonie, są jakby sztuczne, nieprawdziwe, bez pokrycia psychologicznego. Autorka nie zdobyła się na głębszą analizę psychologiczną tego bohatera, przez co staje się on pusty, głupi i w ogóle ble. To, że sobie jeździ na czarnym koniu przez wrzosowiska, niewidzialny dla innych uczennic, faktycznie może budzić ciarki na plecach, ale wyłącznie i tylko wtedy, kiedy jest to dobrze opisane. A tutaj nie ma w ogóle żadnego opisu. Po prostu jeździ sobie na koniku i to jest takie słodkie, jak te pisemka o kucykach Pony dla małolat. Helen jest beznadziejna. Pisarka starała się sprawić, żeby ta postać miała jakieś ciekawe cechy, głęboką psychologię i inne takie bajery, ale wyszło jej coś, co przypomina mutację dziewczynki z domu dziecka z tych tandetnych filmów, w których dobra dziewczynka z domu dziecka (w dodatku jeszcze z mocami) trafia do rodziców potworów. Sara, ostatnia z głównych postaci, jest pustą, wesołą cyganką, bez żadnego rysu charakteru, bez szczególnych cech: ot, postać wycięta z papieru ma bardziej rozbudowaną psychikę niż toto.

Wątek żywiołów, jak wspominałam już wyżej, jest rozbudowany obszernie, jednak jest on bardzo powtarzalny w innych powieściach dla dziewcząt. Pozostawiam to bez komentarza, bo to jasne, że nie wierzę.

Akcja, albo coś w tym stylu, jest nikłe. Sama powieść liczy sobie tylko nieco ponad sto stron, a na nich pisarka zawarła cały rok szkolny. Mało, prawda? Niektórzy potrafią jednym semestrem zapełnić cały tom, albo dwa. A tu cały rok szkolny, zamknięty w krótkiej książeczce. Dlatego jest tu nijako: wszystko opisane po łebkach, szybko, bez większego zaangażowania i polotu. Nie ma nawet zapowiadanej miłości jak ze „Zmierzchu”, bo poza drobną scenką wymieniania pocałunków, kilka szybkich i króciutkich opisów tego, co czuje Evie, zresztą płytkich opisów. U pani Meyer wszystko było opisane bardzo rozlegle, tutaj mamy wręcz przeciwną sytuację. Pisarka wszystko streszcza tak, że właściwie nie ma klimatu. Tym bardziej takiego, jak Autorka starała się uzyskać – gotyckiego i piekielnie mrocznego.

Opisy, co musiałam przyznać ze zdziwieniem, były. Szczególnie mamy mnóstwo opisów falujących pól wrzosów, dzięki czemu Wydawca pokusił się o stwierdzenie, że klimat jest jak z „Wichrowych Wzgórz”. Oh. Naprawdę? Nie przebaczę nigdy wydawnictwu tej profanacji, ale ja nie o tym. Opisy są pozbawione ich esencji – są tylko linijkami tekstu, w których napisano, że wrzosy falowały fioletową falą, czy coś w tym bezsensownym rodzaju. Nie ma tego czegoś, jak na przykład u Sienkiewicza czy Tolkiena, niemal namacalnych doznań zapachowych, dotykowych i wizualnych. Autorka próbuje pisać w sposób obrazowy, jednak nie udaje jej się to, wręcz przeciwnie. Naraża się tylko na śmieszność, wstawiając do swoich prostych, ledwo poprawnych zdań różne wyrażenia, które przy innym, dobrym, albo chociaż przeciętnym stylu, sprawiają, że w pewnych sytuacjach widzimy opisywane miejsce, ale przy stylu pisarki... Opisy są tylko i wyłącznie pustym, wypłowiałym obrazem na równie wypłowiałej ścianie.

A no właśnie. Styl. Jest on kulejący. Tak pisze przeciętna osoba po pięciu książkach, które przeczytała w życiu, które w dodatku są romansidłami. Niektóre zdania zaczynają się do słów 'To było..', 'To jest..' . Tak piszą ludzie w pierwszej klasie, rany. W dodatku zasób słów pisarki jest po prostu przerażająco mały. Ot, tyle słów, iloma posługujemy się w codziennym życiu, jak z bardzo słabego bloga z opowiadaniem trzynastolatki. Styl pamiętnika lady Agnes jest inny, bardziej archaiczny, co mi się podoba. Na początku jednak, oprócz ostatniego wpisu, który podobał mi się najbardziej, mamy do czynienia ze zwrotami jak w innych, klasycystycznych powieściach – romansach, niezwykle mdłych i głupich, w których słodkie dziewczyneczki w falbankach falujących dookoła stóp, piszą o swych wahaniach dotyczących wybrania między dwójką przystojnych kawalerów. Swoją drogą, znów zapachniało harlequinem – czymś, nad czym kocham się znęcać i pastwić. Było mdło, głupio i nawinie, w dodatku pisarka archaizowała to wszystko na siłę. Zero pięknej, lekkiej archaizacji Sienkiewicza, czy wtrącania starych słówek przez innych, lepszych i gorszych pisarzy. Słowem, mój wzrok, moje poczucie piękna mocno ucierpiało, kiedy brnęłam przez kolejne strony, zacinając zęby.

Mamy tu także mnóstwo luk i nieścisłości. Człowiek chciałby się dowiedzieć więcej, poszerzyć sobie wiedzę na temat świata przedstawionego. Nieścisłości wywołują tylko uśmiech politowania na ustach Czytelnika, na moich w szczególności. Tak, te niektóre rzeczy są bardzo śmieszne.

Okładeczka jest jeszcze lepszym ciastkiem, niż to wszystko powyżej, co nie było dla mnie żadnym doświadczeniem, ponieważ nauczyłam się, że pozycje wydawane przez wydawnictwo Amber mają wyjątkowo artystyczne i interesujące okładki. Na tej, koloru morskiego błękitu – oprócz imienia i nazwiska Autorki oraz tytułu (który, nawiasem mówiąc nie jest oryginalny, ale bardzo przewidywalny: gdy człowiek pozna Sebastiana, wie już wszystko) – widzimy główkę pewnej dziewoi (jak się domyślamy, jest to główna bohaterka) wygoloną, zdaje się, jak zakonnica (albo Photoshop obciął włosy) i naszyjnik przelewający się przez całą okładkę. Całość wygląda niesamowicie, niezwykle i oryginalnie, szczególnie, że dziewoja ma taki wzrok jakby się chciała rozpłakać/ zabić kogoś (niepotrzebne skreślić), co dodatkowo odrzuca czytelnika, który, kierowany wszechwiedzącą ręką Boga, wynajdzie toto w jednej z tych miłych księgarni, które sprzedają tony książek po pół ceny. Okładka zaćmiewa swoją urodą nawet „Monę Lisę” mistrza Leonarda da Vinci. Jestem tego pewna, bo jak żyję, nigdy nie widziałam gorszej.

Mimo wszystkiego cieszę się, że przeczytałam tę książkę. Dawka lekkiego koszmarku przyda mi się, naprawdę. Tylko, szczerze mówiąc, żal mi jednak Sebastiana i lady Agnes. Gdzieś tam, po tej planecie zwanej Ziemią, chodzą istoty, które mogłyby lepiej opisać ich losy. Ale..no właśnie. Stało się. Od dzisiaj będę żyła w przekonaniu, że to nie jakiś tam świr na koniu jest nieśmiertelny, ale grafomania. Nie, mała niewinna grafomania, siostrzyczka ośmiolatek prowadzących bloga z obscenicznymi opowiadaniami o One Direction, czy początkujących pisarzy stawiających pierwsze swe kroki w tym fachu, ale bogini Grafomania. Wielka, nieśmiertelna. 

Tytuł: „Nieśmiertelny”
Autor: Gillian Shields

Moja ocena: 0,5/10  

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!