Dlaczego
tak bardzo lubimy przeszłość? Dlaczego tak bardzo ciekawią nas
zamki, jakieś ruiny, tajemnicze portrety ludzi, którzy odeszli, by
już nigdy się nie pojawić? Dlaczego tak bardzo łatwo jest nam
łączyć przeszłość z magią? No wiecie, z tą magią, która
polega na rysowaniu okręgu, przywoływaniu żywiołów ziemi i tak
dalej. Może przeszłość, która już odeszła i która ma w sobie
jeszcze wiele dziur, zagadek i tajemnic jest fascynująca dlatego, że
wyobrażamy sobie tajemnicze obrzędy, ponure noce, wielkie miłości
i tragedie, które zniknęły w mroku dziejów.
Pisarzy
zawsze to będzie fascynowało i fascynuje. Może są bardziej
wyczuleni na mroki przeszłości i magię? Już dużo czytałam
powieści o grupie dziewcząt, które wywoływały żywioły mając
tajemnicze zdolności, w cieniu wiekowych, tajemniczych szkół.
Pismaki bardzo niskich kategorii, którym pomysł na książkę wpadł
przy zmywaniu garnków w McDonald'sie, nie znają chyba innych
schematów, swoistych szablonów, które podtrzymywałyby ich
autorskie historie. Bo jeśli pisze się dla nastolatek,
spragnionych miłości i dreszczyku emocji, to gdzie najlepiej
osadzić akcję? Tak, barwo, chyba każdy zna odpowiedź. W starej,
staroświeckiej i ponurej szkole z internatem, gdzie nauki jest
sporo, nauczyciele są chamscy a przystojniacy dosłownie włażą do
oczu i ślinią się na widok naszej dziewicy (tak, proszę przy tym
zauważyć, że zawsze na początku książki dziewczyna zawsze jest
dziewicą, a czasami, w czasie akcji książki, to się zmienia) przy
czym bohaterka jest biedną, nierozgarniętą dziewczynką, nową i
wszyscy się z niej śmieją, szczególnie chamskie dziewczyny z
budy. Ale jak na otarcie łez nasza bohaterka zyskuje przyjaciółkę,
czasem nawet całą bandę dziewcząt, z którymi robi niesamowite
rzeczy. Ile razy już o tym słyszałam.. Hm..
W
tej książce mamy podobnie: rzuconą pośród wrzosowisk szkołę
dla dziewcząt, Wyldcliffe Abbey, w XIX – wiecznej siedzibie
Templetonów i Evie Johnson, nową, niezbyt rozgarniętą uczennicę,
półsierotę, której ojciec jest w wojsku, a matka utonęła.
Oczywiście, w czasie drogi do szkoły poznaje pewnego przystojniaka
na czarnym koniu, który rozbija zdjęcie jej matki a następnie je
składa – taka niewinna sztuczka. W szkole, gdy do niej dociera,
okazuje się, że pewna dziewczyna o imieniu Celeste, nienawidzi jej.
Za co? Otóż uważa, że na miejsce Laury, zmarłej kuzynki
dziewczyny, nie powinna przychodzić jakaś nowa. Poznaje jeszcze
Sarę, z cygańskimi korzeniami i tajemniczą Helen, która okazuje
się córką dyrektorki i narzędziem w jej ręku. W dodatku Evie
widzi na korytarzach tajemniczą dziewczynę, wyglądającą niemal
jak ona, tylko że za dziwną mgłą i w białej, starej sukni.
Spotyka także pięknego Sebastiana, tajemniczego chłopaka, który
się w niej zakochał. Jednak w szkole dzieją się różne dziwne
rzeczy, a Evie dowiaduje się wiele o swojej rodzinie oraz odkrywa
moc.
Niemal
równocześnie z wątkiem Evie jest prowadzony wątek lady Agnes –
mieszkanki Wyldcliffe Abbey w XIX wieku, kiedy ponure domostwo było
jeszcze domem mieszkalnym. Wątek – w formie pamiętnika –
opisuje relacje bohaterki z tajemniczym „ukochanym S.” - jak
możemy się domyślić, Sebastianem. Agnes, w stylu zbliżonym do
zwykłego, słodkiego pamiętniczka cnotliwej XIX – wiecznej
panienki, opisuje tajemnicze zdarzenia, które nastąpiły po
kupieniu przez Sebastiana księgi pełnej pradawnej Wiedzy i Mocy.
Agnes dostaje dar leczenia ludzi i władania ogniem. A Sebastian?
Wciąż chce nieśmiertelności i dzięki Ciemności otrzymuje ten
dar. Jednak powoli znika. I zakochuje się w Evie, już jako Cień.
Jednak Evie, potomkini lady Agnes, która uciekła do Londynu, gdzie
poślubiła pewnego malarza, który po urodzeniu córki umarł na
suchoty, a córka, Effie, została oddana do pobliskiej farmy, ma w
sobie żywioł wody. I razem z Sarą, Helen i lady Agnes, która
pojawia się w czasie odprawiania obrzędu, przywołują żywioły.
Tak,
to są te bzdurki, bajdurki i banialuki o tym, że zakreślając krąg
dana osoba może przywołać przyporządkowany jej żywioł – wodę,
powietrze, ziemię i ogień, która wylatuje wprost z palców. Już
czytałam jeden cykl o tym, ta powieść jest następna. Czy nie mogą
wymyślić coś ciekawszego?
Plusy,
tak, plusy. Poczekajcie, muszę się namyślić. Ach, tak. Na
początku lady Agnes była irytująca, jak wszyscy bohaterowie w tej
książce, ale później, od tego fragmentu z jej córeczką, lekko
ją polubiłam. Wiała od niej taka archaiczność, jakiś taki
prawdziwy klimat XIX- wieku, jakieś takie proste, dobre uczucia:
spokój, miłość, przebaczenie i zapomnienie.
Szkoda,
że ta postać się tak zmarnowała. Przedstawiona jest bowiem w
galerii pustych bohaterów bez ani cienia charakteru. No bo taka
Evie. Co, pytam ja was, można o niej powiedzieć, poza tym, że jest
bohaterką takiej i takiej książki oraz że jest bardzo irytująca.
Albo Sebastian. Uczucia, którymi płonie, są jakby sztuczne,
nieprawdziwe, bez pokrycia psychologicznego. Autorka nie zdobyła się
na głębszą analizę psychologiczną tego bohatera, przez co staje
się on pusty, głupi i w ogóle ble. To, że sobie jeździ na
czarnym koniu przez wrzosowiska, niewidzialny dla innych uczennic,
faktycznie może budzić ciarki na plecach, ale wyłącznie i tylko
wtedy, kiedy jest to dobrze opisane. A tutaj nie ma w ogóle żadnego
opisu. Po prostu jeździ sobie na koniku i to jest takie słodkie,
jak te pisemka o kucykach Pony dla małolat. Helen jest beznadziejna.
Pisarka starała się sprawić, żeby ta postać miała jakieś
ciekawe cechy, głęboką psychologię i inne takie bajery, ale
wyszło jej coś, co przypomina mutację dziewczynki z domu dziecka z
tych tandetnych filmów, w których dobra dziewczynka z domu dziecka
(w dodatku jeszcze z mocami) trafia do rodziców potworów. Sara,
ostatnia z głównych postaci, jest pustą, wesołą cyganką, bez
żadnego rysu charakteru, bez szczególnych cech: ot, postać wycięta
z papieru ma bardziej rozbudowaną psychikę niż toto.
Wątek
żywiołów, jak wspominałam już wyżej, jest rozbudowany
obszernie, jednak jest on bardzo powtarzalny w innych powieściach
dla dziewcząt. Pozostawiam to bez komentarza, bo to jasne, że nie
wierzę.
Akcja,
albo coś w tym stylu, jest nikłe. Sama powieść liczy sobie tylko
nieco ponad sto stron, a na nich pisarka zawarła cały rok szkolny.
Mało, prawda? Niektórzy potrafią jednym semestrem zapełnić cały
tom, albo dwa. A tu cały rok szkolny, zamknięty w krótkiej
książeczce. Dlatego jest tu nijako: wszystko opisane po łebkach,
szybko, bez większego zaangażowania i polotu. Nie ma nawet
zapowiadanej miłości jak ze „Zmierzchu”, bo poza drobną scenką
wymieniania pocałunków, kilka szybkich i króciutkich opisów tego,
co czuje Evie, zresztą płytkich opisów. U pani Meyer wszystko było
opisane bardzo rozlegle, tutaj mamy wręcz przeciwną sytuację.
Pisarka wszystko streszcza tak, że właściwie nie ma klimatu. Tym
bardziej takiego, jak Autorka starała się uzyskać – gotyckiego i
piekielnie mrocznego.
Opisy,
co musiałam przyznać ze zdziwieniem, były. Szczególnie mamy
mnóstwo opisów falujących pól wrzosów, dzięki czemu Wydawca
pokusił się o stwierdzenie, że klimat jest jak z „Wichrowych
Wzgórz”. Oh. Naprawdę? Nie przebaczę nigdy wydawnictwu tej
profanacji, ale ja nie o tym. Opisy są pozbawione ich esencji – są
tylko linijkami tekstu, w których napisano, że wrzosy falowały
fioletową falą, czy coś w tym bezsensownym rodzaju. Nie ma tego
czegoś, jak na przykład u Sienkiewicza czy Tolkiena, niemal
namacalnych doznań zapachowych, dotykowych i wizualnych. Autorka
próbuje pisać w sposób obrazowy, jednak nie udaje jej się to,
wręcz przeciwnie. Naraża się tylko na śmieszność, wstawiając
do swoich prostych, ledwo poprawnych zdań różne wyrażenia, które
przy innym, dobrym, albo chociaż przeciętnym stylu, sprawiają, że
w pewnych sytuacjach widzimy opisywane miejsce, ale przy stylu
pisarki... Opisy są tylko i wyłącznie pustym, wypłowiałym
obrazem na równie wypłowiałej ścianie.
A
no właśnie. Styl. Jest on kulejący. Tak pisze przeciętna osoba po
pięciu książkach, które przeczytała w życiu, które w dodatku
są romansidłami. Niektóre zdania zaczynają się do słów 'To
było..', 'To jest..' . Tak piszą ludzie w pierwszej klasie, rany. W
dodatku zasób słów pisarki jest po prostu przerażająco mały.
Ot, tyle słów, iloma posługujemy się w codziennym życiu, jak z
bardzo słabego bloga z opowiadaniem trzynastolatki. Styl pamiętnika
lady Agnes jest inny, bardziej archaiczny, co mi się podoba. Na
początku jednak, oprócz ostatniego wpisu, który podobał mi się
najbardziej, mamy do czynienia ze zwrotami jak w innych,
klasycystycznych powieściach – romansach, niezwykle mdłych i
głupich, w których słodkie dziewczyneczki w falbankach falujących
dookoła stóp, piszą o swych wahaniach dotyczących wybrania między
dwójką przystojnych kawalerów. Swoją drogą, znów zapachniało
harlequinem – czymś, nad czym kocham się znęcać i pastwić.
Było mdło, głupio i nawinie, w dodatku pisarka archaizowała to
wszystko na siłę. Zero pięknej, lekkiej archaizacji Sienkiewicza,
czy wtrącania starych słówek przez innych, lepszych i gorszych
pisarzy. Słowem, mój wzrok, moje poczucie piękna mocno ucierpiało,
kiedy brnęłam przez kolejne strony, zacinając zęby.
Mamy
tu także mnóstwo luk i nieścisłości. Człowiek chciałby się
dowiedzieć więcej, poszerzyć sobie wiedzę na temat świata
przedstawionego. Nieścisłości wywołują tylko uśmiech
politowania na ustach Czytelnika, na moich w szczególności. Tak, te
niektóre rzeczy są bardzo śmieszne.
Okładeczka
jest jeszcze lepszym ciastkiem, niż to wszystko powyżej, co nie
było dla mnie żadnym doświadczeniem, ponieważ nauczyłam się, że
pozycje wydawane przez wydawnictwo Amber mają wyjątkowo artystyczne
i interesujące okładki. Na tej, koloru morskiego błękitu –
oprócz imienia i nazwiska Autorki oraz tytułu (który, nawiasem
mówiąc nie jest oryginalny, ale bardzo przewidywalny: gdy człowiek
pozna Sebastiana, wie już wszystko) – widzimy główkę pewnej
dziewoi (jak się domyślamy, jest to główna bohaterka) wygoloną,
zdaje się, jak zakonnica (albo Photoshop obciął włosy) i
naszyjnik przelewający się przez całą okładkę. Całość
wygląda niesamowicie, niezwykle i oryginalnie, szczególnie, że
dziewoja ma taki wzrok jakby się chciała rozpłakać/ zabić kogoś
(niepotrzebne skreślić), co dodatkowo odrzuca czytelnika, który,
kierowany wszechwiedzącą ręką Boga, wynajdzie toto w jednej z
tych miłych księgarni, które sprzedają tony książek po pół
ceny. Okładka zaćmiewa swoją urodą nawet „Monę Lisę”
mistrza Leonarda da Vinci. Jestem tego pewna, bo jak żyję, nigdy
nie widziałam gorszej.
Mimo
wszystkiego cieszę się, że przeczytałam tę książkę. Dawka
lekkiego koszmarku przyda mi się, naprawdę. Tylko, szczerze mówiąc,
żal mi jednak Sebastiana i lady Agnes. Gdzieś tam, po tej planecie
zwanej Ziemią, chodzą istoty, które mogłyby lepiej opisać ich
losy. Ale..no właśnie. Stało się. Od dzisiaj będę żyła w
przekonaniu, że to nie jakiś tam świr na koniu jest nieśmiertelny,
ale grafomania. Nie, mała niewinna grafomania, siostrzyczka
ośmiolatek prowadzących bloga z obscenicznymi opowiadaniami o One
Direction, czy początkujących pisarzy stawiających pierwsze swe
kroki w tym fachu, ale bogini Grafomania. Wielka, nieśmiertelna.
Tytuł:
„Nieśmiertelny”
Autor:
Gillian Shields
Moja
ocena: 0,5/10
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...
***
PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!