czwartek, 5 czerwca 2014

I jak tu kochać polskie wilki. Recenzja książki

Lubię książki młodych pisarzy, debiutantów, szczególnie tych, których debiuty nie są jakimś wielkim wydarzeniem w świecie literatury. Tacy, którzy wydają swoje powieści w niepopularnych wydawnictwach, w formie e-booków, które w naszej ojczyźnie są jeszcze niepopularne. Często w ten sposób można odkryć jakąś wyjątkową perełkę literatury, kogoś, kto wtłoczy nową krew w polską literaturę, zarówno tą popularną jak i tą wysokoartystyczną. Bo o ile w tej drugiej od czasu do czasu dzieje się coś ciekawego, to ta pierwsza jest bardzo skostniała. Poza Sapciem, Kosikiem, Pilipiukiem, Komudą (ciekawa, oryginalna fantastyka jest u nas na bardzo wysokim poziomie) i kilkoma pisarkami prozy obyczajowej, które czasami mają jakiś tam pomysł. Oprócz tego jest jeszcze Grochola, która według mnie straciła na znaczeniu po „Nigdy w życiu” i „Ja wam pokażę”, a reszta z grubsza pisze o tym samym. Dlatego właśnie lubię wyszukiwać młodzież, tą zbuntowaną (dajcie mi spokój z Masłowską, kobieta ciężko pracuje, żeby zarobić na kawałek chleba, ale artystką wielkiego formatu nie jest), która pisze o tym, co myśli i nie pisze po to, by mieć co dzieciom na talerz włożyć.

Natrafiłam ostatnio na taką jedną. Jej późniejsze książki widziałam w Empiku, ale wydawało mi się, że już to czytałam co najmniej z tysiąc razy, więc postanowiłam dorwać się do debiutu. Debiut jest również opowieścią raczej na motywach tych stosów powieści gatunku paranormal romance, ale postanowiłam, dla dobra sprawy, przeczytać. Wciąż, głupia, mam nadzieję, że w tym gatunku coś zmieni się na lepsze. A może już tej nadziei nie mam?

Margo Cook z Nowego Jorku przeprowadza się do zadupia, jakim jest Wolftown. Już na wstępie zaczynają ją nękać koszmary, poznaje dziewczynę, która staje się jej przyjaciółką i tajemniczego chłopaka, w którym się zakochuje, chociaż, jak każda postać z takiej książki, oszukuje się, że nic do niego nie czuje. Max ubiera się na czarno, jeździ motorem i słucha metalu, jak jego zamknięta paczka. Pewnego dnia okazuje się jednak, że jest bardzo zakochany w Margo, a ona w nim. Rozpoczyna się romans, który jednak nie ma przyszłości – Max okazuje się... tysiąc książek dla tego stworzenia, które odgadnie, kim był ukochany głównej bohaterki. Wampir? Niestety. Upadły anioł? Też nie. Demon? Tak mi przykro. Elf (nie mam nic przeciwko elfom, ale jedyne, które lubię, mieszkają w Nieśmiertelnych Krainach, Rivendell i Mrocznej Puszczy więc..). Pudło. Tak, został tylko wilkołak. Max jest wilkołakiem, tak jak inne „metale” z jego paczki. Okazuje się, a właściwie wykrywa to Ivette, przyjaciółka Margo, że w tym paluchy maczali lekarze z Instytutu, który znajduje się miasteczku. Max, jego kumpel i Margo idą tam, ale wpadają w pułapkę i w nagrodę Margo zostaje również zmieniona w wilkołaczycę. Problem w tym, że wszystko kończy się dobrze. Ta dam!

Cieszę się, że przeczytałam tę książkę. Naprawdę się cieszę. Rzadko można obcować z grafomanią w czystej postaci, szczerze mówiąc. Z tą niewinną, dziecinną naiwnością, która nie spotkała się jeszcze z okrucieństwem tego świata. Tych nieskalanych marzeń piętnastolatki z przeciętnymi ocenami w szkole, która pewnego dnia odkryła, że umie pisać i że wilkołaki to najseksowniejsi chłopacy pod słońcem (a może pod księżycem, kto wie?). Tej radosnej, pierwszej twórczości, której nie niszczy kanon, twarde zasady gramatyki, stylistyki i innych skostniałych nauk. Tej bezgranicznej wiedzy przeciętnej gimnazjalistki, która dokonała niezwykłego okrycia nazywając strzelbę karabinem.

Nie, dobra. Tylko sarkazm ćwiczę. Tak książka mnie po prostu powaliła i pokazała, że moje bazgroły nie są takie złe, jakby się mogło wydawać. Ale teraz przejdźmy do szczegółów.

Plusy? Jejuniu, pomyślmy, ale to bardzo trudne, jeszcze trudniejsze niż przy Zmierzchu, a tam nie spałam chyba z trzy noce zanim wymyśliłam coś naciąganego. Dlatego ten akapit będzie taki krótki, bo w końcu zdecydowałam się nie napisać nic. Zamiast tego na chwilę przerwę pisanie tej emocjonującej recenzji i pójdę płakać z żalu nad gustem osób, które widzą w tej powieści same pozytywy.
Język i styl, proszę państwa. Jak z jakiegoś onetowskiego bloga dziesięciolatki, która opisuje swoje życie, albo z tych FF o One Direction, które, niestety, zaśmiecają także blogspota. Dobrze, że jeszcze błędów ortograficznych nie było. Chaotyczność, powtarzanie tych samych konstrukcji językowych, toporność, nieporadność językowa, nielogiczności, luki.. Gdybym była nauczycielką polskiego i owa dziewczynka oddałaby mi to jako swoje wypracowanie, dałabym jej nadciągną tróję. Cała książka pisana takim stylem to już koszmarek. Czy tu w ogóle można mówić o stylu? Rozczaruję Autorkę: nie. Aha, patrzcie, przypomniało mi się. Coś było w stylu, że Margo nie słucha metalu tylko hard rocka. Sorry, ja słucham jednego i drugiego, więc mogę powiedzieć, że wielkiej różnicy między tymi gatunkami nie ma. W ogólne rzadko jest. Czasami, fakt, hard rock wydaje się być lżejszy od metalu, ale najczęściej się zlewają (No i było wspomniane Evanescence. Dlaczego, ja się pytam, o tym pięknym zespole wspominają tylko w takich słabych książkach? Co się tyczy The Calling, podejrzewam, że sięgnę po ten zespół, kiedy zapomnę o tej książce).

Czy nie widzicie czerwonych krost na moich palcach? Mam alergię na punkcie seksownych wilkołaków. Wampirów. Amerykańskich szkół. Brr. I jeszcze wszystkiego, co w oczywistym skojarzeniem z sagą pani Meyer. A Autorka tej książeczki przypadkiem wszystko przepisała. Oj, nie ładnie ściągać od starszych od siebie, nie ładnie. Już od pierwszej strony wiedziałam, że oryginalne to na pewno nie będzie, ale żeby aż tak! Cóż, kreatywności żadnej. Żadnej. Tu nawet nie można mówić o jakiejkolwiek kreatywności. Diabli ją wzięli, zanim Autorka się urodziła. Wiem, że to przykre, ale do mnie nie miejcie pretensji. Ogólnie prowadzenie akcji i wątków idzie Autorce, delikatnie mówiąc, niezbyt dobrze: wszystko się rwie, zapada, jest prowadzone z trudem, jakby na siłę. W dodatku jest bardzo, ale to bardzo infantylne. Nie ma ani budowania napięcia, ani scen, które zapadają w pamięć, ani fajerwerków. Nie ma nic. Bo o ile w Zmierzchu było zero, tu jest mniej niż zero. Jak w tej piosence – mniej niż zero.

Postacie.. Margo – niedorozwinięta trzpiotka. Max – impotent. Ivette – lepiej już nie mówić. Reszta to takie duchy latające sobie po drugim planie, którym pisarka nadała tylko imiona. Rodzice? Hmm.. Lilly z genialnego „Pamiętnika Księżniczki” również miała rodziców psychiatrów czy diabeł wie kogo. Oczywiste skojarzenie, Autorka czytała tę książkę na bank, mamy więc kolejną kalkę. Słowem, żeby nie robić polskiej, wielkiej pisarce zbyt wiele przykrości, powiem, że zmarły dwa lata temu kot mojej ciotki ma teraz więcej osobowości niż bohaterowie tej książki.

Co by tu jeszcze zmieszać z błotem? A, okładka. Po pierwsze Margo nigdy tak nie wyglądała, nie ma żadnej takiej sceny w książce. Po drugie, obrazeczek jest bardzo kiczowaty i śmierdzi na kilometr Photoshopem i jeszcze osobą, która potrafi obsługiwać się nim tylko w stopniu podstawowym. Gdyby patrzyła na okładkę, nigdy bym tej książki do ręki nie wzięła. Nigdy. Kicz jak z jarmarku, ni to mroczne, ni symboliczne (tak jak owo słynne jabłko na okładce powieści Stefci Meyer). No chyba, że Autorka sama zaprojektowała okładkę, w takim razie należą się jej brawa. Jak na nią to wcale nieźle.

Zastanawiam się, czy w ogóle pisać jakieś podsumowanie. Wszystko już powiedziałam wyżej, albo prostu nie chce mi się więcej pisać na ten temat. Zwaliło mnie to z nóg, wbiło w ziemię, oczywiście w negatywnym znaczeniu. Dawno już nie czytałam czegoś gorszego, szczerze mówiąc. Mam więc nadzieję, że już nie dziwicie się tak bardzo, gdy oświadczam światu, że nie lubię polskiej literatury. Jak się ma amerykańska, angielska i tak dalej, tak się ma, ale takie rzeczy po prostu by nie przeszły, bo każdy Autor musi przynajmniej znać jakoś język, w którym pisze. A u nas to wszystko po znajomości. Ciocia czy wujek w wydawnictwie i Autorka może cieszyć się pieniędzmi, mimo że to co pisze jest beznadziejnie. Delikatnie mówiąc. Dlatego czuję taką odrazę do nowoczesnych polskich książek, szczególnie tych z „dobrych” wydawnictw, już nie mówiąc o literaturze skierowanej do nastolatków. Dlatego tak bardzo nie lubię polskich wilków, wilkołaków i innych stworzeń.

Tytuł: „Wilki”
Autor: Katarzyna Berenika Miszczuk
Moja ocena: 0/10


1 komentarz :

  1. Oja, czytałam to dawno temu i mam wielki sentyment, bo gdy się jest w podstawówce i to pierwszy kontakt z książką o wilkołakach, to taka radośc wielka i na nic się nie patrzy. Druga część mi się wtedy szalenie podobała.

    ,,Max – impotent."
    XD

    Ale Aki był fajny, nie zasłużył, żeby trafić do tej książki!

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!