Kto
z molów książkowych nie lubi chodzić do księgarni? A nawet
wystawanie przed zamkniętą księgarnią i oglądaniem okładek
książek, do których chce się zajrzeć, przeczytać je,
pogłaskać.. U mnie, w moim małym miasteczku, jest tylko jedna
księgarnia, która nadaje się do stania przed nią, ale za to w jej
witrynie jest dużo książek. Połowa jest wypchana kryminałami z
Czarnej Serii – jak słyszałam, najlepszej serii kryminałów. No
tak – pomyśli ktoś – szwedzkie kryminały to najlepsza marka na
świecie. Czy na pewno?
Natknęłam
się na tę książkę przypadkiem gdzieś w odmętach Internetu.
Ponieważ akurat wtedy byłam na etapie czytania i afirmacji powieści
Alex Kavy i, w mniejszym stopniu, Tess Gerristen, pomyślałam, że
kryminał napisany przez Szwedkę to jest coś. Od razu pobiegłam z
radością do chrzestnej, a kiedy okazało się, że ta nie ma
Czarnej Serii skompletowanej w całości, ściągnęłam ebooka z
Internetu i, zachęcona również tematyką, odwołującą się
niejako do moich ulubionych lektur dzieciństwa, zaczęłam z ochotą
czytać.
W
małym miasteczku nad cichym jeziorem, blisko parku rozrywki Astrid
Lindgren i miejsca urodzenia pisarki, zostaje dokonana straszliwa
zbrodnia, która pociąga za sobą następną. Co mają one znaczyć?
Czy światowej sławy fotograf przybyły do swoich rodzinnych stron
ma coś z tym wspólnego? Śledztwa podejmuje się młoda imigrantka
z Polski, Zuza Wolny, która zajmuje się matką zamordowanej Karin,
sparaliżowaną po udarze słonecznym. Powoli Zuza odkrywa, że pod
powłoczką melancholii i spokoju, w miasteczku wciąż obok siebie
żyją ludzie, których trawią problemy, z którymi nie potrafią
sobie poradzić. I czy zabójcą jest faktycznie ten, kto jest
najbardziej podejrzany? Czy ten, kto jest najmniej podejrzany?
Plusem
była zagadka, pozornie prosta. Ktoś zabił dwie kobiety, mszcząc
się na nich. Jednak nikt nie wie za co i po co, ale wiadomo, że ten
ktoś musiał być z społeczności miejskiej. Zakopane w przeszłości
i w ziemi wspomnienia, które pewnego dnia znów wypełzają na
światło dzienne, krzywdy i ukrywane przez lata tajemnice,
nierozerwalnie złączone z szpitalem położniczym, który się
spalił i ginekologiem, który kilka lat wcześniej wyskoczył przez
okno. No i morderca ukrywający się bez problemów między ludźmi.
Osoba, która budziła najmniej podejrzeń – bo tutaj, co też
zasługuje na plus, wszyscy tak naprawdę wydają się być
podejrzani – jest tak naprawdę tym, kto stoi za tym wszystkim.
Język,
jakim została napisana powieść jest plastyczny, wydaje się, że
Autorka ma dobre wyczucie języka, którym się posługuje.
Słownictwo jest dość bogate, nieco płytkie, ale jednak coś w nim
tkwi, co sprawia, że czyta się z niejaką przyjemnością.
Minusów
jest o wiele, wiele więcej, nie wiem nawet, czy wszystko
spamiętałam.
Najpierw
bohaterowie, których nie mogę polubić. Każdy z postaci w tej
książce ma mniej lub bardziej spaprane życie, mało tego, każda
jest przedstawicielem ludzi XXI wieku w całej swej okazałości:
lekomanka, erotoman, pedofil, rozerotyzowana czternastoletnia
dziewczyna (fanka Lady Gagi, eh..), Polka, gotowa spać z każdym,
kto tego chce i bezwzględnie wykorzystująca swoich współrodaków,
niespełniona prostytutka, która marzy tylko o jednym... No dobra,
Fridę, ową rozerotyzowaną nastolatkę nieco polubiłam, ale to nie
powód, żeby pochwalać wszystko. Jakie mają problemy? Chyba
zmagają się z tylko z tym, co robią, albo nie wiem. Po drugie,
bohaterowie zostali przedstawieni płytko, nieumiejętnie,
nieprzenikliwie. Wydają się więc te osoby być jakimiś kukłami,
bez serca, bez duszy, bez niczego, za co można by ich lubić. To
jedna z tych książek, w których życzę postaciom jak najszybszej
śmierci, nie wiem. Wszystkiego najgorszego, byleby nie męczyli mnie
już więcej swoją płytkością.
A
czytelnik jest zmuszony spędzać z nimi dużo czasu, ponieważ
powieść ciągnie się przez trzysta stron jak przestarzały żelek.
I w dodatku nic się nie dzieje – bohaterowie wchodzą sobie,
wychodzą, myślą i robią wiele innych rzeczy, problem tylko w tym,
że mało zajmują się tematem głównym dzieła, czyli morderstwem.
Niby nieco powyżej trzysta stron to bardzo mało, ale tutaj ciągnęło
się toto jak flaki z olejem albo inna potrawa, której nie cierpię.
A ile tutaj wątków! Jak w zgęstniałej czerninie, pfuj, fuj.
Gdybym ja miała zrobić resreach tej powieści, powalałabym
większość wątków, dzięki czemu kryminał stał się naprawdę
kryminałem. No bo po co tu Larissa? Matko święta, a te wszystkie
sceny z domu starców. Pytam się, po co to i, tego jestem pewna,
nigdy nie otrzymam odpowiedzi.
Akcja
jest niczego sobie, nawet nie poznajemy tego, co chcemy poznać, bo,
jak widać, Autorka czerpie największą przyjemność z opisywania
zboczeń seksualnych i fantazji swoich głównych bohaterów, a
morderstwa, które, w gruncie rzeczy, też są z tym związane, są
jakby upchnięte na siłę. Wszystko do przodu pchane jest z wielkim
trudem, niesprawnie, kolejne strony schodzą na opisywaniu
nieistotnych szczegółów, charakterystyk, powolnego dochodzenia, a
same motywy zabójstw nie przekonują mnie ani trochę. Czyta się tę
mieszankę wolno, z oporem, z grymasem nudy na twarzy. Boże! Żeby
jeszcze ta Polka (zresztą, w tym szwedzkim kryminale postać Polki i
jej zbyt rozbudowany wątek bardzo przeszkadzają), ale nie.
Oczywiście, musi być prostytutką, która postanawia rozwiązać
zagadkę metodą stratą jak świat – dając staremu, alfonsowatemu
policjantowi, coś, na co on długo czekał. W ogóle w tej powieści
nie ma miłości, tylko zwierzęce porządnie. A to miłością nie
jest.
Okładka
do arcydzieł sztuki nie należy. Ot, jakieś roślinki porastające,
jak możemy się domyśleć, ruiny szpitala, jakieś zasnute mgłą
drzewa, nie wyglądające specjalnie tajemniczo. Na pierwszym planie,
mamy całkiem widoczne zdjęcie aparatu fotograficznego, bardzo
rozbudowanego i profesjonalnego, z kawałkiem spodni, sugerującymi,
że jest to facet. Na drugim planie, bardziej wtopioną w zieleń,
mamy Fridę Andersson, ową fankę Lady Gagi, oglądającą w
Internecie zwłoki i pornografię, dość sympatyczną, tylko
zdemoralizowaną dziewuszkę. Nie wygląda na Azjatkę, jak to ją
pisarka przedstawiła w powieści, tylko na facebookową piękność
na rowerze, przynajmniej takie jest pierwsze moje skojarzenie. I
myślę, że ani fotograf, ani dziewczyna nie są dobrym wyborem. Bo
przecież Lars mordercą nie był, a Frida główną bohaterką też
nie jest.
Chyba
jeszcze nigdy nie miałam przyjemności czytać tak wulgarnej
książki. Napisana jest bardzo naturalistycznie, ale we wszystkim,
moim skromnym zdaniem, należy zachować umiar. A ta książka,
etapująca bezwstydnymi (wiem, wiem, że to śmieszne i staroświeckie
wyrażenie, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy) i ohydnymi
wręcz opisami. Mamy tu raj dla tych, którzy kochają biologię:
wulgarne wyrażenia dotyczące narządów płciowych, chorób,
starości … I po co to? A szczegółowy opis fantazji erotycznych
bohaterów, którymi książka jest naszpikowana? Autorka chciała
skandalu czy po prostu lubi o tym pisać? A może lubi naturalizm,
Zolę i tak dalej? Sądzi, że to jest konieczne w kryminałach? Może
naturalizm tak, szczególnie przy opisywaniu zwłok, morderców i tak
dalej, ale tutaj coś innego mamy wulgarnego, a o mordach jest prawie
nic. Przez to właśnie każdą stronę czytałam z wrażeniem, że
kaleczę sobie gardło.
Ostatni
z minusów, jakie zauważyłam jest bardzo subiektywny. Nie lubię
Lady Gagi, ba! „Born This Way” jako utwór do potańczenia
zniosę, „Bad Romance”, z wielką biedą, przy „Alejandro” i
„Poker Face” jeszcze wytrzymam, ale reszta … Te wszystkie
„Judas”, „Hair” , „ The Edge Of Glory” .. I jeszcze ta
okładka nowej płyty, szaleńcze wideoklipy (nie chcę nikogo
urazić, broń mnie panie Boże, ale czasami mam wrażenie, że jej
teledyski są kompletnie bezsensu). Kiedy włączyłam ebooka o tak,
by zobaczyć, z czym będę miała do czynienia i zobaczyłam, że
pierwszymi linijkami tekstu powieści jest fragment tekstu „Bad
Romance” i już miałam wątpliwości. Okazało się, że się nie
pomyliłam.
W
Internetach chodzą pogłoski, że jest to mistyfikacja, podróbka
kryminału szwedzkiego, napisana przez jakiegoś Polaka, czy Polkę.
Na początku nie dawałam wiary temu, ale po przeczytaniu tej książki
dostrzegłam, że najprawdopodobniej tak jest. Dowodów jest wiele,
nie tylko te, że przy wpisywaniu w wyszukiwarkę GOOGLE pojawia się
tylko polskie tłumaczenie. Rozbudowany wątek polski, na przykład.
Wyraźne oddzielanie Szwedów od innych bohaterów powieści, inny
typ patrzenia na świat. Zaprzątanie sobie głowy tym, co już
Szwedów nie interesuje, jak Astrid Lindgren. Tak. Jestem już pewna,
że nie napisał tego Szwed. Może jakiś Polak, który ma znajomości
w wydawnictwie? Możliwe. Bo na pewno nie Polka, jestem tego pewna.
Kobiety, choć mogą być jakiekolwiek, na pewno nie odważyłyby się
napisać czegoś tak wulgarnego. To mężczyzna pod artystycznym
kobiecym pseudonimem! Jakiś polski debiutant, zakochany w szwedzkich
kryminałach, którego największym marzeniem jest stać się jednym
z nich. Ot co.
To
była chyba rzecz, która najbardziej denerwowała mnie w tej
powieści. Autor – widmo. Zupełnie wnerwiające, prawda? I tak
naprawdę – dlatego – ta powieść nie powinna nazywać się tak,
jak się nazywa. Powinna być o placu dla widm. O ludziach, którzy
chcą zrobić coś fajnego, rozpętać jakiś skandal, a wychodzi im
tylko zwyczajny gniot. Tacy ludzie są godni pożałowania moim
zdaniem. Tak samo, jak książki, które piszą.
Tytuł:
„Plac dla dziewczynek”
Autor:
Lena Oksarsson (?)
Moja
ocena: 1,5/10
Czarna Seria <3
OdpowiedzUsuń