Wierzycie
w demony? Upadłe anioły? To chyba raczej wynika z wiary w Boga i
to, czy jesteś się chrześcijaninem. Ale fakt, że te motywy często
pojawia się w literaturze. Dawno, dawno temu, kiedy powszechne
zdziwienie budził teatr i sztuczki alchemików, diabły były
uważane za odrażające istoty, coś w rodzaju krzyżówki koguta,
kozła i jeszcze czegoś równie ohydnego. Później pojawiły się
wampiry i moda na historie o nich. Demoniczny hrabia Dracula,
włóczący się po swoim zamku jak potępieniec i zasypiający w
dzień w trumnie, wilkołaki, wiedźmy (wystarczy popatrzeć na
obrazy Goyi, z epoki nieco wcześniejszej niż Dracula, a ubaw będzie
przedni).. A teraz? Wampir całuje lepiej niż wszyscy filmowi
przystojniacy razem wzięci, wilkołak ma czarujący uśmiech,
wiedźma to młoda, napalona dziewczyna.. No i demony. Przystojni
faceci, którzy sprawiają, że dziewczęta mdleją na ich rękach i
na siłę włażą im do łóżek (a łóżka, trzeba przyznać, mają
bardzo, bardzo trzeszczące). Bo teraz taka moda, jaka w
średniowieczu była na rycerzy. Wtedy dziewczęta, w wieku
dzisiejszych fanek Edwarda, drżały na sam dźwięk imienia Rolanda
albo Tristana.
Tylko
że w tamtych czasach wszystko było inne: literatura raczej była
poezją niż prozą i było dostępne tylko dla klas wykształconych.
Pan z panią, obaj w pięknych, kolorowych strojach, siadali do uczty
(głównie mięsnej) i słuchali trubadurów, którzy wędrowali po
dworach, opowiadając różne historie, pełne magii, krwi i miłości.
Owe historie przeszły dziś do kanonu i każdy człowiek chyba je
zna lub tylko słyszał, choć, na przykład, mieszka na kontynencie
amerykańskim. Król Artur. Merlin. Roland. Tristan. Izolda. Król
Marek. I wiele innych postaci, którymi kiedyś dawno zachwycali się
ludzie, włączając w to opowieści i legendy o świętych, gdzie
diabła było pełno. Szkaradnego diabła.
Teraz
wszystko jest nieco inaczej. Proza zwyciężyła nad poezją,
ponieważ większość ludzi niezbyt chce czytać poezji, zbyt dla
nich zaplątanej. No i każdy ma swoją literaturę: dzieci,
nastolatki, kobiety, mężczyźni, kucharki, panie domu, ogrodnicy..
Książki są na każdy temat. Mamy powieści o dwójce dzieci
umawiających się na randki i o profesorze Harvardu zabijającym
jednookie potwory. I jest tyle kierunków, które pojawiły się
dopiero niedawno, odgałęzień podgatunków. Jak są romanse, to
dlaczego nie połączyć je z kryminałami? I mamy następny gatunek.
Najlepsze z tego wszystkiego jest to, że większość z nich
zniknie w mroku dziejów. Kultowe serie dla nastolatków i dla osób
dorosłych nie wytrzymają próby czasu. Kto za pięćdziesiąt lat
będzie pamiętał o wampirach w książkach Meyer, które już teraz
tracą na popularności? Bo przecież nastolatki kochające Edwarda
rzuciły się za Pamiętnikami Wampirów,
Klątwą Tygrysa,
Szeptem, Darami
Anioła i, chociaż trochę
mniej, na wspaniałą trylogię Suzanne Collins Igrzyska
Śmierci. No może trochę
przesadzam. Za dwadzieścia lat mamusie będą opowiadały dzieciom,
jak wspaniały był Jacob. A te pomniejsze książki, które nie mają
nawet szans na sfilmowanie? Zatoną, zostaną zapomniane. I kto wie,
może moja recenzja będzie już tylko epitafium jednej z nich.
Frannie jest dziewczyną z
porządnej, katolickiej rodziny, ale sama jednak porządna nie jest.
Pewnego razu zaznajamia się z dwoma nowymi uczniami, w których się
szybko zakochuje. Jeden z nich, Luc, jest przystojny, wysoki i
gorący. Dosłownie gorący. A Gabe jest zimny, ale również
seksowny. Wie ktoś, kim są? A rozwinięte imiona – Lucyfer i
Gabriel coś wam mówią? Tak, brawo, proszę państwa! W życiu
Frannie pojawia się diabeł i anioł, jakie to oryginalne. W każdym
razie dziewczyna ma niesamowite zdolności i to dużo niesamowitych
zdolności. Nie tylko widzi śmierć swoich znajomych i rodziny, ale
także wywiera na ludzi wielki wpływ. Ma ten sam dar co Mojżesz i
Hitler, przynajmniej tak twierdzi pisarka. Ponieważ król piekieł,
również Lucyfer, uważa, że to może się przydać, zsyła naszego
bohatera na ziemię, żeby naznaczył dziewczynę dla piekła. To
samo chce zrobić Gabriel, tyle że chce mieć Frannie dla nieba.
Jednak jak się kończy? Obaj faceci zaczynają ze sobą
współpracować, Luc zakochuje się w Frannie tak, że nie może za
siebie i coraz bardziej przemienia się w człowieka. Ponieważ
będzie i druga część tego eposu, kończy się nie wiadomo jak.
Dziewczyna nie wie, jak się zdecydować. Kocha Luca, ale do Gabe'a
również coś czuje. I rzecz w tym, kto pierwszy przeciągnie
dziewczynę w swoją stronę, to zdecyduje czy będzie Mojżeszem czy
Hitlerem, a może będzie po prostu występować w reklamie,
zachęcając ludzi do chodzenia do McDonald's.
Zaczynajmy naszą dogłębną
krytykę od ukazania jasnych stron naszego dzieła sztuki. Na plus
zasługuje lekkość powieści i dowcip. Każdy rozdział ma ciekawy
tytuł, którzy nawiązuje (dosłownie) do wymowy całej powieści,
na przykład „Diabeł tkwi w szczegółach”. Często też
bohaterowie żartują, odpowiadają sobie też sarkastycznie i
ironicznie. Czasem się uśmiechnęłam, nie powiem.
Autorka ma dość bogaty
język, pisanie przychodzi jej z niebywałą lekkością. Powieść
jest podzielona na dwie części – opowiadane z perspektywy Luca i
Frannie. Teraz często tak robią, to daje uporządkowane spojrzenie
na problem powieści. W obu częściach tutaj mamy ładnie
zindywidualizowany język: inaczej mówi ona, inaczej on.
Wydanie jest w porządku.
Papier kremowy, okładka miękka w dodatku ładna czcionka. Nie
zauważyłam żadnych literówek. Dobrze wydana książka – w końcu
wydawnictwo byle jakie też nie jest.
Z bohaterami nie jest źle,
choć tak dobrze też nie. No bo jak może być dobrze, kiedy główna
bohaterka tak naprawdę jest małą dziwką i ciągle chwali się, że
na myśl o Lucu czuje ból w dole brzucha? Znawcy anatomii i osoby
uświadomione wiedzą, o co chodzi, ale nie znaczy to, że bohaterka
ma nam się chwalić ze swojej fizjologii. Zresztą, ona ciągle gada
rzeczy w stylu: fajny towar, ciacho, obmacywanko.. Za to Luc ma
poczucie humoru i jeszcze ma jakieś męskie cechy – lubi
wykorzystywać dziewczyny, ale i tak na końcu okazuje się ciotą, a
nie demonem. Niestety. Gabe, choć jest go mało, jest już ciotą do
kwadratu (z aniołów ostatnio się robi cioty), a no i jeszcze mała
subiektywna uwaga: nie lubię facetów z blond włoskami, w dodatku
sięgającymi dalej niż do uszu. No cóż. Ale ja nie o tym. Poza
tym mamy jeszcze super świętą rodzinkę Frannie, którzy
najwidoczniej wiedzą, z kim się zadaje (sama jest na tyle głupia,
że przez większą część książki nie wie, o co chodzi), albo
coś w tym rodzaju. Są jeszcze Taylor i Riley (hm, po przeczytaniu
powieści Stephenie Meyer myślałam, że to tylko męskie imię),
ale to dwie puste laski, jakich jest wiele w tym padole pełnym
książek. W ogóle, postacie są rozmyte, trudno cokolwiek o nich
powiedzieć, bo widać, że Autorka starała się stworzyć złożone
osobowości, ale wepchnęła za dużo cech i wyszło coś, co nie
powinno wyjść.
Okładka jest koszmarna.
Widziałam tę książkę kiedyś w Kauflandzie i tylko
przekartkowałam, ale i tak patrzyłam na to z niejakim obrzydzeniem.
Okładka ma kolor sraczkowatej żółci, bo jeśli miało to być
stare złoto, to ja jestem królową Elżbietą. Pośrodku okładki
stoi dziewczyna. Patrzy wzrokiem raczej jak ta miła pani z
autostrady niż jak zastraszona dziewczyna. O wzroku Mojżesza albo
Hitlera nie mówię. Na sobie ma coś, co raczej przypomina worek na
śmieci albo habit. Gdy się lepiej człek przyjrzy, dziewoja ma na
sobie pomarszczoną bluzkę, ale zdjęcie źle poprawiono i dlatego
tak to wygląda. Gdzieś w okolicach tyłka ma dwa świetliste
skrzydła. Po obu stronach jej głowy możemy zobaczyć twarze dwóch
chłopaków. Ten po lewej ma błękitne oczy wzniesione prosto na
czytelnika i wygląda na cherlawą ciotę, a ten po prawej zerka z
ukosu, ale za to czerwone oko zdaje się krzywo uśmiechać. Oprócz
tego poniżej latają sobie wrony, z których jedna przysiadła na
czymś niezidentyfikowanym. Całość wygląda na montaż kilku
fotografii (ręce dziewczyny są prawdopodobnie podarunkiem od
jakiejś starszej kobiety, mężczyzny, ewentualnie Frankensteina,
ponieważ nie możliwe jest, żeby młoda osoba miała takie ręce.
Ogólnie nie lubię takich okładek, które starają się być
plakatem filmu, a nie wizytówką książki. Wolałabym coś bardziej
oryginalnego, coś, co przyciąga uwagę błyskotliwym pomysłem, a
nie przedstawia fabułę. Bo właśnie to robi ta okładka.
Akcja jest fatalna. Nużyło
mnie tak, że przebrnęłam przez większą część, a później
sięgnęłam po „Czas Honoru” i kilka innych książek. Dopiero
kiedy skończyłam fascynującą epopeję historyczną, zmusiłam
się, żeby to dokończyć, ale i tak wiedziałam, jak się skończy.
Zresztą wszystko było takie chaotyczne: czasami naprawdę nie
wiedziałam, co się dzieje, o czym tak naprawdę bohaterowie
rozmawiają, co teraz się dzieje, bo w jednym akapicie mieściło
się mnóstwo chaotycznych informacji, które nie dawały książce
nic, oprócz większej ilości stron do przebrnięcia.
Pomysł też nie był zbyt
dobry – w połowie schematyczny, w połowie nużący. Wiadomo –
niczego nieświadoma dziewczyna, dwóch przystojniaków, zagrożenie
ze świata, którego na co dzień nie widać, tajemnicze supermoce
tej dziewczyny. Mogę wymienić trzysta tytułów książek, które
są takie same lub podobne. No nie, przesadziłam, może nie trzysta.
Z kilkadziesiąt, dałabym radę. To chyba był motyw, na którym
kolejne pismaki budowały świat swoich arcydzieł. Autorskie pomysły
pisarki okazały się potwornie nużące. Co było w tej książce
ciekawego? Nic. To, że Luc zakochał się we Frannie? Że rodzina
dziewczyny była święta,że chodzili do kościoła, że trwał
wyścig o duszę dziewczyny? Ziewać się chce.
Zresztą, ta religia. I po
co to było, co? Na temat demonów i innych rzeczy można pisać
omijając ten drażliwy dla wielu ludzi temat. Ja uważam, że każdy
ma prawo mieć swoje poglądy, ale to byłaby gruba przesada, gdyby
temat ten zagłębiał ktoś, kto nigdy nie był w kościele (po tym,
jak Autorka pisze o katolicyzmie, wynika, że nawet z sektą nie
miała do czynienia). To tak samo, jak ja z moją marną tróją z
fizyki podważała teorię Eisensteina. Jak ktoś jest filozofem, to
niech negatywnie pisze o katolicyzmie. W innych przypadkach nie
toleruję.
Wiedziałam, wiedziałam, że
to chałturzenie w deseń Zmierzchu. Choć tam było to coś,
a tutaj... Parę fajerwerków, dobrych pomysłów i nic więcej.
Nuda. Strata czasu, ale jak mam okazję, to przecież jej nie
przegapię i przeczytam to arcydzieło natchnione przez demona –
pomyłkową podróbkę muzy.
Tytuł: Demony. Pokusa
Autor: Lisa Desrochers
Moja ocena: 3/10
Eeee, nie dla mnie :D Nie lubię takich książek, kiedyś czasem czytałam, ale ogólnie jak coś paranormal to jedynie jeśli jest bardzo dobre :)
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że Twoja recenzja ostudziła mój apetyt na tę lekturę
OdpowiedzUsuńTo zdanie "Co było w tej książce ciekawego? Nic." skutecznie odstrasza mnie od tego tytułu :) Pomimo, że lubię takie klimaty to na tą książkę na pewno się nie skuszę :)
OdpowiedzUsuńKsiążka wpadła mi w ręce kilka lat temu, oczekiwałam od niej dużo, niestety za dużo.
OdpowiedzUsuńZazwyczaj kończę książki niezależnie od tego czy mi się podobają, czy nie.
Tej niestety nie dałam rady i zgadzam się w 100% z oceną...
thousand-magic-lifes.blogspot.com/
Raczej będę ją omijać z daleka.
OdpowiedzUsuńJuż chyba jestem za stara na te książki, kiedyś chciałam przeczytać ale jak widać dobrze zrobiłam że nie przeczytałam ;)
OdpowiedzUsuńNigdy nie słyszałam o tej książce, niestety to nie moje klimaty..
OdpowiedzUsuńdziekuje za komentarz :)
Pozdrawiam i zapraszam do mnie ;)
Ach, jakże oryginalnie się to zapowiada! Ja dziękuję bardzo i chwała Ci za ostrzeżenie, bo kilka lat temu myślałam nad tą książką i jak dobrze, że jej nie kupiłam. Teraz już będę omijać szerokim łukiem. :)
OdpowiedzUsuńCzytałam ją jakiś rok temu i miałam dosyć podobne odczucia, oceniłabym ją na maksymalnie 5/10, bo akurat wtedy szukałam czegoś lżejszego. Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuńflorareadsbooks.blogspot.com