Na
komputerze mam jeszcze drugą, pięciometrową wersję tej recenzji,
ale na potrzeby tego skromnego bloga napisałam jeszcze jedną,
żebyście w którymś momencie nie padli trupem ze znudzenia przed
komputerem.
Tę nowoczesną, poniekąd ciekawą książkę (jeśli nie rozumiecie,
„ciekawa” w ironicznym znaczeniu),pożyczyła mi koleżanka,
zafascynowana lekturą i obiecująca ciekawą, inną lekturę.
Inaczej, do mnie, niemającej czasu ani nerwów na surfing po
Internecie, ta książka nie dotarłaby. A szkoda, ta pozycja zapada
głęboko w pamięć, mimo tego, że najlepsza nie jest.
Rzecz
dzieje się w wiosce Młyny, prawdopodobnie w XXI wieku. W Młynach
nie ma łączności ze światem, tzn. nie działają komórki,
telefony stacjonarne, telewizory itp., co jest skutkiem działania
trakcji elektrycznych, przebiegających niedaleko wsi. Są też tam
ruiny kombinatu i czarny, osmalony wiatrak, w którym „jest jakieś
zło”. Pewnego dnia ramiona wiatraka zaczynają się ruszać, mimo
że są pogięte i stare. Na tym właściwie zaczyna się akcja
książki. Na skutek „przebudzenia się” wiatraka z Młynów
uciekają króliki, a następnie wiatrak w dziwny sposób
przywłaszcza sobie pompę z przepompowni. Później do młyna
„uciekają” wszystkie urządzenia AGD i RTV tj. telewizory,
radia, opiekacze do tostów, a nawet stary samochód. Jeszcze
później w młyn „wsysa”upalne lato i na końcu porywa
wszystkich dorosłych z Pawłem, uczniem technikum, włącznie.
Dzieciom pozostaje walczyć z potworem, co jest dziecinnie proste,
ponieważ Melka, upośledzona siostra głównego bohatera, dzięki
swoim zdolnościom, mówi im nawet to, co mają zabrać ze sobą i
jak działa Czarny Młyn. Dzieci, a w szczególności główny
bohater, stają się wyidealizowanymi bohaterami tej walki, wraz z
Babką, która, mimo że jest stara i ma sztuczną szczękę, potrafi
jeździć doskonale na rowerze, atakować przerobiony na straszliwe
narzędzie do zabijania samochód(!) i niszczyć drążkiem do
kruszenia lodu jak husarz kopią! Dziwne, bo owej Babce nawet upadek
nic nie robi. Oczywiście, wygrywają, odzyskują rodziców, a młyn
okazuje się być „nie z tego świata”(?).
.Napisałam,
że zapada w pamięć, prawda? Nie zapada jednak jako książka
porywająca, ani czytadło do czytania w autobusach wlokących się z
jednego krańca Polski na drugi, tylko jako przykład książki,
pisanej nie dla samej Sztuki, tylko dla powodów bardzo przyziemnych.
Taka sobie powiastka o dorosłych, którzy nie są tak silni, żeby
przezwyciężyć zło, tolerancji, biednym dzieciństwie i ludziach,
którzy kochają, ale nie są kochani. Bohaterowie też są
oryginalni, jeśli rozumiecie ironię. W ostatnich rozdziałach
zostali wykreowani na herosów, co jest trochę śmieszne, bo dzieci
na co dzień bawiące się w zombie i mające dość pstro w głowie,
którzy w ogóle o tym nie myśleli... Autor starannie wyrysował
postacie dzieci i uczynił postaciami głównymi (jednak najwięcej
jest o chłopcu, mającym dość nietypowe imię – Iwo). Dorośli
nie są wyraźnie narysowani, więc bujają sobie w tle jak balony i
od czasu do czasu gdzieś się pojawiają, by zaraz zniknąć.
Postaci dzieci są dość stereotypowe – mądry Iwo (przeczytał
wszystkie ciekawsze książki z biblioteki szkolnej), Natalka
(tchórzofretka), Justyna (napuszona, świetnie się uczy i śmieje
jak hiena), Karol (czyta komiksy o Matrixie i ma zbyt dużą
wyobraźnię) Paweł (chodzi do technikum i „naprawia” radia oraz
inne śmiecie). Charakterystyka bezpośrednia, polegająca na
bełkocie typu „miała na imię...rodzice pracowali...lubiła...nie
lubiła...” przypomina opowiadania nastolatków i raczej jest
pozbawione wszelkiej oryginalności.
Akcja
dzieje się w przestrzeni całkowicie wymyślonej przez Autora, bo
gdzie, do licha, może znajdować się wioska Młyny pod Koninem?
Krajobraz wiejski różni się od tego z Reymonta, Orzeszkowej i
innych tego typu gagatków, którzy bili pokłony przed polską wsią.
Tu Czytelnik spotyka się z ponurą wioską z opuszczonymi domami,
trakcjami elektrycznymi, bagnami i młynem oraz ruinami PGR-u. Taka
sceneria mogłaby być wymarzonym miejscem do straszliwych horrorów,
ale nie jest... No właśnie!
Jedna
tylko rzecz uwiera mnie tak, że ledwo mogę czytać tę pozycję.
Tam nie ma nastroju.
Rozkopane
cmentarze i puste wioski, bez lekkich, wtrąconych przypadkiem opisów
nocy lub ponurego dnia można porównać do starodawnej armaty w
muzeum w upalny dzień i kogoś piszczącego obok nas „Kurcze,
zaraz wystrzeli!”. Zajrzyjmy choćby do Stephena Kinga. Dlaczego
jego powieści mrożą krew w żyłach? Tam jest nastrój. A książki
naszego poczciwego Heńka Sienkiewicza? Ponure Dzikie Pola pełne
duchów, jar gdzie mieszka Horpyna urywająca ludziom łby, krwawe
wojenne jatki, kruki, wróżby i palące się miasta, ciemne
więzienia, ryczące lwy, opętani kolesie ucinający dłonie
bezbronnym więźniom, wizje śmierci....Narasta poczucie zagrożenia,
jesteś sam, względnie z przyjaciółmi, a niebezpieczeństwo czyha
wszędzie.. A inny Heniek, tym razem Garncarz (jak kto chce, Harry
Potter) i tomiszcza jego przygód? Stwory, potwory, ciemne komnaty,
krew, Voldemort (zmieszanie Śmierci z Lucyferem, jak sądzę) i
starach paraliżujący Portiera (no dobra, Pottera) i jego
przyjaciół. To wszystko tworzy klimat, jakiego próżno szukać w
„Czarnym Młynie”. A szkoda. Inaczej wyszłoby coś
ciekawego,kawał mrożącego krew horroru, może całkiem niezłego,
kiedy spojrzałoby się z punktu widzenia krytyka literackiego.
Uwagę
przykuwa wątek rodziny głównego bohatera, ładnie zarysowany i
delikatny. Jego ojciec wyjechał do Norwegii na zarobek i nie wrócił.
Nie wiadomo, dlaczego. Znalazł sobie nową rodzinę czy zmarł –
zdania są podzielone i Czytelnik musi osądzić sam. W każdym razie
Iwo, który czyta książkę o Norwegii, myśli, że ojczulek stał
się Wikingiem (każdy, nie tylko fan Asteriksa powinien wiedzieć,
kto to, a jak coś, to od czego są książki i Wikipedia?). Ładnie
to wyszło, psychologicznie prawdopodobnie nawet. Wątek ten, ma coś
z nostalgii i cierpienia. Babka, opiekunka taty Iwa, pod szorstkością
kryje w sobie rozpacz, bo ojciec chłopca był zupełnie jak on.
Gdyby pan Marcin Szczygielski był ciut odważniejszy i gdyby nie
chodziło tu o nagrodę w konkursie im. Astrid Lindgren, mógłby
rozbudować ten wątek i uczynić go głównym. Wtedy powieść ta
była bliska wielu Czytelnikom, mnie również.
Książka
ma coś w sobie z rzeczy, nazywanej artyzmem, ponieważ powieść
otwarta nie jest łatwa do opanowania. Pod tym względem „Czarny
Młyn” powinien być wzorem dla powieści z pogranicza
horror/fantasy dla młodzieży, ponieważ najczęściej bohaterowie
wyjaśniają wszystko z najmniejszymi szczegółami. Tu jest inaczej.
Na początku jest fajnie, dzieci leżą sobie na trawie i nagle młyn
(czy wiatrak) zaczyna działać. Do końca nie wiemy co i jak z nim
było,co się tak naprawdę stało, kto kierował młynem. Łatwo
jest przysiąść i wypchać szkielet „Czarnego Młyna” swoimi
pomysłami, wątkami, szczegółami i innymi tego typu rzeczami.
Dlaczego? Bo temat ujęty jest po łepkach i da się tam zmieścić
mnóstwo nowych wymysłów. Gorzej byłoby np. z „Quo Vadis”
Sienkiewicza – aż się boję pisać swojej wersji ( mam zamiar
podarować głównemu bohaterowi demoniczną siostrę Lucjannę,
osobę, „dzięki” której Neron urządzi masakrę chrześcijan,
później ją nawrócić i na końcu ukatrupić wszystkich, których
Sienkiewicz dziwnym przypadkiem nie zakatrupił), ponieważ
musiałabym zmienić porządnie fabułę. Dzieło Heńka jest
zamknięte, trudno coś tam dodać. Natomiast powieść
Szczygielskiego rozwija poniekąd wyobraźnię Czytelnika, który
uzupełnia luki własnymi wymysłami. Historię tę można
interpretować na różnoraki sposób – od koszmarnego snu do
wizji, poprzez zlepek relacji wielu osób, zebranych przez Autora i
opracowanych bez komentarza.
Na
międzynarodowym rynku od kilkunastu lat istnieje książka mająca
wielką grupę fanów, o tytule znanym wszystkim - „Dzieci z
Bullerbyn”, z której, najprawdopodobniej, inspirację czerpał
Autor recenzowanej książki. Jeśli chodzi o artyzm, wątki,
bohaterów i wszystko, co składa się na tę klasyczną,
niezapomnianą opowieść, niemającą jednak nic wspólnego z
horrorem, mimo plusów „Czarnego Młyna” jest zdecydowanie
lepsza. Gdybym miała wybrać między „Czarnym Młynem”, a
„Dziećmi...” wybrałabym bez wątpienia to drugie...
Autor:
Marcin Szczygielski
Tytuł:
„Czarny Młyn”
Moja
ocena: 3,5/10
Starałam się z grubsza nie poprawiać błędów, bo to już historia. Recenzja datowana na wrzesień 2012 roku.
Nie wiem sama co napisać, prócz tego, że w ogóle mnie nie zainteresowała, nawet okładka jest nudna. Nie skuszę się
OdpowiedzUsuńA miałam nadzieję, że to coś ciekawego... Szkoda :D
OdpowiedzUsuńMyślę, że ciekawym urozmaiceniem będzie jeśli przeczytam tą książkę. Twoja recenzja mnie pozytywnie zaciekawiła i zachęciła do przeczytania tej książki.
OdpowiedzUsuńW wolnej chwili zapraszam (dopiero zaczynam) http://ksiazkowy-zlodziej.blogspot.com/
cóż... szkoda, że wypadła tak blado.
OdpowiedzUsuńrecenzjeami.blogspot.com