czwartek, 5 czerwca 2014

Zdrada ciotki Grafomanii. Recenzja książki

 Czasami myślę, że estetyka jest pojęciem zapomnianym. Słuchamy nieestetycznej, przynajmniej w najbardziej popularnej części, muzyki pop, czytamy gazety, w której jest taki natłok fluorescencyjnych kolorów i słodziutkich gwiazdeczek, że oczy bolą, chłoniemy telewizyjne programy, w których kolejne laski kręcą tyłeczkami, a faceci aż się ślinią (albo seriale, które zapewne będą się ciągnęły lata po mojej śmierci; chyba każdy wie, o czym mówię...), oglądali filmy, w których nastolatki mają problemy w stylu tych z „Hannah Montany” , albo „High School Musical” (nie chcę nikogo obrażać, broń mnie Panie Boże). Wszystko jest takie płytkie, bezmyślne. Piosenki o seksie. Bez przesłania teksty o imprezach, wciąż na ten sam temat. Teledyski przesycone różem, złotem, srebrem, pełne pornografii, tańca i śpiewu. Strony internetowe pełne treści, które są kompletnie bezużyteczne. Muzyczne beztalencia (tutaj znów nie chcę nikogo obrażać; mówię ogólnie, każdy zna jakieś beztalencie), których jest coraz więcej i które pocierają się dolcami jak zielonym papierem toaletowym. Przygnębiające to wszystko. Wszędzie, gdzie spojrzę, pustka. Płytkość. Różowy kolor. Brrr...

Ja naprawdę staram się od tego odciąć. Słucham muzyki, która nie ma zupełnie nic wspólnego z bezmyślnym rapowaniem o bitches , które tylko można fuck (zresztą, Nicki Minaj sama się chwali tym, że jest dziwką i suką – przeczytajcie tekst do Starships albo do którejś z najnowszych piosenek). Moje ulubione zespoły grają muzykę epicką, a teksty są arcydziełami, poematami. Dawno skończyłam z celebrowaniem głupich filmów dla nastolatek, teraz oglądam tylko po to, żeby się trochę pośmiać i wiedzieć o czym moje koleżaneczki w szkole gadają. Przepraszam. One nawet o tym nie gadają. Po prostu oglądam, żeby być na bieżąco. Naprawdę się staram być jak najdalej od tego wszystkiego. Dusi mnie to, ponieważ nienawidzę płytkości – wolę głębokie myśli. I tego różowego koloru, do którego mam różne dziwne skojarzenia. Nie, to nie jest takie ważne. Po prostu, jak jadę do Łodzi z ciocią, zauważamy pewne miłe panie, sprzedające coś na drodze, ale bynajmniej nie owoce. Mają na sobie różowe wdzianka, zapewne dlatego by kierowcy nie pomylili ich ze znakami drogowymi (ale jednak z znakiem „Stop” często mylą). Takie tam skojarzenie.

Zauważcie, nie powiedziałam o literaturze, bo tam grafomania i płytkość były od stworzenia świata. W XVIII wieku ludzkość, wyszedłszy w sentymentalizm, produkowała piękne i łzawe romansidełka, już o XIX wieku i następnym nie mówiąc, kiedyż to powstały takie arcydziełka jak: „Malwina czyli domyślność serca”, „Niewolnica Isaura” (to dziełko, powstało w czasie doby romantycznej, jest na wskroś romantyczne), „Trędowata”... Pisane były najczęściej przez damy, które w ten sposób wypełniały swój wolny czas. Znalazły tak jak dzisiaj grono wiernych czytelniczek, które piszczały na widok każdej ich książki, która pojawiła się księgarniach. Oh, tamte piękne czasy..

Dzisiaj jest tak samo, przy czym pisać może dosłownie każdy. W Internecie jest od groma wydawnictw, które chętnie wydadzą każdą książkę. I tak powstają stosy grafomańskich, sentymentalnych bzdur. Piękni faceci, piękne kobiety i piękne okładki książek. Już małym dzieciom pokazuje się powiastki o kolegach i koleżankach, filmy o Monster High, a później dziewczęta idą do starszych klas podstawówki, gdzie już czyta się te różowe obyczajówki o tym, jak dobrze jest przeżyć pierwszy raz z chłopakiem. Albo nie. Czytają te paranormal romanse. O wampirach, elfach i takich tam. Jest tego na stosy. Są nawet takie, które zasługują na dobrą ocenę, nawet bardzo dobrą, ale ogólnie, pisane są przez amatorki, które nie mają zielonego pojęcia o pisaniu książek i piszą tak, jak potrafią, czyli najczęściej źle. Niektóre robią to na odwal, jakby chciały pokazać, że faktycznie nic nie umieją i robią to wszystko dla pieniędzy, ale są też takie gadzinki, które myślą, że umieją pisać, co je jeszcze bardziej żałosne.

Kiedy przeczytałam część pierwszą cyklu tej pisarki, cieszyłam się, że już więcej nie będzie. W tym czasie dowiedziałam się nieco więcej o samej Autorce. Była starszą kobietą, wyglądającą bardzo pospolicie i wystawiała jakieś sztuczydła z dziećmi, a powieść, którą przedtem przeczytałam, była jej debiutem literackim. Zauważyłam jednak, że po polsku jest następna część cyklu, więc – chcąc nie chcąc – musiałam zabrać się za kontynuację. Niechętnie ściągnęłam to z Internetu i rozsiadłam się na fotelu z laptopem na kolanach i kubkiem kawy w ręku, żeby sobie jakoś zrekompensować fatalną lekturę, za którą miałam się wziąć. Odetchnęłam z ulgą, gdy zobaczyłam, że moja tortura ma zaledwie sto i pół stron, nawet mniej niż w pierwszym tomie.

Evie wraca do szkoły na kolejny semestr. Wciąż dręczą ją wizje o Sebastianie, uczy się panować nad żywiołem wody. W drodze do Wyldcliffe spotyka Harriet, cichą uczennicę z nazwiskiem Templeton, co jak na końcu się okazuje, w ogóle nie ma związku z Agnes. Wraca do szkoły ze świadomością, że Celia Hartle nie żyje i ze świadomością, że musi wyciągnąć Sebastiana z mroku. W szkole nie napotyka dużo trudności, oprócz tego, że chłopak ze stajni, Josh, budzi w niej bardzo ciepłe uczucia. Jednak sprawy zaczynają się gmatwać, kiedy okazuje się, że Mroczne Siostry wciąż na nią polują, a ona, by ocalić ukochanego musi zapanować także nad żywiołem ognia, który na początku nie chce jej słuchać. W końcu jednak udaje jej się ocalić ukochanego, tylko sprawić, by nie został porwany przez Nieśmiertelnych – bandę bezwzględnych demonów, Panów, którym Sebastian zaprzedał niegdyś duszę. Ważną rolę w fabule pełni także Harriet, która zostaje opętana przez ducha Celii.

Okładka nie była aż taka zła, jak to wydawnictwo, aż byłam zaskoczona. Czarne tło, na niej kawałek głowy jakiejś dziewczyny, ogniste włosy i talizman, czy Znak Ognia. Nie wiem, w każdym razie wisiorek, zwisający z szyi. Na dole tytuł i imię i nazwisko Autorki. Jedna z lepszych okładek tego wydawnictwa, muszę pogratulować grafikom.

Na początku, by potem nie usnąć przed tym tekstem, wykonam wysiłek umysłowy i poszukam w tym czymś plusów i jasnych stron. Hm, pomyślmy. Pomysł. Wspaniały, nie wykorzystany pomysł. Wystarczyłoby nieco zmienić tu i tam, a już byśmy mieli materiał na fascynującą, grubą powieść z gatunku paranormal romanse. Niebanalną, kopiowaną przez wszystkie wielkie wydawnictwa. Gdyby to, co jest tu, potraktować jako materiał wyjściowy, trochę pogrzebać w tym wszystkim i opisać po ludzku, coś zawsze by z tego wszyło. Ten motyw, pomysł, fabuła ma w sobie wiele potencjału.

Akcja była przewidywalna. Bardzo, bardzo boleśnie przewidywalna. Kiedy zaczął się ten tajemniczy wątek z Harriet, wiedziałam, o co chodzi i dziwiłam się tej tępej Evie i jej przyjaciółeczkom, że są takie ślepe i nic nie rozumieją. W dodatku gdy Autorka zaczęła nawijać o tym blond przystojniaku, wiedziałam, że zakocha się w głównej bohaterce. A kiedy Sara spotkała owego młodego Cygana, Cala, już wiedziałam, że będzie kolejny wątek miłosny. Ah, jakie to przewidywalne. I w dodatku nudne. Evie włóczy się z koleżankami po szkole i wrzosowiskach, martwi się o talizman i ukochanego, ale tak naprawdę nie dzieje się coś ciekawego, nawet w scenie bitwy. Niby się tam bili, ale jak na mnie to stali nieruchomo jak posągi. Co prawda, przeczytałam nawet nie w dwie godziny, ale ciągnęły się one jak wieki. Akcja jest pusta, nierozwinięta, opisana bardzo pokrótce. Brak tu jakichkolwiek szczegółów, scenek, które może niekoniecznie mają związek z akcją, ale ubarwiają opowieść. Żadnych wątków pobocznych, marginalnych spraw bohaterów, większej ilości informacji na jakikolwiek temat nie związany z tym, co się ogólnie dzieje. To tak jak przeciętne wypracowanie szkolne: „byłam tu..... i tu... , później zrobiłam to... i to”. Nudy na pudy.

Styl! Styl leży i kwiczy. Kwik, kwik. Te kwieciste porównania, oh, jak ja je kocham! Te cudowne, przepojone nieśmiertelną miłością zdania z „Prywatnych zapisków” Sebastiana, na których myśl dostaje się dreszczy rozkoszy. Te archaiczny klimacik, bez laptopów, telewizorów i innych beznadziejnych nowinek technicznych. Te mroczne wizje, ta piękna, niesamowita miłość, te tajemnice, ta przeszłość! I to wszystko opisane niezwykłym, szumiącym cicho jak woda smutku i wzbijającym się pod niebo czerwonymi płomieniami stylem. Ten język, pełen słów, które znamy z codzienności, a raczej składający się tylko z nich, mający w sobie jednak coś pięknego, eterycznego, ulotnego. Te zdania krótkie i długie, jak akty strzeliste! Oh, umieram z rozkoszy przed biurkiem, na którym stoli bezduszna maszyna – laptop, na którego klawiaturze zapisuję kolejne słowa tej nieśmiertelnej opowieści, która przetrwa wieki! Albo pierwsze słowa tego arcydzieła, kiedy nasza piękna bohaterka przedstawia się i mówi, że lubi, cytuję, „włoskie żarcie”. Jakie to poetyckie wśród reszty banalnych zdań! Boże! Ślinię się z radości. No i nie ma jak te dialogi, które doskonale sprawdzają się w rozmowach robotów bez mózgów w powieściach SF, ale na pewno nie ludzi. - A wiecie, co jest tu najśmieszniejszego? Pisarce tej wydaje się, że umie pisać.

Napotykamy liczne niekonsekwencje. A tu nagle Evie boi się jeździć na koniu, bo tak zginęła lady Agnes (tutaj jej już nie ma tyle co w poprzedniej części, więc jest jeszcze bardziej smętnie), choć wszyscy, którzy przeczytali pierwszą część, wiedzą, że tak nie jest, że to kompletna bzdura. Kiedy indziej główna bohaterka i narratorka zwraca się do czytelnika i daje znać, że opisuje to wszystko po latach, chociaż nic na to nie wskazuje, co jeszcze bardziej pląta relację. I te wszystkie nielogiczności – no ludzie, jak można nie ruszać mózgiem? Przecież jak oni sobie urządzili na tych wrzosowiskach jakąś bójkę, co Autorka poetycko nazwała bitwą, na kamienie, to chyba ktoś usłyszał? No wiecie, jak kamienie spadały to musiały jakieś wydawać dźwięki, a w dodatku były to duże kamienie, więc grzmotnięcia musiałby być słyszalne, prawda? Ludzie takimi debilami nie są, jak się wydaje, a przynajmniej nie wszyscy mają zalepione woskiem uszy jak Odyseusz niedaleko Wyspy Syren i jestem tego pewna, że ktoś musiał to słyszeć. To jeszcze nie wszystko, bo uczestnicy tej potyczki wyszli z tego cało! Ani zranienia! Skoro Celia oddawała Helen, Sarze i innym pociski, to dlaczego nie mieli nawet startej z kolana skóry i w dodatku czystą odzież? Albo dziwne przekręcenia tego co było wcześniej. Albo wciąż powtarzanie tych samych informacji, jakby czytelnicy chorowali na amnezję i trzeba było im wszystko powtarzać. Sytuacje, jakby nie patrzeć, są mocno i boleśnie naciągnięte – nie ma w nich nic naturalnego, przynajmniej w połowie, co dawałoby jakieś tam złudzenie, że to może się dziać w naszym świecie.

Gdybym powiedziała, że bohaterowie są doskonali, wcale bym nie popełniła błędu. Są doskonale puści, jak próżnia, kiedy wsysamy powietrze z soku w kartoniku, a on się skurczy. Sebastian.. Niektórym pisareczkom wychodzą same cioty, jeśli chodzi o chłopaka głównej bohaterki, a tutaj mamy tylko jakąś lalę. Nie, nie dmuchaną. Lalę z plastiku, coś, czego uczucia nie są autentyczne. Coś co w ogóle nie czuje, bo Autorka nie dała mu życia. Evie.. Pusta, mdła, głupia, naiwna, sentymentalna, aż się zbiera na wymioty. Gdzie ona ma mózg? Zakopała go na farmie Uppercliffe? Możliwe, bardzo możliwe. Helen.. rzadko występuje tutaj, ale i tak ma osobowość płytszą od cienia. Sara... Karykatura Cyganki, lepiej nie dawać polskim Romom do przeczytania, bo się obrażą. John.. Brawo! Strzał w dziesiątkę! Pisarce udało się stworzyć ciotę. Karykaturę cioty, ale jakiś postęp już jest. Lady Agnes jest mało i raczej występuje w charakterze ducha, gdzieś na granicach jawy i snu, co mnie wnerwiło. Pisarka usunęła dobrowolnie jednyny plus z powieści. Oczywiście, nauczycielek, tych zwyrodniałych morderczyń, nie chce mi się komentować. Mama powiedziałaby mi, że nie można śmiać się z biednych pań w wieku emerytalnym, które na boku ćpają sobie LSD, maryśkę i heroinę. To nie jest ładne.

Ale .. ale. Grafomania mści się i zdradza swoich dzieciach. Kto za pisarkę? Ja znalazłam tą książkę przez czysty przypadek, dzięki jakiejś wzmiance na jakimś blogu. Czy wydało ją w Polsce wydawnictwo Otwarte, które specjalizuje się w popularnych powieściach dla nastolatek? Bo pisarka wydała swoją powieść w jednym z niszowych wydawnictw, a katalogi docierają do czegoś takiego, co jest polskim wydawnictwem Amber. Polskie tłumaczenie nie pomogło – Autorka nie ma nawet swojej strony w internecie, nawet bloga, a czytelników powieści nie ma zbyt dużo, a ci, co są, nie są zbytnio napaleni na książkę. Cóż. Taki los bezwartościowych książek, które za stulecia pochłonie ogień.

Tytuł: „Zemsta Nieśmiertelnego”
Autor: Gillian Shields
Moja ocena: 0,5/10

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!