Lubię
książki młodych pisarzy, debiutantów, szczególnie tych, których
debiuty nie są jakimś wielkim wydarzeniem w świecie literatury.
Tacy, którzy wydają swoje powieści w niepopularnych wydawnictwach,
w formie e-booków, które w naszej ojczyźnie są jeszcze
niepopularne. Często w ten sposób można odkryć jakąś wyjątkową
perełkę literatury, kogoś, kto wtłoczy nową krew w polską
literaturę, zarówno tą popularną jak i tą wysokoartystyczną. Bo
o ile w tej drugiej od czasu do czasu dzieje się coś ciekawego, to
ta pierwsza jest bardzo skostniała. Poza Sapciem, Kosikiem,
Pilipiukiem, Komudą (ciekawa, oryginalna fantastyka jest u nas na
bardzo wysokim poziomie) i kilkoma pisarkami prozy obyczajowej,
które czasami mają jakiś tam pomysł. Oprócz tego jest jeszcze
Grochola, która według mnie straciła na znaczeniu po „Nigdy w
życiu” i „Ja wam pokażę”, a reszta z grubsza pisze o tym
samym. Dlatego właśnie lubię wyszukiwać młodzież, tą
zbuntowaną (dajcie mi spokój z Masłowską, kobieta ciężko
pracuje, żeby zarobić na kawałek chleba, ale artystką wielkiego
formatu nie jest), która pisze o tym, co myśli i nie pisze po to,
by mieć co dzieciom na talerz włożyć.
Natrafiłam
ostatnio na taką jedną. Jej późniejsze książki widziałam w
Empiku, ale wydawało mi się, że już to czytałam co najmniej z
tysiąc razy, więc postanowiłam dorwać się do debiutu. Debiut
jest również opowieścią raczej na motywach tych stosów powieści
gatunku paranormal romance, ale postanowiłam, dla dobra sprawy,
przeczytać. Wciąż, głupia, mam nadzieję, że w tym gatunku coś
zmieni się na lepsze. A może już tej nadziei nie mam?
Margo
Cook z Nowego Jorku przeprowadza się do zadupia, jakim jest
Wolftown. Już na wstępie zaczynają ją nękać koszmary, poznaje
dziewczynę, która staje się jej przyjaciółką i tajemniczego
chłopaka, w którym się zakochuje, chociaż, jak każda postać z
takiej książki, oszukuje się, że nic do niego nie czuje. Max
ubiera się na czarno, jeździ motorem i słucha metalu, jak jego
zamknięta paczka. Pewnego dnia okazuje się jednak, że jest bardzo
zakochany w Margo, a ona w nim. Rozpoczyna się romans, który jednak
nie ma przyszłości – Max okazuje się... tysiąc książek dla
tego stworzenia, które odgadnie, kim był ukochany głównej
bohaterki. Wampir? Niestety. Upadły anioł? Też nie. Demon? Tak mi
przykro. Elf (nie mam nic przeciwko elfom, ale jedyne, które lubię,
mieszkają w Nieśmiertelnych Krainach, Rivendell i Mrocznej Puszczy
więc..). Pudło. Tak, został tylko wilkołak. Max jest wilkołakiem,
tak jak inne „metale” z jego paczki. Okazuje się, a właściwie
wykrywa to Ivette, przyjaciółka Margo, że w tym paluchy maczali
lekarze z Instytutu, który znajduje się miasteczku. Max, jego
kumpel i Margo idą tam, ale wpadają w pułapkę i w nagrodę Margo
zostaje również zmieniona w wilkołaczycę. Problem w tym, że
wszystko kończy się dobrze. Ta dam!
Cieszę
się, że przeczytałam tę książkę. Naprawdę się cieszę.
Rzadko można obcować z grafomanią w czystej
postaci, szczerze mówiąc. Z tą niewinną, dziecinną naiwnością,
która nie spotkała się jeszcze z okrucieństwem tego świata. Tych
nieskalanych marzeń piętnastolatki z przeciętnymi ocenami w
szkole, która pewnego dnia odkryła, że umie pisać i że wilkołaki
to najseksowniejsi chłopacy pod słońcem (a może pod księżycem,
kto wie?). Tej radosnej, pierwszej twórczości, której nie niszczy
kanon, twarde zasady gramatyki, stylistyki i innych skostniałych
nauk. Tej bezgranicznej wiedzy przeciętnej gimnazjalistki, która
dokonała niezwykłego okrycia nazywając strzelbę karabinem.
Nie,
dobra. Tylko sarkazm ćwiczę. Tak książka mnie po prostu powaliła
i pokazała, że moje bazgroły nie są takie złe, jakby się mogło
wydawać. Ale teraz przejdźmy do szczegółów.
Plusy?
Jejuniu, pomyślmy, ale to bardzo trudne, jeszcze trudniejsze niż
przy Zmierzchu, a tam nie
spałam chyba z trzy noce zanim wymyśliłam coś naciąganego.
Dlatego ten akapit będzie taki krótki, bo w końcu zdecydowałam
się nie napisać nic. Zamiast tego na chwilę przerwę pisanie tej
emocjonującej recenzji i pójdę płakać z żalu nad gustem osób,
które widzą w tej powieści same pozytywy.
Język i styl, proszę
państwa. Jak z jakiegoś onetowskiego bloga dziesięciolatki, która
opisuje swoje życie, albo z tych FF o One Direction, które,
niestety, zaśmiecają także blogspota. Dobrze, że jeszcze błędów
ortograficznych nie było. Chaotyczność, powtarzanie tych samych
konstrukcji językowych, toporność, nieporadność językowa,
nielogiczności, luki.. Gdybym była nauczycielką polskiego i owa
dziewczynka oddałaby mi to jako swoje wypracowanie, dałabym jej
nadciągną tróję. Cała książka pisana takim stylem to już
koszmarek. Czy tu w ogóle można mówić o stylu? Rozczaruję
Autorkę: nie. Aha, patrzcie, przypomniało mi się. Coś było w
stylu, że Margo nie słucha metalu tylko hard rocka. Sorry, ja
słucham jednego i drugiego, więc mogę powiedzieć, że wielkiej
różnicy między tymi gatunkami nie ma. W ogólne rzadko jest.
Czasami, fakt, hard rock wydaje się być lżejszy od metalu, ale
najczęściej się zlewają (No i było wspomniane Evanescence.
Dlaczego, ja się pytam, o tym pięknym zespole wspominają tylko w
takich słabych książkach? Co się tyczy The Calling, podejrzewam,
że sięgnę po ten zespół, kiedy zapomnę o tej książce).
Czy
nie widzicie czerwonych krost na moich palcach? Mam alergię na
punkcie seksownych wilkołaków. Wampirów. Amerykańskich szkół.
Brr. I jeszcze wszystkiego, co w oczywistym skojarzeniem z sagą pani
Meyer. A Autorka tej książeczki przypadkiem wszystko przepisała.
Oj, nie ładnie ściągać od starszych od siebie, nie ładnie. Już
od pierwszej strony wiedziałam, że oryginalne to na pewno nie
będzie, ale żeby aż tak! Cóż, kreatywności żadnej. Żadnej. Tu
nawet nie można mówić o jakiejkolwiek kreatywności. Diabli ją
wzięli, zanim Autorka się urodziła. Wiem, że to przykre, ale do
mnie nie miejcie pretensji. Ogólnie prowadzenie akcji i wątków
idzie Autorce, delikatnie mówiąc, niezbyt dobrze: wszystko się
rwie, zapada, jest prowadzone z trudem, jakby na siłę. W dodatku
jest bardzo, ale to bardzo infantylne. Nie ma ani budowania napięcia,
ani scen, które zapadają w pamięć, ani fajerwerków. Nie ma nic.
Bo o ile w Zmierzchu
było zero, tu jest mniej niż zero. Jak w tej piosence – mniej niż
zero.
Postacie.. Margo –
niedorozwinięta trzpiotka. Max – impotent. Ivette – lepiej już
nie mówić. Reszta to takie duchy latające sobie po drugim planie,
którym pisarka nadała tylko imiona. Rodzice? Hmm.. Lilly z
genialnego „Pamiętnika Księżniczki” również miała rodziców
psychiatrów czy diabeł wie kogo. Oczywiste skojarzenie, Autorka
czytała tę książkę na bank, mamy więc kolejną kalkę. Słowem,
żeby nie robić polskiej, wielkiej pisarce zbyt wiele przykrości,
powiem, że zmarły dwa lata temu kot mojej ciotki ma teraz więcej
osobowości niż bohaterowie tej książki.
Co by tu jeszcze zmieszać z
błotem? A, okładka. Po pierwsze Margo nigdy tak nie wyglądała,
nie ma żadnej takiej sceny w książce. Po drugie, obrazeczek jest
bardzo kiczowaty i śmierdzi na kilometr Photoshopem i jeszcze osobą,
która potrafi obsługiwać się nim tylko w stopniu podstawowym.
Gdyby patrzyła na okładkę, nigdy bym tej książki do ręki nie
wzięła. Nigdy. Kicz jak z jarmarku, ni to mroczne, ni symboliczne
(tak jak owo słynne jabłko na okładce powieści Stefci Meyer). No
chyba, że Autorka sama zaprojektowała okładkę, w takim razie
należą się jej brawa. Jak na nią to wcale nieźle.
Zastanawiam się, czy w
ogóle pisać jakieś podsumowanie. Wszystko już powiedziałam
wyżej, albo prostu nie chce mi się więcej pisać na ten temat.
Zwaliło mnie to z nóg, wbiło w ziemię, oczywiście w negatywnym
znaczeniu. Dawno już nie czytałam czegoś gorszego, szczerze
mówiąc. Mam więc nadzieję, że już nie dziwicie się tak bardzo,
gdy oświadczam światu, że nie lubię polskiej literatury. Jak się
ma amerykańska, angielska i tak dalej, tak się ma, ale takie rzeczy
po prostu by nie przeszły, bo każdy Autor musi przynajmniej znać
jakoś język, w którym pisze. A u nas to wszystko po znajomości.
Ciocia czy wujek w wydawnictwie i Autorka może cieszyć się
pieniędzmi, mimo że to co pisze jest beznadziejnie. Delikatnie
mówiąc. Dlatego czuję taką odrazę do nowoczesnych polskich
książek, szczególnie tych z „dobrych” wydawnictw, już nie
mówiąc o literaturze skierowanej do nastolatków. Dlatego tak
bardzo nie lubię polskich wilków, wilkołaków i innych stworzeń.
Tytuł: „Wilki”
Autor: Katarzyna Berenika
Miszczuk
Moja ocena: 0/10
Oja, czytałam to dawno temu i mam wielki sentyment, bo gdy się jest w podstawówce i to pierwszy kontakt z książką o wilkołakach, to taka radośc wielka i na nic się nie patrzy. Druga część mi się wtedy szalenie podobała.
OdpowiedzUsuń,,Max – impotent."
XD
Ale Aki był fajny, nie zasłużył, żeby trafić do tej książki!