środa, 10 września 2014

Nie jestem głodna. Recenzja książki

Kocham krakersy i nie wyobrażam sobie bez nich życia. Czytania książek bez krakersów. Oglądania filmów bez krakersów. Dopingowania polskiej drużynie futbolowej bez krakersów (wtedy są szczególnie potrzebne, żeby jakoś się pocieszyć). Pisania recenzji bez krakersów. Pisania innych rzeczy bez krakersów, szczególnie tych momentów, kiedy umiera jakiś bohater, albo bohaterka chce popełnić samobójstwo, lub coś jeszcze straszniejszego. I nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby zabrakło krakersów. W sensie, gdybym poszła do sklepu i zauważyła, że w żadnym nie ma nawet okruszka krakersów. Ani pierogów (przyznaję się bez bicia, że żyje prawie wyłącznie tym). O moich ukochanych herbatach już nie mówię, oczywiście. To oczywiste, że bez internetowych sklepów sprzedających mieszanki z różnych roślin moje życie byłoby puste i tylko książki jedyne sprawiłby, że mogłabym przeżyć. Jeśli w ogóle byłby książki, bo przecież za zniknięciem krakersów musiałaby stać jakaś straszliwa apokalipsa i może już wtedy bym nie żyła. Straszliwa apokalipsa albo coś innego, znacznie straszniejszego od apokalipsy – odgrodzenie fragmentu świata od reszty. Zamknięcie bez możliwości wyjścia, spowodowane czymś dziwnym, na przykład jakąś promieniotwórczą kopułą. Skrzyżowaniem genów ludzkich, DNA z kosmosu z energią jądrową. Brzmi fantastycznie i nieprawdopodobnie? Zależy dla kogo – mnie, na przykład, to nie dziwi. ETAP, bo tak się to nazywa, bowiem znam już od jakiegoś czasu, konkretnie od jednego tomu. I tym razem brak tam krakersów. Właściwie nie tylko krakersów. Wszystkiego, co nadaje się do jedzenia.

Jak zapewne pamiętacie z poprzedniej recenzji tej serii albo przynajmniej sami czytaliście, w przy oceanicznym miasteczku stało się coś dziwnego – wszyscy, którzy mieli powyżej piętnastu lat, zniknęli. Robili PUF. Zostały dzieci. Dzieci, które, jak się domyślacie po przeczytaniu (albo nie) Władcy Much, zaczynają postępować jak dorośli: prowadzą ze sobą wojny, które mają na celu przejęcie władzy w miasteczku, zakochują się, prowadzą sklepy, zabijają, prowadzą przedszkole i coś w rodzaju szpitala. Jednak to nie wszystko. Niektóre z nich mają ponad naturalne moce, a zwierzęta takie jak kojoty czy zwykłe dżdżownice, które przekształcają się w długie, niezwykle inteligentne węże, traktujące ludzi jak pożywkę i niepozwalające przez to na zbieranie kapusty i melonów. A miasteczko i Akademia Coates cierpią coraz większy głód – nie ma niemal nic do jedzenia, a zamieszanie jest coraz większe. Jednak to wszystko, o nie. Jądrowo-kosmiczno-ludzki stwór głęboko w kopalni również jest głody i chce mieć niepokonane ciało, by do końca zniszczyć miasteczko. Mają mu to dać dwie osoby – oszalały Caine i uzdrowicielka Lana Arwen Lazar (jedno jak Lana del Rey, a co do drugiego, to wiem, że każdy fan Tolkiena wytrzeszcza do monitora zęby w uśmiechu), która również już kiedyś widziała stwora i który wciąż ją woła. Jest też bitwa o elektrownię, potrójny wątek miłosny, w tym jeden stary (Sam i Astrid), nieumarła Britney i nowa bohaterka, która w poprzednim tomie odgrywała małą rolę tak małą, że tylko fan serii zapamiętałby jej imię, chociaż nawet nie pamiętam, czy to się tam pojawiło. Zdradzę tylko, że dziewczyna potrafi oglądać sny innych i nazywa się Orsay.

Największym plusem książki jest akcja, której jest dużo, a mimo tego nie przytłacza. Zaczyna się prawdziwym szokiem dla czytelnika i dla postaci, a później rozwija się już nieco wolniej: obserwujemy zmagania z brakiem żywności w całym ETAP-ie, prywatną historię zmagań z gaiaphage Lany i Caine'a, powoli rozkwitające związki i miłości, a także całkowicie nowy wątek – bunt normalnych przeciw tym, geny zmutowały, zwanych potocznie „mupami, czyli zmutowanymi poprańcami, a także historia burmistrzowania Sama w miasteczku. Później akcja przyspiesza do tempa niezłej gry RPG, tyle że solidnie obładowanej intensywnymi emocjami bohaterów i ciężką, mroczną atmosferą, która jednak sprawia, że chce się więcej. Mimo tego ogólnie mówiąc, Autorowi jako tako udało się zachować równowagę, sprawiając, że akcja nie leci w dół z górki na pazurki, nie zmusza czytelnika do zastawiania się, czy coś się przeoczyło, ale też zbyt długo nie podtrzymuje człeka w napięciu, zanim ten znudzi się czekaniem na jakieś widowiskowe zakończenie wątku czy rozwiązanie sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Chociaż... Czasami jednak biegnie jak głupia, a pisarz nie potrafi jej zatrzymać, albo przyspiesza tam, gdzie chwilę temu wręcz ślimaczyła się i to bywa dla mnie irytujące. Na spójność historii jednak nie mogę narzekać - Autor w przedziwny sposób i wirtuozerią łączy wątki, buduje z tego historię, w której każdy element do siebie pasuje. Czasami Autor nie daje wytchnąć czytelnikom, bo następny rozdział, choć dotyczący innych wydarzeń, jest również tak samo wyładowany akcją bez nawet chwilki spokojniejszej rozmowy bohaterów, że czasem zaczyna być to trochę nieco irytujące, a człowiek zaczyna się zastanawiać, czy te postacie w ogóle odpoczywają i wszystko staje się nieprawdopodobne i bajkowe, ale w tym złym tego słowa znaczeniu.

Bohaterowie robią bardzo dobre wrażenie (oprócz Mary i jej wydumanego przez pisarza, już zużytego motywu zaburzeń żywienia, ale to chyba jedyny minus). Autor doskonale poradził sobie z tym bardzo trudnym zadaniem pokazania psychologicznych zmian dzieciaków w świecie, w którym muszą naśladować dorosłych i wykonywać obowiązki, które kiedyś należały do nich, a także zachowywać się tak jak oni, tworzyć od nowa społeczność, mówiąc krócej, dorastać. W dodatku ich emocje, dramaty i sprawy przeżywamy bardzo intensywnie, chyba dlatego, że są nam bardzo bliskie, a jednocześnie, biorąc pod uwagę ich wiek, budzące współczucie. Bliski załamania nerwowego Sam, którego agresywna, totalitarna oraz faszystowska opozycja neguje i który musi wszystko, zgodnie ze swoim imieniem, robić sam, podejmować decyzje, które na pewno sprawiłby problem niejednemu dorosłymi politykowi, zmagać się ze swoim bratem bliźniakiem, któremu, nawet od czasu bitwy o miasteczko nie odechciało się stanowiska Sama. Nie mówiąc już o tym, że chłopak naprawdę wariuje i stwór czasami przemawia przez jego usta, co jako dziwnie wygląda przy jego wątku miłosnym – historia jego przyjaźni z wredną Dianą, która wie, jak uwieźć każdego chłopaka i w dodatku jest wredna i niesamowicie wygadana. Ciekawa jestem, jak potoczą się ich losy w trzeciej części, tworzą jednak ciekawą mieszankę. Wybuchową, że powiem ściślej. Inną, bardzo wyrazistą i wyróżniającą się z tłumu (jeśli tam można się w ogóle wyróżniać) osobą jest Duck. Ten zwykły chłopak z niezwykłą mocą, dzieciak, jakich w ETAP-ie na pęczki, staje się bohaterem i to jeszcze większym niż Sam, nawet większym niż Pete, który wie, co tak naprawdę stało się ETAP-ie. To trzeba sobie doczytać sobie samemu, ale powiem tyle, że dzieciak poświęcił życie dla społeczności, ginąc od promieniowania jądrowego.. Sama, mówiąc szczerze, podziwiam go, szczególnie że był dzieckiem i przed sobą miał, zapewne, długie życie.

Osobny akapit, moim zdaniem, muszę poświęcić organizacji stworzonej przez innego dzieciaka – Zila, chyba tylko dlatego, że nie mogę się powstrzymać przed pochwaleniem Autora za doskonałe pokazanie psychiki tłumu i istoty prześladowania innych (w tym przypadku dzieciaków z mocami, a właściwie z mutacjami) szczególnie w odniesieniu do dzieci i młodzieży, bo dorosłe potworki, jak Hitler wiedzą, co chcą od życia. Było to jednak ta bardzo rzeczywiste, że aż się przeraziłam. Tak, właśnie chciałam powiedzieć, tak właśnie jest. I albo pisarz na świetną intuicję, albo sam to przeżył, albo jest doskonałym psychologiem, bo ogarnąć po prostu rozumem i opisać szczerze dylematy i emocje przywódcy oraz członków takiej grupy jest niezwykłe trudno, nie mówiąc już o pokazaniu, jak dochodzi do bezsensownego okrucieństwa i rozprzestrzeniania się go jak zarazy, bo tego trzeba wiele delikatności i nieosądzania żadnej ze stron (chwali się także nieosądzanie nikogo, bo faktycznie problem jest bardzo złożony).Niewielu pisarzy, nawet tych piszących kryminały i inne powieścidła, potrafi to tak dobrze i dogłębnie zrozumieć.

Ale teraz już będzie mniej słodzenia (chociaż jeszcze skorzystam z okazji i podkreślę, że polubiłam Autora jeszcze bardziej za odniesienia do Władcy Pierścieni, ale to tylko taka dygresja od tej wielkiej części mnie, która jest tolkienomaniaczką), przykro mi. Zaczniemy jeszcze od mojej krótkiej przemowy na temat, jaki ten wątek Mary był dziwny i niepotrzebny, bo wymiotowania jest od groma w każdej książce, bo tam co druga dziewczyna to robi, a później pisarki chwalą się, że poruszają ważne, społeczne problemy. A ta książka traktuje o innych problemach niż problemy psychiczne dziewczyny, której rodzicie mają zieloną American Express. Gdyby pisarz ukrył tą sprawę w niedomówieniach, na pewno zainteresowałabym się nią i pochwaliłabym. Ale to tylko taka tam moja opinia.

Drugą sprawą, która, jak to mówi moja kuzyneczka z Anglii, centralnie nie przypadła mi do gustu jest okładka. Ten kolor. Może wynika to z moich upodobań do ciemnych kolorów, morskich zieleni i turkusów oraz dyskretnych błękitów i szarości, ale pomarańcz.. Soczysty, czysty, jeszcze jest bardzo ładny, ale taki dość wyblakły, jaki wygląda z okładki, wkurza mnie, tak samo jak postacie na niej przedstawione. Na poprzedniej byli, to mogę powiedzieć z pewnością, Astrid i Sam, a to powinni być w takim razie Caine i Diana. Piszę powinni, ponieważ nie są do siebie podobni – na moje oko wyglądają jak pensjonariusze jakieś snobistycznej szkoły dla panienek i paniczów z XIX wieku, a nie jak opętany przez gaiaphage i chęć władzy brat bliźniak Sama oraz Diana, która ścięła swoje czarne włosy i przeżyła ciężkie naświetlenie zabójczą promieniotwórczością. I jeszcze ten fartuszek czy coś... Wyczuwam, że ktoś tutaj nie czytał tych książek, człowieki.

Autor, niestety, nie może się pochwalić bogatym słownictwem, jest chyba gorzej niż poprzedniej części. Nie jest to ciężka, męska proza, ani bardzo szczegółowy, pełen epitetów styl niektórych pisarek, ale zwykły, nawet sprawny język. Czasami Autor ma dobre momenty, ale często język robi się ciężki, toporny i prosty jak budowa cepa. Przez to niektóre momenty, które powinny wzbudzać jakieś uczucia, nic takiego nie robią, albo zastanawiamy się, co w tym jest takiego smutnego czy przerażającego. W pierwszej części nie było aż tak źle, ale Autor, niestety, jak wielu mu podobnych, popadł w coś, co nazywamy megalomanią i uznał, że cokolwiek i jakkolwiek napisze, będzie dobrze. Widzimy teraz, jak bardzo jest w błędzie – przydałaby się na przykład korekta początkowej sceny, kiedy pewnego chłopaka zjadają zmutowane dżdżownice. Dzieje się to za szybko i czytelnik nie ma zbyt wiele czasu, by połapać się i przyczaić się do niecodziennego przecież faktu (no, chyba że dla pisarza takie dżdżownice ma w ogrodzie i hoduje je). Przez to scena jest blada i nijaka, zamiast budzić przerażenie i wymioty. Zanim to zrozumiałam, minęło już trochę czasu, a i tak nie wiedziałam się, czy śmiać się płakać. Już nie mówię o spotkaniu Lany Arwen (pozwólcie, że będę jej mówić dwoma imionami) z gaiaphage – scenie, która miała ogromy potencjał, dopóki Autor nie zaczął jej opisywać. Jeszcze fragmenty, w których dziewczyna próbuje zabić potwora mają w sobie dużo mocy i niemal zapierają dech, a kiedy stwór obejmuje mózg Lany Arwen (nie mogę się powstrzymać!) wszystko się wydaje się blade i nijakie, chociaż to scena niezwykle kosmiczna, dziwna i wręcz psychodeliczna. A przynajmniej byłaby taka, gdyby nie warsztat pisarza. Natomiast kiedy Caine oznajmia wszem wobec, że kocha Dianę, miałam wrażenie, że ktoś odkrył znów Amerykę. Przez całą książkę o tym wiedzieliśmy o tym, proszę pana. No bo ludzie nie całują się z nienawiści, nie? Cóż, mówiąc już poważnie, Autor mnie bardzo rozczarował i jest mi bardzo smutno. Idę więc po kolejną paczkę krakersów nie dbając, że swoją kruchość i chrupkość uzyskały dzięki wielkiej ilości tłuszczu. I w dodatku mama przyszła już z pracy więc w garnku bulgocze nasz rodzinny obiad – pierogi z kapustą i grzybami. Najem się i może to zmaże smutek i złe wrażenie po niektórych elementach. No i w końcu przecież nie było aż tak źle.

W związku z powyższym nie uważam za konieczne poruszanie sprawy opisów. Są jakie są i dobrze, że w ogóle są. Chociaż, co jest normalne, więcej jest akcji, bo książka (jeśli ktoś jeszcze ma jakieś złudzenia) nie należy do nurtu powieści o dziewczęciach zachwycających się kwiatami. Jednak warto, myślę, czasami opisać miejsce, gdzie bohaterowie chodzą i biegają. I znowuż w pierwszym tomie było lepiej. Ludzie, czy ten pisarz nie ma litości dla swojej głodnej świetnej, zajmującej literatury (której spodziewała się po tej powieści – dobra literatura ją nie interesuje) czytelniczki?

Jak widzicie, nie jest dobrze, chociaż kilka rzeczy zaparło mi dech w piersiach i zaskoczyło czy zaciekawiło, ale czuję, że przed dzieciakami stoi jeszcze wiele wyzwań tak samo, jak przed Autorem. Mimo ciekawego i trudnego do opisania wątku Zila ogólnie zajmującej fabuły i kilku barwnych bohaterów pisarz nie przeskoczył postawionej sobie pierwszym tomem poprzeczki, co jest, delikatnie mówiąc, bardzo przykre i dość irytujące (być może, chociaż nie chcę wywoływać wilka z lasu, Autorowi znudził się świat ETAP-u i po prostu zmusza się do dokończenia cyklu, tak by historia miała ręce, nogi i głowę). W każdym razie ostatecznie nie zaostrzyło to mojego apetytu na następną część, a szkoda, bo możne będzie smaczna i syta. Cóż, w każdym razie poczekam jeszcze jakiś czas – apetyt przyjdzie i zamieni się w prawdziwy głód za jakiś czas i znów rzucę się na następną książkę z cyklu. Na razie żegnam się z wami, bo idę jeść!

Tytuł: „GONE. Zniknęli. Faza druga: Głód”
Autor: Michael Grant
Moja ocena: 6/10 

6 komentarzy :

  1. Wypożyczyłam z z biblioteki i nie dotrwałam do końca...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak ja lubię tę serię. Choć jak pisałam wcześniej wszystki książki zlewają mi się w całość. Może to i lepiej...
    Pozdrawiam ;)
    lustrzananadzieja.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. niestety ostatnio jestem coraz bardziej wybredna co do książek, a ta mnie nie przekonała
    potrzebuję czasem takiego efektu wow, a seria gone mi czegoś takiefo taczej nie zapewni

    thousand-magic-lifes.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie znam serii i raczej nie mam ochoty poznać

    OdpowiedzUsuń
  5. Książka raczej nie dla mnie. Jakoś mnie nie przekonuje...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ejże, a dotychczas czytałem same dobre opinie o drugiej części Gone... Trochę to niepokojące. Sam jestem dopiero po pierwszej części i noszę się z zamiarem przeczytania drugiej, ale ta recenzja to trochę kubeł zimnej wody ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!