Lubię
antologie, tak samo jak grube powieścidła. Antologie, w których
teksty są uporządkowane według jakiegoś klucza, wybranego przez
Autora lub Wydawcę, wbrew pozorom nie są monotematyczne. Spotykamy
się mnóstwem krótszych historii, czasami nowych Autorów, przez to
nie można narzekać na nudę. Antologie są jak wielobarwny fresk –
im bardziej elementy są do siebie niedopasowane, im bardziej
oryginalne, tym lepiej. Jednak, co jest smutne, rzadko można spotkać
dobrą antologię, chyba, że mamy zbiór tekstów jakiś mistrzów
krótkiej formy, a zdarzają się tacy. Większość pisarzy,
wydających co roku grube tomiszcza, nie może zmieścić się w
krótszych rzeczach, przez co antologie śmierdzą tandetą. Ale ja
biorę każdą, bo i tak są rzadko spotykane. Czytam każdą, jaka
wpadnie w moje wygłodniałe łapska. I pożeram.
Na
dość udany wyjazd na południe naszego pięknego kraju,
postanowiłam sobie wziąć coś grubszego (grube książki
poprawiają mi samopoczucie) ale jednocześnie szybkiego do czytania,
głupiego, płytkiego, żeby się nie zmęczyć no i szybko
przeczytać (wiadomo, że na wyjazdach nie ma dużo czasu na czytanie
książki, szczególnie, gdy się spędza czas wchodząc i schodząc
z Kasprowego Wierchu). Wybór padł na niepozornego, jednak grubego
ebooka, który, o tym wiedziałam już wcześniej, spełnia wszystkie
moje kryteria. Zadowolona, po naładowaniu sobie baterii w laptopie w
jednym z naszych hotelów, odpaliłam lapcia i zaczęłam czytać.
Oto
następna gruba antologia opowiadań o wampirach i nie tylko –
znanych i mniej znanych pisarek. Tym razem już nie na balach
maturalnych, ale, uwaga, na wakacjach krew będzie się lała
strumieniami razem z wieczną miłością. Bohaterowie pojadą gdzieś
daleko, poza swój dom, by przeżyć największy koszmar swojego
życia. Zapierające dech w piersiach, prawda?
No
więc zaczynamy. Pragnę jeszcze dodać, że żeby można jakoś się
odnaleźć w tekście, postanowiłam wyodrębnić graficznie kolejne
fragmenty dotyczące opowiadań. Pragnę dodać, że wypracowałam
nową metodę oceniania antologii – nie będzie ona ogólna, ani
oceniająca całościowo wszystkie opowiadania – postanowiłam
tekst podzielić na kilka krótkich recenzyjek i przy każdej
postawić ocenę według przyjętego przeze mnie kryterium, a na
końcu – jako podsumowanie całej książki – wystawić średnią
tych ocen. Uważam, że będzie to obiektywne i sprawiedliwe.
Książka,
naturalnie, zaczyna się od wampirów i od straty dziewictwa, tak, by
zainteresować drogie czytelniczki i zachęcić do kupna i
przeczytania całej antologii. Opowiadanko to przedstawia losy dwóch
dziewuszek, Liz i Kristin, które wybierają się na „Droga
donikąd”, z określonym celem – Kristin ma ochotę stracić
dziewictwo z pierwszym chłopakiem, który będzie ją chciał, a
przynajmniej taką dostajemy informację. Poznają tam Hailey,
zapaloną czytelniczkę brukowców typu „Fakt”, które zamiast
publikować opalone kobiece ciała, rozgłasza plotki o tym, że
wampiry atakują statki. Nie byłoby w tym niezwykłego, gdyby nie
to, że ni z gruchy ni z pietruchy nasze dziewoje okazują się owymi
wampirami, a człowiek zaskoczony nielogicznością powyższego,
zostaje wgnieciony w fotel z głośnym „Jezus, what a fuck?”.
Plusy?
Pomysł – nie. Sposób opisania – nie. Naprawdę trudno jest
tutaj cokolwiek napisać! Po długim namyśle orzekłam, że jednak
to, że Autorka potrafiła tak rozwinąć wątki, żeby przedstawić
historię w formie dość krótkiego opowiadania, co innym Autorkom
nie przychodziło niełatwo. Pisarka maksymalnie rozwinęła wątki i
zbudowała całkiem niedługą historyjkę.
Bohaterki,
bo jedyny bohater okazuje się samcem i ciotą, który o niczym innym
nie myśli jak o chodzeniu z dziewczyną do alkowy, są koszmarnie
płaskie. Liz to dziwka, aż się cisną na usta odpowiednie epitety,
Kristin za wszelką cenę chce ową dziwką zostać, Hailey jest
nadmuchanym materacem, które latem reklamują w hipermarketach, żeby
nie powiedzieć dmuchaną lalą. Tępe, głupie dziewczęta, które
chętnie wrzuciłabym w topiele, nawet nie wysysając im krwi.
Akcja,
jak już wspomniałam powyżej, jest wszech miar nielogiczna.
Najpierw nasze bohaterki myślą, że coś takiego jak wampiry na
statkach nie istnieją, a później same się nimi okazują, co
doprowadza człowieka do szewskiej pasji i zdumnienia. W ogóle nic
się nie dzieje: przez całą ową epicką opowieść nasze bohaterki
chodzą sobie i rozmyślają oraz szukają chłopaków dla Kristin.
Ze zdumnieniem odkrywamy również, że tam, gdzie naszym zdaniem
minęło parę godzin albo minut, w świecie opowiadanka minęło
kilka(naście) dni. Zamęt i chaos, Autorka, której, nie znam (a
muszę koniecznie poznać) nie potrafi tego w jakikolwiek sposób
ogarnąć. Czytelnik gubi się wraz z Autorką, tyle że nie
zastanawia się, jaki w tym może być sens, bo po prostu to nikogo
nie interesuje.
Język
jest pusty, wybiórczy i biedny jak mysz kościelna. Nie interesuje,
nie wciąga, nie intryguje, nie maluje niczego. Dialogi są dialogami
robotów, którzy bezmyślnymi głosami recytują algorytmy jakiegoś
informatyka – amatora. Opisów nie ma prawie zupełnie, ale za to
mamy stosy dialogów, po łebkach scharakteryzowane postacie i ogólny
klimat niedbałości i nijakości. Przez to miałam dość już w
pierwszym akapicie, a całą opowiastkę przeczytałam, niemal o tym
nie myśląc.
Opowiadanie,
najlżejsze ze wszystkich, zostało zapewne dlatego umieszczone na
początku. Mnie, zamiast zachęcić (potencjalne czytelniczki, jak
Wydawca się domyśla, mają być zachwycone opowiadaniem, które
jest „cool” , ciekawe i takie, które do nich dotrze) zniechęciło
i już chciałam wyłączyć lapka, ale droga wiła się jak wąż i
do celu pozostało jeszcze wiele godzin. Zacisnęłam więc zęby i
przeszłam dalej, wciąż nie móc się pozbyć miłej chałturki o
dziewczęciu-wampirze.
Tytuł:
„Łowy”
Autor:
Sarah Mlynowski
Moja
ocena: 0,5/5
Druga
epicka opowieść jest autorstwa osoby mi znanej, przynajmniej z
widzenia. Gdzieś na dysku walają się książki tej pisarki, które
mam przeczytać, ale nie wiem kiedy to zrobię. W każdym razie
słyszałam o tej pani wiele dobrych opinii i byłam przekonana, że
będzie to „coś” w jej historii, co zdoła mnie przekonać.
Szczególnie, że tytuł nasuwał mi skojarzenia z domami luster w
wesołych miasteczkach, gdzie lustra nie zawsze są takie śmieszne –
wielokrotnie słyszałam lub czytałam historie, w których lustra
(które, mówiąc nawiasem, zapisały się w historii i tradycji jako
diabelskie, wystarczy wspomnieć choćby lustro pana Twardowskiego,
którym rzekomo wywołał zbolałemu Zygmuntowi Augustowi ducha
ukochanej Barbary Radziwiłłówny) nie były tylko śmieszną
zabawą. Liczyłam więc na coś strasznego, mrocznego..
Jednak
widocznie owa pani pojęcie 'coś strasznego' widzi inaczej. Otóż
Violett wyjeżdża z matką, jej drugim mężem Philippem i jego
synem Evanem (który, mówiąc nawiasem, jest ukochanym głównej
bohaterki i narratorki) na wakacje na Jamajce w ramach podróży
poślubnej matki dziewczyny. Szybko okazuje się jednak, że wakacje
są mocno nie udane – ów Philipp okazuje się tyranem i despotą,
przy którym Neron i jego palący się Rzym jest krasnoludem z
Tolkiena przy leśnym ognisku, a Evan, tak namiętnie całujący usta
głównej bohaterki, zostaje zaczarowany przez miejscową wiedźmę.
Anne Palmer, bo tak się nazywa, była kiedyś brutalnie bita przez
swojego męża i od tamtego czasu mści się na wszystkich
mężczyznach w wyjątkowo mroczny sposób – wyjmuje ich dusze i
zamienia je w szkło. I właśnie tak chce zrobić z Evanem, tylko że
wiedźma okazuje się mieć serce anioła i za specjalną zapłatą
uwolni Evana, kiedy Violet da jej innego mężczyznę. Mężczyznę,
który bije swoją żonę. Philippa. Dzięki wiedźmie matka chroni
się traumą, a Violet odzyskuje chłopaka, który nie zawaha jej się
pocałować. W końcu już nie ma Philippa. Przez całe opowiadanie,
gdzieś w tle, przewijają się postacie służących, rodzeństwa –
Damaris i Damona (hm, skąd ja znam to imię..?).
Pomysł
w tym opowiadaniu jest na mały plusik, przynajmniej jego jakaś
część. Rzadko zdarza się spotkać opowiadanie, w którym jednym z
wątków będzie przemoc w domu i problemy z tego wynikające. To
trudny temat, tutaj ujęty niedostatecznie dobrze – Philipp jest
zwykłym psychopatą jakich na tej ludzkiej planecie jest zbyt wielu,
a Autorka nie zrozumiała, że wyprawa w głąb jego głowy jest
straszniejsza od czarownicy. W dodatku brakuje całości jakiegoś
mroku, bo wszystko, co widzimy, to rozpalone piachy, nastolatka
łażąca wokół różowego (!) domu wiedźmy i jakieś całowanie
się. Dlatego na plus zasługuje tylko Philipp.
Język
jest, jak na ten gatunek i wiele jego przedstawicielek, całkiem
bogaty. Opisów jest nawet nieco, dialogi są jakby od niechcenia
wplatane w fabułę jakoś nie grzeszą oryginalnością ani
naturalnością, jednak jeszcze tak źle nie jest, żeby gadały
roboty. Zresztą – opisy, które są, pokazują tylko, ile kasy
mieli bohaterowie, w jakich luksusach mieszkali i jak bardzo Violett
kocha Evana i jak bardzo boli ją zakazana miłość. No i te
wszystkie uniesienia miłosne dwójki nastolatków – wolę już
rozkrojone zwłoki w thrillerach.
Bohaterowie
są wcale nieźli. Violett jest sentymentalna a z tej
sentymentalności wojownicza i niepokonana, przynajmniej tak jest
przedstawiona. Philipp, jak już mówiłam – psychopata i łajdak,
ukazany jednak zbyt powierzchownie, a także matka Violett, osoba
cicha jak szara mysz i bezwolnie poddająca się swojemu nowemu
mężowi – tyranowi. Do dziś zastanawiam się, jak można być tak
naiwnym, jeśli o to chodzi. No i jeszcze całkowity number one:
wiedźma mieszkająca w różowym domu, chodząca w okularach
przeciwsłonecznych i szlafroku. Kobieta, która została wiedźmą
tylko dlatego, że mąż ją bił. Rozumiem, że wiedźmy także
zmieniają się wraz z wiekiem, ale różowy domeczek to już gruba
przesada. Czarownica.. Zła kobieta... No cóż, o gustach się nie
dyskutuje, jak mówi stare, łacińskie przysłowie.
Nie,
nie zachwyciło mnie, choć czytało się lekko, nie powiem.
Historyjka raczej pusta, bezwartościowa, nie niosąca ze sobą
nowego powiewu do paranormal romanse. Bardzo przeciętne, zupełnie
niestraszne (ponoć to miała być antologia pełna piekielnych scen,
a byle kryminał jest straszniejszy) coś, co na pewno wyglądałoby
lepiej, gdyby rozciągnięte było na dłuższą książkę. Po
prostu brakuje duszy – czegoś, co można było nazwać
ponadprzeciętnym. Widać tu całkiem niezłe techniczne
przygotowanie pisarki, ale czy to wystarczy? Pomysłu brak, a do
wykonania pisarka się nie przyłożyła. Brak autentyczności.
Niestety.
Jak
widzicie, coraz ciężej czytało mi się tą antologię..
Tytuł:
„Dom Luster”
Autor:
Cassandra Clare
Moja
ocena: 0,5/5
Przechodząc
do następnego opowiadania miałam jeszcze coś, co nazywa się
Roztapiającą się Nadzieją. Czyli nadzieją, która powoli znika.
Ponieważ tytuł, jak mój wybredny gust był sweetaśny, zagryzłam
tylko zęby, włączyłam ostre, na wskroś metalowe „Bye, Bye
Beautiful” Nightwish, utwór opowiadający o pogardzie dla czegoś
sweetaśnego. Przydało się to też dlatego, że zapychając sobie
uszy metalem nie słyszałam Katarzyny Skrzyneckiej (każdy zna ją z
pobocznej roli w „Bulionerach”, to, że jest piosenkarką, rzadko
jest ludziom znane, a jeszcze rzadziej ludzie puszczają jej
piosenki, których w serwisie tekstowo.pl jest tylko trzydzieści) ,
jęczącej w głośnikach utwór z najnowszej płyty „Koa” -
niesamowicie piękne i głębokie „Share Your Life”. Z takim
podkładem zaczęłam czytać następny horror, jadąc do Zakopanego.
Cecily
ma matkę czarownicę i nieświadomego niczego ojca. Wraz z innymi
paniami w wakacje wyjeżdżają na obóz, który w rzeczywistości
nie jest urlopem, jak myślą mężowie innych czarownic, tylko
sabatem ich żon. Główna bohaterka, osoba bardzo skrupulatna, ma
jednak pewien problem: co roku spotyka tam wredną Kathleen, osobę
bardzo pomysłową w robieniu przykrości naszej bohaterce. Tym razem
przywozi ze sobą swojego idealnego chłopaka Scotta, w którym
Cecily również się zakochuje. Problem jednak tkwi w tym, że
największa przeciwniczka naszej bohaterki zakochała go w sobie
zaklęciem, łamiąc w tym jeden z punktów regulaminu młodocianych
czarownic. Cecily postanawia zrobić to samo i, przy pomocy „Księgi
Cieniów” jej matki odczarować chłopaka (wtedy, była tego pewna,
facet zakocha się w niej). Jednak... zaskoczenie. Odczarowany Scott
okazuje się być jednym z tych przemiłych chłopaków, których
ulubioną rozrywką jest stanie pod spożywczakami i sączenie
taniego piwa. Świntuch. Debil. I tak dalej.
Plusy.
Hm? Plusy, a tak. Czytało się lekko, płynnie. Jak rzadko które
opowiadanie z tego tomu. Nie ma tu zbyt wielu fajerwerków, przy czym
fabuła została maksymalnie rozwinięta i rozciągnięta, więc nie
ma tu żadnego niedosytu. Historia jest spójna, pisarka stawia na
konkrety. To mi się podoba.
Bohaterowie,
bohaterowie. Podziwiam ich za to, że nie mieli żadnych cech
charakteru i że byli idealni. Za to, że jedynym zmartwieniem
dorastającej dziewczyny był chłopak, który ją kochał. A
Kathleen! Żaden zabójca w stosiku kryminałów, jakie przeczytałam
w swoim długim życiu, nie był taki straszliwy jak Kathleen. Nawet
Warren Hoyt czy Albert Stucky, moi kumple z thrillerów Tess
Gerristen i Alex Kavy, którzy, jakby się wydawało, byli idealnym
złem, mieli jakieś ludzkie odruchy. Drżeliby przed Kathleen. Aż
się dziwię, że nie wzięła do ręki noża i nie zabiła Cecily. A
Scott! Najpierw sweet, aż mi się niedobrze robiło, a później już
był fajny, gdy pokazał swoją prawdziwą twarz. Oh, wy naiwne
dziewczynki!
Akcja
jest bardzo schematyczna – dwie nienawidzące się dziewczyny,
seksowny chłopak, kwestie magii i tak dalej. Nic nowego, no, może
poza feministycznym wymysłem, że czarownicami mogą być tylko
kobiety. W każdym razie nie było tu nawet ziarenka czegoś
strasznego, czy czegoś, co mogłoby mnie zainteresować. Obyczajowe,
bardzo słodkie opowiadanko dla dziewczynek, takie było moje
pierwsze i jedyne skojarzenie z tym.
Język
był prosty i lekki, bardzo zrozumiały i transparentny. Czytało się
lepiej niż pozostałe, ponieważ oprócz dialogów były tam i opisy
sytuacji, a to i to było zrównoważone ze sobą, nie nachalne.
Wszystko było jednak puste, słodkie, banalne i nieciekawe. Owszem,
miło się czytało, bardzo miło, ale to nie to. Niestety.
Zauważyłam,
że im bardziej zagłębiałam się w to, tym stawało się to
ciekawsze i lepsze. Tak jakby Wydawca zostawił najlepsze opowiadania
na sam koniec. Aż tak kolorowo nie było, ale coraz mniej chałtury,
a to oznacza, że będzie lepiej, będzie lepiej! Wyciągam języczek
i lecę dalej!
Interesujecie
się historią Francji? Napoleonem Bonaparte, tym kurduplem, co
kochał Polkę, panią Walewską? Znacie straszliwą Rewolucję
Francuską? Dla mnie to nie jest zbyt ciekawe. Po prostu morze krwi.
Znam tylko raczej w zarysach, wiem, kim był Marat, Charlotte
Cordell, Maria Antonina i wiem, że próbowano wprowadzić kult
Rozumu (w pełnym tego słowa znaczeniu!). Wiem, co to Bastylia.
Potrafię w dodatku odróżnić „Wolność wiodącą ludzi na
barykady” od „Bitwy pod Grunwaldem” (na jednym jest baba bez
stanika, a na drugim facet z białym płaszczem, jak stwierdził mój
kuzyn). Nie ma w tym nic pociągającego: po prostu szubienica
chodziła w górę i w dół. I łby leciały.
Jedna
z Autorek tej fascynującej antologii pokusiła się o nawiązanie do
tego tematu, konkretnie o dekrecie o podejrzanych (czytaj: o tych, co
trzeba wybić). Oryginalne, bo kult Historii już wyparowuje jak
kamfora ze świata pełnego wampirów. Panie wolą pisać o tym, o
czym wiedzą – a teraz, patrząc na stan historii w naszych
szkołach i na oceny – mało ludzi wie, że Jagiełło to nie
nazwisko (poważnie, spotkałam jedną taką osobę, która tak
myśli).
Charlie
czyli Charlotte (licealistka) i Marylou (zapalona studentka
psychologii) czyli Marie-Louise przyjeżdżają na wakacje do
Francji. Tam poznają Henri'ego, a raczej Charlie, która wyszła na
spacer i poznała faceta, który opowiada straszliwą historię o
dekrecie dla podejrzanych, jednak omija fragment o gilotynach, bo
zmyślna dziewczyna mu przerywa. Później od Gerarda poznaje prawdę
– owa historia, a raczej papiery, które są owym dekretem, są
obciążone klątwą. Dlaczego? Nie wiemy! Nie ma tutaj żadnego
słówka, nawet takiego tyci, tyci. W każdym razie Marylou zostaje
obciążona klątwą i kiedy Henri popełnia samobójstwo (po
posiekaniu swojej żony), siostrzyczka zostaje zamknięta w piwnicy,
a Charlie.. Charlie pieści się na kanapie z Gerardem. Mhm, słodkie.
Do czasu, kiedy biedna dziewczyna popada w paranoje i przestrzela mu
rękę. Na końcu opowiadania dostaje się do najmilszego miejsca na
świecie – psychiatryka. Dają jej tyle leków, ile chce, czasem
pozwalają korzystać jej z laptopa i z Internetu. Fascynujące.
Jeszcze brakuje piosenki „Heaven is Place on Earth”, bo naszej
kochanej bohaterce podoba się tu. Nawet bez chłopaka, z którym się
pieściła. Ciekawe.
Wiecie,
jak bolą naciągnięte mięśnie? Tak samo mnie bolał brzuch, gdy
przeczytałam to coś. Akcja? Bohaterowie? Jaka akcja? Jacy
bohaterowie? Mój ty Panie Boże. Czy coś tu cokolwiek jest?
Aha,
plusy. Plusy. Czy coś tu w ogóle jest takiego? Dobra, nie będę
Sknerus McKwacz i dam plusa za szpital psychiatryczny – bardzo
oryginalne zakończenie opowieści!
Akcja
tak mocno naciągnięta, że gdyby były nią moje mięśnie, od razu
pojechałabym na pogotowie. Pomysł nie wypalił, od co. Zbyt wielkie
plamy w mapie akcji utworu. Brakuje powodów, dlaczego nad papierami
wisi klątwa. Brakuje dłuższego opisu tego, co działo się z
papierami, skąd wzięły się u profesora.. Zresztą, ten pomysł,
sama jego esencja jest, kolokwialnie mówiąc, do dupy. Nie warto
pisać na ten temat opowiadania, no widać, że pomysł z
nawiedzonymi papierami z czasów Rewolucji Francuskiej jest śmiesznie
idiotyczny. A w ogóle zastanawiał się, kto zostawia dwie
dziewczyny same, w obcym kraju, wciąż obiecując, że się
przyjedzie, jak zrobił to ten ich wujek? Kto, zresztą, nie
przywiózłby czegoś, nawet laptopa, oprócz podręcznika na studia?
A sens? Gdzie jest sens, do licha.
Bohaterowie?
Pośpiesznie wprowadzeni, niedokładnie naszkicowani, nijacy. Ich
zachowania są mocno naciągane (znowu..), bo kto, przepraszam
bardzo, po odstrzeleniu ręki głaskałby kogoś innego po głowie?
Choćby dlatego, że boli jak diabli albo dlatego, że człowiek
zapadł w morfinowy, znieczulający sen? No, chyba, że Gerard był
ze stali i nic go nie bolało. Henri? Nie poznajemy nikogo o takim
imieniu, chyba że tylko jego cień. A Marylou i Charlie? Jeśli ta
pierwsza jest psychiczna od samego początku i tylko cudem studiuje
psychologię, to ta druga na początku jest osobą bez żadnych cech,
biedną dziewczynką pozbawioną osobowości, tak samo jak Gerard,
jej ukochany.
Język
jest prosty, ubogi, konkretny. Opisów nie ma żadnych, nie mówiąc
już o charakterystykach bohaterów. Dowiadujemy się, jak wyglądał
Gerard (czytelnicy muszą wiedzieć, jak przystojny był chłopak, z
którym pieści się nasza główna bohaterka) i że Marylou miała
rude włosy. Dużo! Opisów makabry mamy chyba najmniej, ale właśnie
tego powinno być najwięcej. Tematu klimacików w opowiadanku już
nie poruszam, bo nie warto. Nawet mi jest żal tej opowieści.
Ogólnie,
wiało nudą i tandetą. O ile inne opowiadania z tej antologii mają
w sobie coś naturalnego, a temat można by jeszcze podźwignąć,
tutaj wszelkie problemy wynikają z naciąganego pomysłu na fabułę.
Niczym nie zachwyca, niczym nie powala, tylko rozśmiesza
infantylnością. A już myślałam, że Wydawca umieścił najlepsze
opowiadania na koniec..
Tytuł:
„Dekret o podejrzanych”
Autor:
Maureen Johnson
Moja
ocena: 0,5/5
Ta
ostatnia recenzyjka, przed dopisaniem tej, również krótkiej,
przedmowy, nie zajmowała dużo miejsca, co dowodzi tezie, że o
dobrych rzeczach nie trzeba dużo pisać. A może nie chce mi się
już pisać kolejnych recenzji bazgrołów różnych ludzi?
Oczywiście chodzi o ostatnie opowiadanie – najlepsze. A już nie
chciałam czytać! Coraz mniej jestem przekonana do trafności
zabiegów marketingowych tego wydawnictwa – zanim szanujący siebie
czytelnik dotrze do tego opowiadania, wyrzuci książkę w kąt
pokoju albo komputera. Ale ja wytrwałam i - można tak powiedzieć
– dostałam nagrodę. Dlatego, narodzie ciesz się i raduj,
ostatnia recenzja będzie bardzo pozytywna. No może nie będzie
tekstem napisanym przez piszczącą nastolatkę, ale przez osobę,
która, pośród zwykłej trawy znalazła soczystą, dobrą trawkę.
Poe
(tak, tak, tak bohater tej opowieści ma imię po wielkim pisarzu
amerykańskim) wraz z przyjaciółmi wybiera się na wakacje do
pewnej wioski w Karpatach, uważanej za nawiedzoną. Faktycznie,
kiedyś, miasteczko oddawało cześć Szatanowi, dzięki czemu mieli
zapewnioną ochronę przed kataklizmami, które wciąż nawiedzały
mieścinę. Starsi ludzie w to wierzą, ale nowe pokolenie ma to
wszystko głęboko w dupie, bo ich żyjący przodkowie wydają się
bardzo śmieszni w tych zabobonach. Jednak amerykańscy przyjaciele
są bardzo bezmyślni i mimo tego, że wiele osób ich ostrzega,
wpadają w kłopoty. Straszliwe kłopoty.
Gotyckie.
Punkowe. Gotycko – punkowe, a fabuła niemal jak z powieści
Stephena Kinga. Raczej nie próbujcie czytać w nocy, jak ja to
zrobiłam, już w hotelu. Przejmujące dreszczem. Demoniczne.
Prawdziwy horror! Naprawdę!
Popatrzmy,
co tu jest, a czego nie ma: klimat jest. Brrr.. Opisy – są, bo bez
nich nie byłoby klimatu. Bohaterowie, w porządku, nieco denerwują,
ale i tak jest fajnie.
Brakowało
mi jednak dwóch rzeczy: po pierwsze, rozwiniętej fabuły. Oh, jakby
było dobrze, gdyby można byłoby czytać o tym dłużej! A ile w
tym temacie można napisać, jednak wszystko za szybko się skończyło
i masz babo płacz. A po drugie brakowało mi jakiegoś zakończenia.
Tutaj Autorka pozostawia opowieść otwartą, bez sensownego
zakończenia, a szkoda. Wielka szkoda. To popsuło mi nieco wrażenie.
To
jedno opowiadanie doskonale pasuje do tomiku i jego założenia.
Piekielne opowiadanie w samym tego słowa znaczeniu. Tak! Gdyby to
miało coś wspólnego z Facebookiem, od razu kliknęłabym 'Lubię
To!'. Pomysł jest doskonały, może nieco nie rozwinięty i z
nieefektownym zakończeniem, ale i tak o trzysta razy lepszy od
reszty opowiadanek. W końcu to, że na chwilę krew zmroziła się
mi w żyłach i na chwilę wierzyłam, że nawet w przytulnym
pensjonacie w Zakopanem nie jest bezpiecznie, świadczy najlepiej,
prawda?
Tytuł:
„ Nigdzie nie jest bezpiecznie”
Autor:
Libba Bray
Moja
ocena: 3/5
Jeszcze
coś niecoś ponarzekam na książkę i w końcu, po niemal tygodniu
ślimaczego pisania skończę z tą stumetrową recenzją. Jak ktoś
nie ma do mnie cierpliwości, niech już przestanie czytać, bo to aż
takie ważne nie będzie, naprawdę.
Widziałam
książkę w księgarni w Zakopanem. Fatalne wydanie. Miękkie
okładki, żółte, prześwitujące strony, czyli lichy papier,
najzwyklejsza czcionka, liche klejenie i w dodatku kilka literówek.
A okładka to porażka. Psychodeliczna roślinność jest na każdym
tomie opowiadań z tej serii, tak samo jak kolory. Tutaj
psychodeliczny fiolet, niemal granatowy i ten kwiat w ogóle nie
pasuje. Co te kwiatuszki mają wspólnego z książką? Z jej
treścią? No chyba, że to jest taki tzw. kwiat dziewictwa, he, he.
Nie, sobie tylko tak milusio żartuję. Jakiś wampir byłby już
lepszy. Albo reprodukcja jakiegoś mrocznego obrazu. Zawsze lepiej
wygląda. Zresztą, szczerze mówiąc, nie byłam jakoś specjalnie
zaskoczona. Jak na razie tylko na jedną okładkę tego wspaniałego
wydawnictwa jakoś zaakceptowałam.
Autorek
opowiadań, oprócz Libby Bray, na której powieść miałam ochotę
kiedyś, kiedy wpadłam do biblioteki i dlatego sobie tak nią
zapamiętałam. Maureen Johnson znam, poznałam przy okazji co
miesięcznych odwiedzin bloga Amandy Hocking, który jest idealny do
nauki angielskiego, jak zresztą cały Internet. Oburzona Autorka
trylogii o Tryllach napisała krytycznego posta na temat wpisu owej
pani. Z podanego przez Amandę linku do bloga Maureen,
wywnioskowałam, że owa pani jest feministką i wciąż sądzi, że
monopol na literaturę mają mężczyźni. Aha. Rozumiem. W porządku.
Nie komentuję. Na nasze rodzime narzecze przetłumaczono tylko
jedną, mało sztandarową książkę pisarki i w dodatku mało
popularną. Jest jeszcze, że jasna, Cassandra Clare, ale tej pani
widziałam portrecik na portalu Lubimy Czytać i od razu odechciało
mi się jej książek, choć mi koleżanka z klasy polecała. Jasne,
wiem, że po wyglądzie ludzi i ich pracy się nie ocenia, ale …
Jej opowiadanie nie było jakieś wybitne. A reszta? Oprócz tych
trzech nie słyszałam nawet o Sarah Mlynowski (polskie nazwisko,
polskie nazwisko!) ani o Claudii Gray. Pisarzów jak psów na tym
ludzkim świecie.
Na
jazdę samochodem, która, bez miętowej gumy do żucia byłaby
samobójstwem, jest to książka idealna, ale to nie znaczy, że mi
się podobała. Słabiutko było, oj słabiutko było. Nuda. Teraz,
na starość, robię się coraz bardziej wybredna. W podstawówce to
były czasy: pochłaniałam książkę za książką i na dodatek
doprawiałam sobie książką, a teraz takie byle co wnerwia mnie i
podczas czytania tego, często wręcz nagminnie podnosiłam swój
łebek w kolorze rudoblond by najpierw podziwiać widoczki Beskidów,
a później wysokich i surowych Tatr. Czasami nie chciało mi się
czytać, ciężko przechodziło się od strony do strony. Żeby mnie
zaciekawić, potrzeba było ciekawej akcji, albo – tak samo w
ostatnim utworku, zapowiedzianego horroru. W końcu, z oddechem ulgi,
docierając do słowa „Koniec”, uznałam, że jednak dobrze nie
było. Piekło – jak widać – wyjechało jak ja na wakacje w góry
(do Poronina.. ci co uczyli się w PRL jak moja mama będą wiedzieli
o co chodzi..) i zadbało kuszenie określonej grupy pisarzy do
stworzenia czegoś znośnego. Ciekawa jestem, kiedy przyjedzie i
kiedy będę mogła wreszcie przeczytać coś, co będzie miało
lepszą ocenę.
Autorki:
Sarah
Mlynowski;
Cassandra
Clare;
Claudia
Gray;
Maureen
Johnson;
Libba
Bray;
Tytuł:
„Wakacje z piekła”
„Łowy”;
„Dom
Luster”
„Nie
lubię twojej dziewczyny”
„Dekret
o podejrzanych”
„Nigdzie
nie jest bezpiecznie”
Moja
ocena: ocena ogólna: 1/10
o,5
o,5
0,5
0,5
3/5
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...
***
PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!