Kocham
krakersy i nie wyobrażam sobie bez nich życia. Czytania książek
bez krakersów. Oglądania filmów bez krakersów. Dopingowania
polskiej drużynie futbolowej bez krakersów (wtedy są szczególnie
potrzebne, żeby jakoś się pocieszyć). Pisania recenzji bez
krakersów. Pisania innych rzeczy bez krakersów, szczególnie tych
momentów, kiedy umiera jakiś bohater, albo bohaterka chce popełnić
samobójstwo, lub coś jeszcze straszniejszego. I nie wyobrażam
sobie, co by było, gdyby zabrakło krakersów. W sensie, gdybym
poszła do sklepu i zauważyła, że w żadnym nie ma nawet okruszka
krakersów. Ani pierogów (przyznaję się bez bicia, że żyje
prawie wyłącznie tym). O moich ukochanych herbatach już nie
mówię, oczywiście. To oczywiste, że bez internetowych sklepów
sprzedających mieszanki z różnych roślin moje życie byłoby
puste i tylko książki jedyne sprawiłby, że mogłabym przeżyć.
Jeśli w ogóle byłby książki, bo przecież za zniknięciem
krakersów musiałaby stać jakaś straszliwa apokalipsa i może już
wtedy bym nie żyła. Straszliwa apokalipsa albo coś innego,
znacznie straszniejszego od apokalipsy – odgrodzenie fragmentu
świata od reszty. Zamknięcie bez możliwości wyjścia, spowodowane
czymś dziwnym, na przykład jakąś promieniotwórczą kopułą.
Skrzyżowaniem genów ludzkich, DNA z kosmosu z energią jądrową.
Brzmi fantastycznie i nieprawdopodobnie? Zależy dla kogo – mnie,
na przykład, to nie dziwi. ETAP, bo tak się to nazywa, bowiem znam
już od jakiegoś czasu, konkretnie od jednego tomu. I tym razem brak
tam krakersów. Właściwie nie tylko krakersów. Wszystkiego, co
nadaje się do jedzenia.
Jak
zapewne pamiętacie z poprzedniej recenzji tej serii albo
przynajmniej sami czytaliście, w przy oceanicznym miasteczku stało
się coś dziwnego – wszyscy, którzy mieli powyżej piętnastu
lat, zniknęli. Robili PUF. Zostały dzieci. Dzieci, które, jak się
domyślacie po przeczytaniu (albo nie) Władcy Much, zaczynają
postępować jak dorośli: prowadzą ze sobą wojny, które mają na
celu przejęcie władzy w miasteczku, zakochują się, prowadzą
sklepy, zabijają, prowadzą przedszkole i coś w rodzaju szpitala.
Jednak to nie wszystko. Niektóre z nich mają ponad naturalne moce,
a zwierzęta takie jak kojoty czy zwykłe dżdżownice, które
przekształcają się w długie, niezwykle inteligentne węże,
traktujące ludzi jak pożywkę i niepozwalające
przez to na zbieranie kapusty i melonów. A miasteczko i Akademia
Coates cierpią coraz większy głód – nie ma niemal nic do
jedzenia, a zamieszanie jest coraz większe. Jednak to wszystko, o
nie. Jądrowo-kosmiczno-ludzki stwór głęboko w kopalni również
jest głody i chce mieć niepokonane ciało, by do końca zniszczyć
miasteczko. Mają mu to dać dwie osoby – oszalały Caine i
uzdrowicielka Lana Arwen Lazar (jedno jak Lana del Rey, a co do
drugiego, to wiem, że każdy fan Tolkiena wytrzeszcza do monitora
zęby w uśmiechu), która również już kiedyś widziała stwora i
który wciąż ją woła. Jest też bitwa o elektrownię, potrójny
wątek miłosny, w tym jeden stary (Sam i Astrid), nieumarła Britney
i nowa bohaterka, która w poprzednim tomie odgrywała małą rolę
tak małą, że tylko fan serii zapamiętałby jej imię, chociaż
nawet nie pamiętam, czy to się tam pojawiło. Zdradzę tylko, że
dziewczyna potrafi oglądać sny innych i nazywa się Orsay.
Największym plusem książki
jest akcja, której jest dużo, a mimo tego nie przytłacza. Zaczyna
się prawdziwym szokiem dla czytelnika i dla postaci, a później
rozwija się już nieco wolniej: obserwujemy zmagania z brakiem
żywności w całym ETAP-ie, prywatną historię zmagań z gaiaphage
Lany i Caine'a, powoli rozkwitające związki i miłości, a także
całkowicie nowy wątek – bunt normalnych przeciw tym, geny
zmutowały, zwanych potocznie „mupami, czyli zmutowanymi
poprańcami, a także historia burmistrzowania Sama w miasteczku.
Później akcja przyspiesza do tempa niezłej gry RPG, tyle że
solidnie obładowanej intensywnymi emocjami bohaterów i ciężką,
mroczną atmosferą, która jednak sprawia, że chce się więcej.
Mimo tego ogólnie mówiąc, Autorowi jako tako udało się zachować
równowagę, sprawiając, że akcja nie leci w dół z górki na
pazurki, nie zmusza czytelnika do zastawiania się, czy coś się
przeoczyło, ale też zbyt długo nie podtrzymuje człeka w napięciu,
zanim ten znudzi się czekaniem na jakieś widowiskowe zakończenie
wątku czy rozwiązanie sytuacji, w jakiej znaleźli się
bohaterowie. Chociaż... Czasami jednak biegnie jak głupia, a pisarz
nie potrafi jej zatrzymać, albo przyspiesza tam, gdzie chwilę temu
wręcz ślimaczyła się i to bywa dla mnie irytujące. Na spójność
historii jednak nie mogę narzekać - Autor w przedziwny sposób i
wirtuozerią łączy wątki, buduje z tego historię, w której każdy
element do siebie pasuje. Czasami Autor nie daje wytchnąć
czytelnikom, bo następny rozdział, choć dotyczący innych
wydarzeń, jest również tak samo wyładowany akcją bez nawet
chwilki spokojniejszej rozmowy bohaterów, że czasem zaczyna być to
trochę nieco irytujące, a człowiek zaczyna się zastanawiać, czy
te postacie w ogóle odpoczywają i wszystko staje się
nieprawdopodobne i bajkowe, ale w tym złym tego słowa znaczeniu.
Bohaterowie
robią bardzo dobre wrażenie (oprócz Mary i jej wydumanego przez
pisarza, już zużytego motywu zaburzeń żywienia, ale to chyba
jedyny minus). Autor doskonale poradził sobie z tym bardzo trudnym
zadaniem pokazania psychologicznych zmian dzieciaków w świecie, w
którym muszą naśladować dorosłych i wykonywać obowiązki, które
kiedyś należały do nich, a także zachowywać się tak jak oni,
tworzyć od nowa społeczność, mówiąc krócej, dorastać. W
dodatku ich emocje, dramaty i sprawy przeżywamy bardzo intensywnie,
chyba dlatego, że są nam bardzo bliskie, a jednocześnie, biorąc
pod uwagę ich wiek, budzące współczucie. Bliski załamania
nerwowego Sam, którego agresywna, totalitarna oraz faszystowska
opozycja neguje i który musi wszystko, zgodnie ze swoim imieniem,
robić sam, podejmować decyzje, które na pewno sprawiłby problem
niejednemu dorosłymi politykowi, zmagać się ze swoim bratem
bliźniakiem, któremu, nawet od czasu bitwy o miasteczko nie
odechciało się stanowiska Sama. Nie mówiąc już o tym, że
chłopak naprawdę wariuje i stwór czasami przemawia przez jego
usta, co jako dziwnie wygląda przy jego wątku miłosnym –
historia jego przyjaźni z wredną Dianą, która wie, jak uwieźć
każdego chłopaka i w dodatku jest wredna i niesamowicie wygadana.
Ciekawa jestem, jak potoczą się ich losy w trzeciej części,
tworzą jednak ciekawą mieszankę. Wybuchową, że powiem ściślej.
Inną, bardzo wyrazistą i wyróżniającą się z tłumu (jeśli tam
można się w ogóle wyróżniać) osobą jest Duck. Ten zwykły
chłopak z niezwykłą mocą, dzieciak, jakich w ETAP-ie na pęczki,
staje się bohaterem i to jeszcze większym niż Sam, nawet większym
niż Pete, który wie, co tak naprawdę stało się ETAP-ie. To
trzeba sobie doczytać sobie samemu, ale powiem tyle, że dzieciak
poświęcił życie dla społeczności, ginąc od promieniowania
jądrowego.. Sama, mówiąc szczerze, podziwiam go, szczególnie że
był dzieckiem i przed sobą miał, zapewne, długie życie.
Osobny
akapit, moim zdaniem, muszę poświęcić organizacji stworzonej
przez innego dzieciaka – Zila, chyba tylko dlatego, że nie mogę
się powstrzymać przed pochwaleniem Autora za doskonałe pokazanie
psychiki tłumu i istoty prześladowania innych (w tym przypadku
dzieciaków z mocami, a właściwie z mutacjami) szczególnie w
odniesieniu do dzieci i młodzieży, bo dorosłe potworki, jak Hitler
wiedzą, co chcą od życia. Było to jednak ta bardzo rzeczywiste,
że aż się przeraziłam. Tak, właśnie chciałam powiedzieć, tak
właśnie jest. I albo pisarz na świetną intuicję, albo sam to
przeżył, albo jest doskonałym psychologiem, bo ogarnąć po prostu
rozumem i opisać szczerze dylematy i emocje przywódcy oraz członków
takiej grupy jest niezwykłe trudno, nie mówiąc już o pokazaniu,
jak dochodzi do bezsensownego okrucieństwa i rozprzestrzeniania się
go jak zarazy, bo tego trzeba wiele delikatności i nieosądzania
żadnej ze stron (chwali się także nieosądzanie nikogo, bo
faktycznie problem jest bardzo złożony).Niewielu pisarzy, nawet
tych piszących kryminały i inne powieścidła, potrafi to tak
dobrze i dogłębnie zrozumieć.
Ale
teraz już będzie mniej słodzenia (chociaż jeszcze skorzystam z
okazji i podkreślę, że polubiłam Autora jeszcze bardziej za
odniesienia do Władcy Pierścieni,
ale to tylko taka dygresja od tej wielkiej części mnie, która jest
tolkienomaniaczką), przykro mi. Zaczniemy jeszcze od mojej
krótkiej przemowy na temat, jaki ten wątek Mary był dziwny i
niepotrzebny, bo wymiotowania jest od groma w każdej książce, bo
tam co druga dziewczyna to robi, a później pisarki chwalą się, że
poruszają ważne, społeczne problemy. A ta książka traktuje o
innych problemach niż problemy psychiczne dziewczyny, której
rodzicie mają zieloną American Express. Gdyby pisarz ukrył tą
sprawę w niedomówieniach, na pewno zainteresowałabym się nią i
pochwaliłabym. Ale to tylko taka tam moja opinia.
Drugą
sprawą, która, jak to mówi moja kuzyneczka z Anglii, centralnie
nie przypadła mi do gustu jest okładka. Ten kolor. Może wynika to
z moich upodobań do ciemnych kolorów, morskich zieleni i turkusów
oraz dyskretnych błękitów i szarości, ale pomarańcz.. Soczysty,
czysty, jeszcze jest bardzo ładny, ale taki dość wyblakły, jaki
wygląda z okładki, wkurza mnie, tak samo jak postacie na niej
przedstawione. Na poprzedniej byli, to mogę powiedzieć z pewnością,
Astrid i Sam, a to powinni być w takim razie Caine i Diana. Piszę
powinni, ponieważ nie są do siebie podobni – na moje oko
wyglądają jak pensjonariusze jakieś snobistycznej szkoły dla
panienek i paniczów z XIX wieku, a nie jak opętany przez gaiaphage
i chęć władzy brat bliźniak Sama oraz Diana, która ścięła
swoje czarne włosy i przeżyła ciężkie naświetlenie zabójczą
promieniotwórczością. I jeszcze ten fartuszek czy coś...
Wyczuwam, że ktoś tutaj nie czytał tych książek, człowieki.
Autor,
niestety, nie może się pochwalić bogatym słownictwem, jest chyba
gorzej niż poprzedniej części. Nie jest to ciężka, męska proza,
ani bardzo szczegółowy, pełen epitetów styl niektórych pisarek,
ale zwykły, nawet sprawny język. Czasami Autor ma dobre momenty,
ale często język robi się ciężki, toporny i prosty jak budowa
cepa. Przez to niektóre momenty, które powinny wzbudzać jakieś
uczucia, nic takiego nie robią, albo zastanawiamy się, co w tym
jest takiego smutnego czy przerażającego. W pierwszej części nie
było aż tak źle, ale Autor, niestety, jak wielu mu podobnych,
popadł w coś, co nazywamy megalomanią i uznał, że cokolwiek i
jakkolwiek napisze, będzie dobrze. Widzimy teraz, jak bardzo jest w
błędzie – przydałaby się na przykład korekta początkowej
sceny, kiedy pewnego chłopaka zjadają zmutowane dżdżownice.
Dzieje się to za szybko i czytelnik nie ma zbyt wiele czasu, by
połapać się i przyczaić się do niecodziennego przecież faktu
(no, chyba że dla pisarza takie dżdżownice ma w ogrodzie i hoduje
je). Przez to scena jest blada i nijaka, zamiast budzić przerażenie
i wymioty. Zanim to zrozumiałam, minęło już trochę czasu, a i
tak nie wiedziałam się, czy śmiać się płakać. Już nie mówię
o spotkaniu Lany Arwen (pozwólcie, że będę jej mówić dwoma
imionami) z gaiaphage – scenie, która miała ogromy potencjał,
dopóki Autor nie zaczął jej opisywać. Jeszcze fragmenty, w
których dziewczyna próbuje zabić potwora mają w sobie dużo mocy
i niemal zapierają dech, a kiedy stwór obejmuje mózg Lany Arwen
(nie mogę się powstrzymać!) wszystko się wydaje się blade i
nijakie, chociaż to scena niezwykle kosmiczna, dziwna i wręcz
psychodeliczna. A przynajmniej byłaby taka, gdyby nie warsztat
pisarza. Natomiast kiedy Caine oznajmia wszem wobec, że kocha Dianę,
miałam wrażenie, że ktoś odkrył znów Amerykę. Przez całą
książkę o tym wiedzieliśmy o tym, proszę pana. No bo ludzie nie
całują się z nienawiści, nie? Cóż, mówiąc już poważnie,
Autor mnie bardzo rozczarował i jest mi bardzo smutno. Idę więc po
kolejną paczkę krakersów nie dbając, że swoją kruchość i
chrupkość uzyskały dzięki wielkiej ilości tłuszczu. I w dodatku
mama przyszła już z pracy więc w garnku bulgocze nasz rodzinny
obiad – pierogi z kapustą i grzybami. Najem się i może to zmaże
smutek i złe wrażenie po niektórych elementach. No i w końcu
przecież nie było aż tak źle.
W
związku z powyższym nie uważam za konieczne poruszanie sprawy
opisów. Są jakie są i dobrze, że w ogóle są. Chociaż, co jest
normalne, więcej jest akcji, bo książka (jeśli ktoś jeszcze ma
jakieś złudzenia) nie należy do nurtu powieści o dziewczęciach
zachwycających się kwiatami. Jednak warto, myślę, czasami opisać
miejsce, gdzie bohaterowie chodzą i biegają. I znowuż w pierwszym
tomie było lepiej. Ludzie, czy ten pisarz nie ma litości dla swojej
głodnej świetnej, zajmującej literatury (której spodziewała się
po tej powieści – dobra literatura ją nie interesuje)
czytelniczki?
Jak
widzicie, nie jest dobrze, chociaż kilka rzeczy zaparło mi dech w
piersiach i zaskoczyło czy zaciekawiło, ale czuję, że przed
dzieciakami stoi jeszcze wiele wyzwań tak samo, jak przed Autorem.
Mimo ciekawego i trudnego do opisania wątku Zila ogólnie zajmującej
fabuły i kilku barwnych bohaterów pisarz nie przeskoczył
postawionej sobie pierwszym tomem poprzeczki, co jest, delikatnie
mówiąc, bardzo przykre i dość irytujące (być może, chociaż
nie chcę wywoływać wilka z lasu, Autorowi znudził się świat
ETAP-u i po prostu zmusza się do dokończenia cyklu, tak by historia
miała ręce, nogi i głowę). W każdym razie ostatecznie nie
zaostrzyło to mojego apetytu na następną część, a szkoda, bo
możne będzie smaczna i syta. Cóż, w każdym razie poczekam
jeszcze jakiś czas – apetyt przyjdzie i zamieni się w prawdziwy
głód za jakiś czas i znów rzucę się na następną książkę z
cyklu. Na razie żegnam się z wami, bo idę jeść!
Tytuł:
„GONE. Zniknęli. Faza druga: Głód”
Autor:
Michael Grant
Moja
ocena: 6/10
Wypożyczyłam z z biblioteki i nie dotrwałam do końca...
OdpowiedzUsuńJak ja lubię tę serię. Choć jak pisałam wcześniej wszystki książki zlewają mi się w całość. Może to i lepiej...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
lustrzananadzieja.blogspot.com
niestety ostatnio jestem coraz bardziej wybredna co do książek, a ta mnie nie przekonała
OdpowiedzUsuńpotrzebuję czasem takiego efektu wow, a seria gone mi czegoś takiefo taczej nie zapewni
thousand-magic-lifes.blogspot.com
Nie znam serii i raczej nie mam ochoty poznać
OdpowiedzUsuńKsiążka raczej nie dla mnie. Jakoś mnie nie przekonuje...
OdpowiedzUsuńEjże, a dotychczas czytałem same dobre opinie o drugiej części Gone... Trochę to niepokojące. Sam jestem dopiero po pierwszej części i noszę się z zamiarem przeczytania drugiej, ale ta recenzja to trochę kubeł zimnej wody ;)
OdpowiedzUsuń