Moja
mama boi się latać samolotami. A co, jakiś zamach czy wypadek,
spowodowany błędem pilota? I giniesz, zamiast jechać do rodziny w
Australii by polować na kangury. A ginąć raczej nikt nie ma
ochoty, prawda? No, chyba że ktoś ma myśli samobójcze i boi się
popełnić samobójstwo, to nie powiem. Dlaczego się boi? Ano przez
te słynne katastrofy, których ostatnio mnóstwo i w których
naprawdę ginie dużo osób, w tym mnóstwo Europejczyków. Zaczęło
się ową słynną katastrofą rządowego TU 154-M w Smoleńsku,
dobre cztery lata temu, a teraz to.. Odprowadzaliśmy kuzynkę na
lotnisko w Warszawie, a mama z nami nie pojechała, została w hotelu
próbując zająć się czymkolwiek, żeby, jak to powiedziała
później, nie myśleć o tym, co mogłoby się jej wydarzyć w
drodze. Co tam mama! Połowa mojej rodziny popadła w paranoję, tak
samo jak znajomi i wcale się im nie dziwię. Tyle samolotów spadło
z nieba, a człowiek, który w miarę bezpiecznie stąpa po ziemi,
boi się, że kiedy wsiądzie do samolotu, ten będzie właśnie tym
pechowym, który rozbije się ( a my z nim). Wiadomo, że zaraz po
katastrofie zostaje ogłoszona żałoba, dyplomaci ślą noty tu i
tam, prezydenci pocieszają się i starają się jakoś ukierunkować
swoje polityczne działania, ale nic, nawet akademie i kwiaty na
naszym grobie, nie przywrócą nam życia. Niestety.
Opowieść,
którą teraz zrecenzuję, ostrzegam, nie należy do łatwych i
banalnych, wręcz przeciwnie. I tu już nie chodzi o wszystkie
latające i nielatające samochody (z braku pieniędzy musiałam
zwrócić się do cioci, która, na widok samolotu na okładce,
powiedziała, że lepiej takimi rzeczami nie psuć sobie głowy,
jakby teraz nie było ciągle o tym w wiadomościach), ale także o
sposób napisania – w niektórych recenzjach, które czytałam,
ludzie podkreślali, że czyta się ciężko, właśnie przez ten
niebanalny układ. No, ale powinnam i z tego się cieszyć, bo, co
zauważyłam ze zgrozą, że tu jest zbyt wiele recenzji książek,
które urągają inteligencji czytelnika i wysysają niczym wampiry
szare komórki. W końcu można odetchnąć od chłamu i zająć się
czymś nieco ambitniejszym.
W
alternatywnej historii naszego globu, jednego dnia, nazwanego bardzo
znamiennie Czarnym Czwartkiem, rozbijają się cztery samoloty,
pociągając za sobą wiele ofiar. Przeżywają tylko troje dzieci i
Pamela, należąca do pewnej dopiero rozkwitającej sekty, która
widząc duchy (ludzi bez stóp, jak sama ich nazwała), nagrywa
wiadomość dla swojego Ukochanego Pastora. Jednak Pamela również
umiera, ale trojgu dzieciom nie dzieje się nic.. Oprócz tego, że
kiedy ich opiekunowie przygarniają ich, dostrzegają dziwne zjawiska
wokół siebie (morderstwa, zaginięcia, a także, uwaga, roboty …)
, a także inne, nieprawdopodobne zmiany charakteru dzieci. Czy to na
pewno oni? Na pierwszy rzut oka tak, ale co dalej? Jednak to nie
wszystko – pastor zmarłej kobiety rozpoczyna zakrojoną na ogromną
skalę akcję, tworząc nową sektę pamelistów, która, w miarę
rozrastania się i kolejnych intryg polityków, doprowadzają do
rządów skrajnej partii konserwatystów. A wszystko owinięte w
welon niezwykle wiarygodnej mistyfikacji, że niemal trudno uwierzyć,
że to książka paradokumentalna, a nie dokumentalna (jest
wiarygodniejsza od tych wszystkich wywiadów-rzek, autobiografii i
wynurzeń gwiazdeczek popu, aktoreczek i innych takich tam).
Książka
jest zbiorem artykułów, relacji i wywiadów przeprowadzonych przez
dziennikarkę Elspeth Martins. Powoli, strona po stronie, poznajemy
poczynania bohaterów, demaskujemy polityków i pastorów, wnikamy do
wnętrza opiekujących się Trojgiem ludzi, poznajemy parę
zakochanych w sobie młodych Chińczyków, których znamy tylko z ich
rozmów na czacie jakiejś beznadziejnej zręcznościówki. Sprawia
to, że powieść jest bardzo oryginalna, inna i trudno się przy
niej zanudzić – każda z osób, która opowiada o swoich losach,
każda relacja ma odmienny styl i odmienny punkt widzenia na
wydarzenia. Niektóre w wir akcji zostały wciągnięte przypadkiem,
jak na przykład facet, który widział próbę zabicia Bobby'ego,
facet, który odkrył jego trupa, albo kobieta, która ze swojego
okna widziała zabójstwo Hiro. Niektóre relacje są chamskie,
krótkie, albo pełne autentycznych emocji, które Autorka świetnie
oddała, zmieniając style jak kameleon, ale o tym później.
Dla
Kylie-czytelniczki podzielenie książki na różne relacje i inne
materiały ( na przykład fragmenty zapisu czarnych skrzynek)
stanowią niezwykłe urozmaicenie od ciągłych powieści, gdzie jest
narrator, rozmawiający i chodzący bohaterowie i oryginalną rzecz,
zrobioną w dodatku tak, że czyta się jednym tchem i bardzo dobrze,
chociaż nie można nazwać tego miłą, relaksującą lekturą. Ale
dla Kylie-recenzentki, surowej i wiedźmowatej części mojej jaźni,
oczywiste jest, że forma przyjęta przez Autorkę pozwala streścić
historię, która rozpisana na prawdziwą powieść byłaby co
najmniej trzy razy dłuższa, do nieco powyżej dwustu stron, co
znacznie ułatwiło pisarce zadanie i sprawiło, że ludzie płacą
mnóstwo kasy za książkę, w którą Autorka nie włożyła tyle
sił i trudu, co w pełnoprawną, klasyczną powieść, co nie jest
dość uczciwe. I chociaż, co dziwne, Kylie uznała, że książka
jest bardzo dobra i ciekawa, zamartwia się również przez to, że,
jak jest już powiedziane wyżej, nie można napisać sześć –
siedem stron, jak, na przykład, o takich cegłach jak Gra o Tron.
No ale zważywszy na jej elokwencję (co ciekawe, ową elokwencję
widać tylko na papierze) może wypełnić recenzję różnymi
zdaniami około głównego tematu, jak na przykład to.
Ciężko
tę książkę rozebrać na czynniki pierwsze. Ciężko napisać
cokolwiek złego lub dobrego na jej temat. Ciężko, a to dla mnie
naprawdę wielki cios, napisać dużo na jej temat. Dlaczego?
Napiszę, że styl jej głupi, ale to nie będzie prawda, bo niektóre
z przedstawionych w książce relacji osób są napisane w sposób
autentycznie głupi, jednak inne są naprawdę świetnym pokazaniem
relacji w rodzinie. I to kolejny punkt dla pisarki – świadczy to
o tym, że wypowiedzi bohaterów są stylizowane, a co za tym idzie
Autorka jest mistrzynią w pisaniu bardzo realistycznych relacji
wymyślonych sytuacji i ma świetną intuicji – nieco inaczej
wypowiada się kierowca ciężarówki, inaczej badaczka, inaczej
chora na depresję żona pastora, inaczej inteligentna (sic!)
prostytutka, a jeszcze inaczej dziennikarka. Jestem naprawdę pełna
podziwu, rzadko zdarza się, żeby komuś tak to dobrze wyszło.
Ciężko
także oceniać kreacje bohaterów, mówić, że jeden został
bardziej dopracowany od drugiego, ponieważ Autorka ukazała jednych
bardziej, a drugich mniej, jak chciała, a i z owych relacji wyłania
się niejednoznaczny ich obraz, bo przecież nasze zdanie o sobie
jest zawsze, czasami drastycznie, inne od tego, co myślą od nas
inni. Rzec można tylko, że postacie wydają się wiarygodne,
niezwykle plastyczne, na tyle, że kiedy nie wiedziałabym, że to
fikcja, na pewno uznałabym, że postacie te są autentyczne.
Okładka
zasługuje na oddzielny, dość długi akapit. Jest odpowiednio
klimatyczna i zawiera wszystko, co stanowi esencję powieści. Niebo
jest ciemne, jakby burzowe, a samolot na okładce wygląda tak, jakby
zaraz miał spaść. Poniżej jest graficzne wyobrażenie Trojga –
to te czerwone paski z sylwetkami dzieci w środku – i Pameli (to
ten siwy pasek, wskazujący na to, że chociaż kobieta była istotna
dla całej historii, szybko umarła). I to właściwie wszystko –
elegancki minimalizm, który sprawia, że okładka, chociaż nie jest
bogata w szczegóły, przyciąga uwagę odbiorcy i wygląda naprawdę
ponuro.
Konstrukcja,
jak pisałam wcześniej, jest inna niż w tradycyjnych powieściach,
czyniąc z książki coś bardziej ambitnego niż zwykle i
sprawiającego, że powieść staje się cięższa do czytania i
strawienia, niż wszystko inne, podzielone na rozdziały i z jakim
takim narratorem. Jest to bardzo trudne, nawet tu zdarzyły się dwa
bardzo fabularne, tradycyjne kawałki, mimo tego i tak podziwiam.
Bardzo dobrym posunięciem jest także zapętlenie wszystkiego
czytelnikowi – pisarka z jednej strony opisuje dziwne wydarzenia,
na które odpowiedzi są racjonalne i proste.. Ale czy naprawdę? O
tym musi już czytelnik sam zdecydować, co nie będzie takie proste
dla zwolenników myślenia naukowego, szczególnie szokujące i
pozostawiające apetyt na więcej zakończenie z robotem. Więcej nie
zdradzę, bo nikt, nakarmiony moimi spojlerami, nie sięgnie po
książkę, albo zaskoczenie będzie mniejsze, a do tego również
nie można dopuścić.
Trzeba
też odnotować w kilku słowach, że podziwiam szeroką wiedzę
Autorki na temat na temat kultury i języka Japonii. Dla mnie ten
kraj, jak wszystko co Wschodnie, stanowi trudną zagadkę, już o
języku chińskim i japońskim nie mówiąc (to chyba dlatego, że po
prostu nie interesuję się mangą i aime). Tutaj mamy to podane w
bardzo mrocznej formie, co, jak na mnie, podnosi jeszcze wartość
tego wątku.
Język
pisarki jest prosty, potoczny, jednak czasami pojawiają się jakieś,
jak to sama Autorka ujęła w Podziękowaniach, ozdobniki,
występujące tylko w dwóch częściach narracyjnych, na początku i
na końcu. Wybór dobry – moim zdaniem, bo przecież ludzie,
kiedy, na przykład mówią do dyktafonu pod naprawdę wielkim
stresem, nie używają górnolotnych metafor, wręcz przeciwnie,
prawda? Czyta się szybko i z zapartym tchem, w marę rozwoju
wydarzeń coraz z większym, autentycznym strachem, ponieważ
wszystko jest takie prawdziwe, że aż strach. Pisarka jednak wcale
nieźle dawkuje napięcie, czasami wręcz ostudzając emocje
czytelnika, by zaraz jeszcze bardziej je podgrzać. Zastanawiam się,
czy robi to świadomie i czy na każdego tak działa, ale w każdym
razie ja tak to odczuwam. W każdym razie, Autorka to świetny
przykład na potwierdzenie tezy, że od bardzo bogatego słownictwa
czasami ważniejsza jest technika i ciągnięcie czytelnika by
czytał dalej, no, przynajmniej by chociaż trochę zainteresował
się opisywaną historią.
Nie powiem, że książka
mnie przeraziła, tą swoją aktualnością. Bo może nie ma żadnych
Trojga, ale samoloty nadal, coraz częściej spadają i w dodatku się
gubią. Oczywiście, wszystko można racjonalnie wytłumaczyć, jak
to do pewnego momentu robiła Autorka tej książki, wodząc
czytelnika za nos, a samoloty jednak mają to do siebie, że spadają,
ale ostatnio coś za dużo ich naspadało (Broń Boże, żeby ktoś
nie myślał, że już jakieś teorie spiskowe się zaraz posypią),
co, na pewno, było dla pisarki jakąś tam inspiracją. Jednak
najstraszniejsze chyba było prześledzenie intryg i gier
politycznych na najwyższych szczeblach władzy i organizacji, mocno
pachnących sekciarstwem, naginanie faktów, sterowanie masami ludzi
i inne, bardzo przykre rzeczy, a także to, że dzięki śmierci tylu
ludzi politycy mogli snuć swoje knowania, najczęściej z interesem
tylko i włącznie dla nich. Bardzo przykre i straszne, ale o wiele
bardziej prawdziwe od niezwykłej prawdy o Trojgu. I chyba nawet
straszniejsze niż ludzie bez nóg i z płaskimi twarzami..
Tytuł: „Toje”
Autor: Sarah Lotz
Moja ocena: 7/10
Na mnie ta książka zrobiła fenomenalne wrażenie, taki paradokument wpływa na wyobraźnię. I sama promocja, na szóstkę!
OdpowiedzUsuńNa mnie też książka zrobiła świetne wrażenie, dziś już mój entuzjazm nieco osłabł, ale w momecie lektury byłam maksymalnie zmanipulowana ;)
OdpowiedzUsuńJuż od jakiegoś czasu zastanawiam się nad zakupem tej książki, pięknie wygląda. A poza wyglądem zawiera też interesującą historię ;)
OdpowiedzUsuńPozycja kusi mnie już od dłuższego czasu...
OdpowiedzUsuńOd dłuższego czasu mam wielką ochotę ją przeczytać *-*
OdpowiedzUsuńAle musi sobie jeszcze poczekać na swoją kolej :D
Tak dużo książek - Tak mało czasu :D
No dokładnie, dokładnie. Też mi się podobała i wywarła duże wrażenie (szczególnie przez to jak stworzyła postacie).
OdpowiedzUsuń