czwartek, 5 czerwca 2014

Plac dla widm. Recenzja książki

Kto z molów książkowych nie lubi chodzić do księgarni? A nawet wystawanie przed zamkniętą księgarnią i oglądaniem okładek książek, do których chce się zajrzeć, przeczytać je, pogłaskać.. U mnie, w moim małym miasteczku, jest tylko jedna księgarnia, która nadaje się do stania przed nią, ale za to w jej witrynie jest dużo książek. Połowa jest wypchana kryminałami z Czarnej Serii – jak słyszałam, najlepszej serii kryminałów. No tak – pomyśli ktoś – szwedzkie kryminały to najlepsza marka na świecie. Czy na pewno?

Natknęłam się na tę książkę przypadkiem gdzieś w odmętach Internetu. Ponieważ akurat wtedy byłam na etapie czytania i afirmacji powieści Alex Kavy i, w mniejszym stopniu, Tess Gerristen, pomyślałam, że kryminał napisany przez Szwedkę to jest coś. Od razu pobiegłam z radością do chrzestnej, a kiedy okazało się, że ta nie ma Czarnej Serii skompletowanej w całości, ściągnęłam ebooka z Internetu i, zachęcona również tematyką, odwołującą się niejako do moich ulubionych lektur dzieciństwa, zaczęłam z ochotą czytać.

W małym miasteczku nad cichym jeziorem, blisko parku rozrywki Astrid Lindgren i miejsca urodzenia pisarki, zostaje dokonana straszliwa zbrodnia, która pociąga za sobą następną. Co mają one znaczyć? Czy światowej sławy fotograf przybyły do swoich rodzinnych stron ma coś z tym wspólnego? Śledztwa podejmuje się młoda imigrantka z Polski, Zuza Wolny, która zajmuje się matką zamordowanej Karin, sparaliżowaną po udarze słonecznym. Powoli Zuza odkrywa, że pod powłoczką melancholii i spokoju, w miasteczku wciąż obok siebie żyją ludzie, których trawią problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. I czy zabójcą jest faktycznie ten, kto jest najbardziej podejrzany? Czy ten, kto jest najmniej podejrzany?

Plusem była zagadka, pozornie prosta. Ktoś zabił dwie kobiety, mszcząc się na nich. Jednak nikt nie wie za co i po co, ale wiadomo, że ten ktoś musiał być z społeczności miejskiej. Zakopane w przeszłości i w ziemi wspomnienia, które pewnego dnia znów wypełzają na światło dzienne, krzywdy i ukrywane przez lata tajemnice, nierozerwalnie złączone z szpitalem położniczym, który się spalił i ginekologiem, który kilka lat wcześniej wyskoczył przez okno. No i morderca ukrywający się bez problemów między ludźmi. Osoba, która budziła najmniej podejrzeń – bo tutaj, co też zasługuje na plus, wszyscy tak naprawdę wydają się być podejrzani – jest tak naprawdę tym, kto stoi za tym wszystkim.

Język, jakim została napisana powieść jest plastyczny, wydaje się, że Autorka ma dobre wyczucie języka, którym się posługuje. Słownictwo jest dość bogate, nieco płytkie, ale jednak coś w nim tkwi, co sprawia, że czyta się z niejaką przyjemnością.

Minusów jest o wiele, wiele więcej, nie wiem nawet, czy wszystko spamiętałam.

Najpierw bohaterowie, których nie mogę polubić. Każdy z postaci w tej książce ma mniej lub bardziej spaprane życie, mało tego, każda jest przedstawicielem ludzi XXI wieku w całej swej okazałości: lekomanka, erotoman, pedofil, rozerotyzowana czternastoletnia dziewczyna (fanka Lady Gagi, eh..), Polka, gotowa spać z każdym, kto tego chce i bezwzględnie wykorzystująca swoich współrodaków, niespełniona prostytutka, która marzy tylko o jednym... No dobra, Fridę, ową rozerotyzowaną nastolatkę nieco polubiłam, ale to nie powód, żeby pochwalać wszystko. Jakie mają problemy? Chyba zmagają się z tylko z tym, co robią, albo nie wiem. Po drugie, bohaterowie zostali przedstawieni płytko, nieumiejętnie, nieprzenikliwie. Wydają się więc te osoby być jakimiś kukłami, bez serca, bez duszy, bez niczego, za co można by ich lubić. To jedna z tych książek, w których życzę postaciom jak najszybszej śmierci, nie wiem. Wszystkiego najgorszego, byleby nie męczyli mnie już więcej swoją płytkością.

A czytelnik jest zmuszony spędzać z nimi dużo czasu, ponieważ powieść ciągnie się przez trzysta stron jak przestarzały żelek. I w dodatku nic się nie dzieje – bohaterowie wchodzą sobie, wychodzą, myślą i robią wiele innych rzeczy, problem tylko w tym, że mało zajmują się tematem głównym dzieła, czyli morderstwem. Niby nieco powyżej trzysta stron to bardzo mało, ale tutaj ciągnęło się toto jak flaki z olejem albo inna potrawa, której nie cierpię. A ile tutaj wątków! Jak w zgęstniałej czerninie, pfuj, fuj. Gdybym ja miała zrobić resreach tej powieści, powalałabym większość wątków, dzięki czemu kryminał stał się naprawdę kryminałem. No bo po co tu Larissa? Matko święta, a te wszystkie sceny z domu starców. Pytam się, po co to i, tego jestem pewna, nigdy nie otrzymam odpowiedzi.
Akcja jest niczego sobie, nawet nie poznajemy tego, co chcemy poznać, bo, jak widać, Autorka czerpie największą przyjemność z opisywania zboczeń seksualnych i fantazji swoich głównych bohaterów, a morderstwa, które, w gruncie rzeczy, też są z tym związane, są jakby upchnięte na siłę. Wszystko do przodu pchane jest z wielkim trudem, niesprawnie, kolejne strony schodzą na opisywaniu nieistotnych szczegółów, charakterystyk, powolnego dochodzenia, a same motywy zabójstw nie przekonują mnie ani trochę. Czyta się tę mieszankę wolno, z oporem, z grymasem nudy na twarzy. Boże! Żeby jeszcze ta Polka (zresztą, w tym szwedzkim kryminale postać Polki i jej zbyt rozbudowany wątek bardzo przeszkadzają), ale nie. Oczywiście, musi być prostytutką, która postanawia rozwiązać zagadkę metodą stratą jak świat – dając staremu, alfonsowatemu policjantowi, coś, na co on długo czekał. W ogóle w tej powieści nie ma miłości, tylko zwierzęce porządnie. A to miłością nie jest.

Okładka do arcydzieł sztuki nie należy. Ot, jakieś roślinki porastające, jak możemy się domyśleć, ruiny szpitala, jakieś zasnute mgłą drzewa, nie wyglądające specjalnie tajemniczo. Na pierwszym planie, mamy całkiem widoczne zdjęcie aparatu fotograficznego, bardzo rozbudowanego i profesjonalnego, z kawałkiem spodni, sugerującymi, że jest to facet. Na drugim planie, bardziej wtopioną w zieleń, mamy Fridę Andersson, ową fankę Lady Gagi, oglądającą w Internecie zwłoki i pornografię, dość sympatyczną, tylko zdemoralizowaną dziewuszkę. Nie wygląda na Azjatkę, jak to ją pisarka przedstawiła w powieści, tylko na facebookową piękność na rowerze, przynajmniej takie jest pierwsze moje skojarzenie. I myślę, że ani fotograf, ani dziewczyna nie są dobrym wyborem. Bo przecież Lars mordercą nie był, a Frida główną bohaterką też nie jest.

Chyba jeszcze nigdy nie miałam przyjemności czytać tak wulgarnej książki. Napisana jest bardzo naturalistycznie, ale we wszystkim, moim skromnym zdaniem, należy zachować umiar. A ta książka, etapująca bezwstydnymi (wiem, wiem, że to śmieszne i staroświeckie wyrażenie, ale nic lepszego nie przychodzi mi do głowy) i ohydnymi wręcz opisami. Mamy tu raj dla tych, którzy kochają biologię: wulgarne wyrażenia dotyczące narządów płciowych, chorób, starości … I po co to? A szczegółowy opis fantazji erotycznych bohaterów, którymi książka jest naszpikowana? Autorka chciała skandalu czy po prostu lubi o tym pisać? A może lubi naturalizm, Zolę i tak dalej? Sądzi, że to jest konieczne w kryminałach? Może naturalizm tak, szczególnie przy opisywaniu zwłok, morderców i tak dalej, ale tutaj coś innego mamy wulgarnego, a o mordach jest prawie nic. Przez to właśnie każdą stronę czytałam z wrażeniem, że kaleczę sobie gardło.

Ostatni z minusów, jakie zauważyłam jest bardzo subiektywny. Nie lubię Lady Gagi, ba! „Born This Way” jako utwór do potańczenia zniosę, „Bad Romance”, z wielką biedą, przy „Alejandro” i „Poker Face” jeszcze wytrzymam, ale reszta … Te wszystkie „Judas”, „Hair” , „ The Edge Of Glory” .. I jeszcze ta okładka nowej płyty, szaleńcze wideoklipy (nie chcę nikogo urazić, broń mnie panie Boże, ale czasami mam wrażenie, że jej teledyski są kompletnie bezsensu). Kiedy włączyłam ebooka o tak, by zobaczyć, z czym będę miała do czynienia i zobaczyłam, że pierwszymi linijkami tekstu powieści jest fragment tekstu „Bad Romance” i już miałam wątpliwości. Okazało się, że się nie pomyliłam.

W Internetach chodzą pogłoski, że jest to mistyfikacja, podróbka kryminału szwedzkiego, napisana przez jakiegoś Polaka, czy Polkę. Na początku nie dawałam wiary temu, ale po przeczytaniu tej książki dostrzegłam, że najprawdopodobniej tak jest. Dowodów jest wiele, nie tylko te, że przy wpisywaniu w wyszukiwarkę GOOGLE pojawia się tylko polskie tłumaczenie. Rozbudowany wątek polski, na przykład. Wyraźne oddzielanie Szwedów od innych bohaterów powieści, inny typ patrzenia na świat. Zaprzątanie sobie głowy tym, co już Szwedów nie interesuje, jak Astrid Lindgren. Tak. Jestem już pewna, że nie napisał tego Szwed. Może jakiś Polak, który ma znajomości w wydawnictwie? Możliwe. Bo na pewno nie Polka, jestem tego pewna. Kobiety, choć mogą być jakiekolwiek, na pewno nie odważyłyby się napisać czegoś tak wulgarnego. To mężczyzna pod artystycznym kobiecym pseudonimem! Jakiś polski debiutant, zakochany w szwedzkich kryminałach, którego największym marzeniem jest stać się jednym z nich. Ot co.
To była chyba rzecz, która najbardziej denerwowała mnie w tej powieści. Autor – widmo. Zupełnie wnerwiające, prawda? I tak naprawdę – dlatego – ta powieść nie powinna nazywać się tak, jak się nazywa. Powinna być o placu dla widm. O ludziach, którzy chcą zrobić coś fajnego, rozpętać jakiś skandal, a wychodzi im tylko zwyczajny gniot. Tacy ludzie są godni pożałowania moim zdaniem. Tak samo, jak książki, które piszą.

Tytuł: „Plac dla dziewczynek”
Autor: Lena Oksarsson (?)
Moja ocena: 1,5/10

 

1 komentarz :

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!