Czasami
myślę, że estetyka jest pojęciem zapomnianym. Słuchamy
nieestetycznej, przynajmniej w najbardziej popularnej części,
muzyki pop, czytamy gazety, w której jest taki natłok
fluorescencyjnych kolorów i słodziutkich gwiazdeczek, że oczy
bolą, chłoniemy telewizyjne programy, w których kolejne laski
kręcą tyłeczkami, a faceci aż się ślinią (albo seriale, które
zapewne będą się ciągnęły lata po mojej śmierci; chyba każdy
wie, o czym mówię...), oglądali filmy, w których nastolatki mają
problemy w stylu tych z „Hannah Montany” , albo „High School
Musical” (nie chcę nikogo obrażać, broń mnie Panie Boże).
Wszystko jest takie płytkie, bezmyślne. Piosenki o seksie. Bez
przesłania teksty o imprezach, wciąż na ten sam temat. Teledyski
przesycone różem, złotem, srebrem, pełne pornografii, tańca i
śpiewu. Strony internetowe pełne treści, które są kompletnie
bezużyteczne. Muzyczne beztalencia (tutaj znów nie chcę nikogo
obrażać; mówię ogólnie, każdy zna jakieś beztalencie), których
jest coraz więcej i które pocierają się dolcami jak zielonym
papierem toaletowym. Przygnębiające to wszystko. Wszędzie, gdzie
spojrzę, pustka. Płytkość. Różowy kolor. Brrr...
Ja
naprawdę staram się od tego odciąć. Słucham muzyki, która nie
ma zupełnie nic wspólnego z bezmyślnym rapowaniem o bitches ,
które tylko można fuck
(zresztą,
Nicki Minaj sama się chwali tym, że jest dziwką i suką –
przeczytajcie tekst do Starships
albo
do którejś z najnowszych piosenek). Moje ulubione zespoły grają
muzykę epicką, a teksty są arcydziełami, poematami. Dawno
skończyłam z celebrowaniem głupich filmów dla nastolatek, teraz
oglądam tylko po to, żeby się trochę pośmiać i wiedzieć o czym
moje koleżaneczki w szkole gadają. Przepraszam. One nawet o tym nie
gadają. Po prostu oglądam, żeby być na bieżąco. Naprawdę się
staram być jak najdalej od tego wszystkiego. Dusi mnie to, ponieważ
nienawidzę płytkości – wolę głębokie myśli. I tego różowego
koloru, do którego mam różne dziwne skojarzenia. Nie, to nie jest
takie ważne. Po prostu, jak jadę do Łodzi z ciocią, zauważamy
pewne miłe panie, sprzedające coś na drodze, ale bynajmniej nie
owoce. Mają na sobie różowe wdzianka, zapewne dlatego by kierowcy
nie pomylili ich ze znakami drogowymi (ale jednak z znakiem „Stop”
często mylą). Takie tam skojarzenie.
Zauważcie, nie powiedziałam
o literaturze, bo tam grafomania i płytkość były od stworzenia
świata. W XVIII wieku ludzkość, wyszedłszy w sentymentalizm,
produkowała piękne i łzawe romansidełka, już o XIX wieku i
następnym nie mówiąc, kiedyż to powstały takie arcydziełka jak:
„Malwina czyli domyślność serca”, „Niewolnica Isaura” (to
dziełko, powstało w czasie doby romantycznej, jest na wskroś
romantyczne), „Trędowata”... Pisane były najczęściej przez
damy, które w ten sposób wypełniały swój wolny czas. Znalazły
tak jak dzisiaj grono wiernych czytelniczek, które piszczały na
widok każdej ich książki, która pojawiła się księgarniach. Oh,
tamte piękne czasy..
Dzisiaj
jest tak samo, przy czym pisać może dosłownie każdy. W Internecie
jest od groma wydawnictw, które chętnie wydadzą każdą książkę.
I tak powstają stosy grafomańskich, sentymentalnych bzdur. Piękni
faceci, piękne kobiety i piękne okładki książek. Już małym
dzieciom pokazuje się powiastki o kolegach i koleżankach, filmy o
Monster High, a później dziewczęta idą do starszych klas
podstawówki, gdzie już czyta się te różowe obyczajówki o tym,
jak dobrze jest przeżyć pierwszy raz z chłopakiem. Albo nie.
Czytają te paranormal romanse. O wampirach, elfach i takich tam.
Jest tego na stosy. Są nawet takie, które zasługują na dobrą
ocenę, nawet bardzo dobrą, ale ogólnie, pisane są przez amatorki,
które nie mają zielonego pojęcia o pisaniu książek i piszą tak,
jak potrafią, czyli najczęściej źle. Niektóre robią to na
odwal, jakby chciały pokazać, że faktycznie nic nie umieją i
robią to wszystko dla pieniędzy, ale są też takie gadzinki, które
myślą, że umieją pisać, co je jeszcze bardziej żałosne.
Kiedy przeczytałam część
pierwszą cyklu tej pisarki, cieszyłam się, że już więcej nie
będzie. W tym czasie dowiedziałam się nieco więcej o samej
Autorce. Była starszą kobietą, wyglądającą bardzo pospolicie i
wystawiała jakieś sztuczydła z dziećmi, a powieść, którą
przedtem przeczytałam, była jej debiutem literackim. Zauważyłam
jednak, że po polsku jest następna część cyklu, więc – chcąc
nie chcąc – musiałam zabrać się za kontynuację. Niechętnie
ściągnęłam to z Internetu i rozsiadłam się na fotelu z laptopem
na kolanach i kubkiem kawy w ręku, żeby sobie jakoś
zrekompensować fatalną lekturę, za którą miałam się wziąć.
Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że moja tortura ma zaledwie
sto i pół stron, nawet mniej niż w pierwszym tomie.
Evie wraca do szkoły na
kolejny semestr. Wciąż dręczą ją wizje o Sebastianie, uczy się
panować nad żywiołem wody. W drodze do Wyldcliffe spotyka Harriet,
cichą uczennicę z nazwiskiem Templeton, co jak na końcu się
okazuje, w ogóle nie ma związku z Agnes. Wraca do szkoły ze
świadomością, że Celia Hartle nie żyje i ze świadomością, że
musi wyciągnąć Sebastiana z mroku. W szkole nie napotyka dużo
trudności, oprócz tego, że chłopak ze stajni, Josh, budzi w niej
bardzo ciepłe uczucia. Jednak sprawy zaczynają się gmatwać, kiedy
okazuje się, że Mroczne Siostry wciąż na nią polują, a ona, by
ocalić ukochanego musi zapanować także nad żywiołem ognia, który
na początku nie chce jej słuchać. W końcu jednak udaje jej się
ocalić ukochanego, tylko sprawić, by nie został porwany przez
Nieśmiertelnych – bandę bezwzględnych demonów, Panów, którym
Sebastian zaprzedał niegdyś duszę. Ważną rolę w fabule pełni
także Harriet, która zostaje opętana przez ducha Celii.
Okładka nie była aż taka
zła, jak to wydawnictwo, aż byłam zaskoczona. Czarne tło, na niej
kawałek głowy jakiejś dziewczyny, ogniste włosy i talizman, czy
Znak Ognia. Nie wiem, w każdym razie wisiorek, zwisający z szyi. Na
dole tytuł i imię i nazwisko Autorki. Jedna z lepszych okładek
tego wydawnictwa, muszę pogratulować grafikom.
Na początku, by potem nie
usnąć przed tym tekstem, wykonam wysiłek umysłowy i poszukam w
tym czymś plusów i jasnych stron. Hm, pomyślmy. Pomysł.
Wspaniały, nie wykorzystany pomysł. Wystarczyłoby nieco zmienić
tu i tam, a już byśmy mieli materiał na fascynującą, grubą
powieść z gatunku paranormal romanse. Niebanalną, kopiowaną przez
wszystkie wielkie wydawnictwa. Gdyby to, co jest tu, potraktować
jako materiał wyjściowy, trochę pogrzebać w tym wszystkim i
opisać po ludzku, coś zawsze by z tego wszyło. Ten motyw, pomysł,
fabuła ma w sobie wiele potencjału.
Akcja była przewidywalna.
Bardzo, bardzo boleśnie przewidywalna. Kiedy zaczął się ten
tajemniczy wątek z Harriet, wiedziałam, o co chodzi i dziwiłam się
tej tępej Evie i jej przyjaciółeczkom, że są takie ślepe i nic
nie rozumieją. W dodatku gdy Autorka zaczęła nawijać o tym blond
przystojniaku, wiedziałam, że zakocha się w głównej bohaterce. A
kiedy Sara spotkała owego młodego Cygana, Cala, już wiedziałam,
że będzie kolejny wątek miłosny. Ah, jakie to przewidywalne. I w
dodatku nudne. Evie włóczy się z koleżankami po szkole i
wrzosowiskach, martwi się o talizman i ukochanego, ale tak naprawdę
nie dzieje się coś ciekawego, nawet w scenie bitwy. Niby się tam
bili, ale jak na mnie to stali nieruchomo jak posągi. Co prawda,
przeczytałam nawet nie w dwie godziny, ale ciągnęły się one jak
wieki. Akcja jest pusta, nierozwinięta, opisana bardzo pokrótce.
Brak tu jakichkolwiek szczegółów, scenek, które może
niekoniecznie mają związek z akcją, ale ubarwiają opowieść.
Żadnych wątków pobocznych, marginalnych spraw bohaterów, większej
ilości informacji na jakikolwiek temat nie związany z tym, co się
ogólnie dzieje. To tak jak przeciętne wypracowanie szkolne: „byłam
tu..... i tu... , później zrobiłam to... i to”. Nudy na pudy.
Styl! Styl leży i kwiczy.
Kwik, kwik. Te kwieciste porównania, oh, jak ja je kocham! Te
cudowne, przepojone nieśmiertelną miłością zdania z „Prywatnych
zapisków” Sebastiana, na których myśl dostaje się dreszczy
rozkoszy. Te archaiczny klimacik, bez laptopów, telewizorów i
innych beznadziejnych nowinek technicznych. Te mroczne wizje, ta
piękna, niesamowita miłość, te tajemnice, ta przeszłość! I to
wszystko opisane niezwykłym, szumiącym cicho jak woda smutku i
wzbijającym się pod niebo czerwonymi płomieniami stylem. Ten
język, pełen słów, które znamy z codzienności, a raczej
składający się tylko z nich, mający w sobie jednak coś pięknego,
eterycznego, ulotnego. Te zdania krótkie i długie, jak akty
strzeliste! Oh, umieram z rozkoszy przed biurkiem, na którym stoli
bezduszna maszyna – laptop, na którego klawiaturze zapisuję
kolejne słowa tej nieśmiertelnej opowieści, która przetrwa wieki!
Albo pierwsze słowa tego arcydzieła, kiedy nasza piękna bohaterka
przedstawia się i mówi, że lubi, cytuję, „włoskie żarcie”.
Jakie to poetyckie wśród reszty banalnych zdań! Boże! Ślinię
się z radości. No i nie ma jak te dialogi, które doskonale
sprawdzają się w rozmowach robotów bez mózgów w powieściach
SF, ale na pewno nie ludzi. - A wiecie, co jest tu
najśmieszniejszego? Pisarce tej wydaje się, że umie pisać.
Napotykamy liczne
niekonsekwencje. A tu nagle Evie boi się jeździć na koniu, bo tak
zginęła lady Agnes (tutaj jej już nie ma tyle co w poprzedniej
części, więc jest jeszcze bardziej smętnie), choć wszyscy,
którzy przeczytali pierwszą część, wiedzą, że tak nie jest, że
to kompletna bzdura. Kiedy indziej główna bohaterka i narratorka
zwraca się do czytelnika i daje znać, że opisuje to wszystko po
latach, chociaż nic na to nie wskazuje, co jeszcze bardziej pląta
relację. I te wszystkie nielogiczności – no ludzie, jak można
nie ruszać mózgiem? Przecież jak oni sobie urządzili na tych
wrzosowiskach jakąś bójkę, co Autorka poetycko nazwała bitwą,
na kamienie, to chyba ktoś usłyszał? No wiecie, jak kamienie
spadały to musiały jakieś wydawać dźwięki, a w dodatku były to
duże kamienie, więc grzmotnięcia musiałby być słyszalne,
prawda? Ludzie takimi debilami nie są, jak się wydaje, a
przynajmniej nie wszyscy mają zalepione woskiem uszy jak Odyseusz
niedaleko Wyspy Syren i jestem tego pewna, że ktoś musiał to
słyszeć. To jeszcze nie wszystko, bo uczestnicy tej potyczki wyszli
z tego cało! Ani zranienia! Skoro Celia oddawała Helen, Sarze i
innym pociski, to dlaczego nie mieli nawet startej z kolana skóry i
w dodatku czystą odzież? Albo dziwne przekręcenia tego co było
wcześniej. Albo wciąż powtarzanie tych samych informacji, jakby
czytelnicy chorowali na amnezję i trzeba było im wszystko
powtarzać. Sytuacje, jakby nie patrzeć, są mocno i boleśnie
naciągnięte – nie ma w nich nic naturalnego, przynajmniej w
połowie, co dawałoby jakieś tam złudzenie, że to może się
dziać w naszym świecie.
Gdybym powiedziała, że
bohaterowie są doskonali, wcale bym nie popełniła błędu. Są
doskonale puści, jak próżnia, kiedy wsysamy powietrze z soku w
kartoniku, a on się skurczy. Sebastian.. Niektórym pisareczkom
wychodzą same cioty, jeśli chodzi o chłopaka głównej bohaterki,
a tutaj mamy tylko jakąś lalę. Nie, nie dmuchaną. Lalę z
plastiku, coś, czego uczucia nie są autentyczne. Coś co w ogóle
nie czuje, bo Autorka nie dała mu życia. Evie.. Pusta, mdła,
głupia, naiwna, sentymentalna, aż się zbiera na wymioty. Gdzie ona
ma mózg? Zakopała go na farmie Uppercliffe? Możliwe, bardzo
możliwe. Helen.. rzadko występuje tutaj, ale i tak ma osobowość
płytszą od cienia. Sara... Karykatura Cyganki, lepiej nie dawać
polskim Romom do przeczytania, bo się obrażą. John.. Brawo! Strzał
w dziesiątkę! Pisarce udało się stworzyć ciotę. Karykaturę
cioty, ale jakiś postęp już jest. Lady Agnes jest mało i raczej
występuje w charakterze ducha, gdzieś na granicach jawy i snu, co
mnie wnerwiło. Pisarka usunęła dobrowolnie jednyny plus z
powieści. Oczywiście, nauczycielek, tych zwyrodniałych morderczyń,
nie chce mi się komentować. Mama powiedziałaby mi, że nie można
śmiać się z biednych pań w wieku emerytalnym, które na boku
ćpają sobie LSD, maryśkę i heroinę. To nie jest ładne.
Ale .. ale. Grafomania mści
się i zdradza swoich dzieciach. Kto za pisarkę? Ja znalazłam tą
książkę przez czysty przypadek, dzięki jakiejś wzmiance na
jakimś blogu. Czy wydało ją w Polsce wydawnictwo Otwarte, które
specjalizuje się w popularnych powieściach dla nastolatek? Bo
pisarka wydała swoją powieść w jednym z niszowych wydawnictw, a
katalogi docierają do czegoś takiego, co jest polskim wydawnictwem
Amber. Polskie tłumaczenie nie pomogło – Autorka nie ma nawet
swojej strony w internecie, nawet bloga, a czytelników powieści nie
ma zbyt dużo, a ci, co są, nie są zbytnio napaleni na książkę.
Cóż. Taki los bezwartościowych książek, które za stulecia
pochłonie ogień.
Tytuł: „Zemsta
Nieśmiertelnego”
Autor: Gillian Shields
Moja ocena: 0,5/10
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...
***
PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!