Kiedyś
byłam zdrowa, nie taka całkiem chuda i blada oraz miałam mocne
nerwy. Do takiego wniosku dochodzę, patrząc na listę książek,
które przeczytałam kiedyś, a nie zrecenzowałam, sama nie wiem
dlaczego. W każdym razie powieści owe czekały w jednym z plików
mojego stacjonarnego komputera (co tłumaczy, dlaczego dawno tego nie
przeglądałam, bo rzadko go włączam) i cierpliwie czekały na
sklecenie kilku słów na swój temat. Przeczytawszy kilka pierwszych
tytułów, załamałam się. Ale nie nad tym, co dawnej czytałam,
ale jakie miałam zdrowie, że nie rzucałam książką o ścianę po
pierwszych dwudziestu stronach. Szczerze mówiąc, nie wiem, dlaczego
to sobie robiłam, może dlatego, że żyłam według zasady YOLO
(you only live once) i
myślałam, że im więcej
książek przeczytam w życiu, tym lepiej i w dodatku nie liczy się,
jaki poziom będą
prezentowały. No ale przecież każda książka ma jakiś poziom,
prawda? No tak, ta stara Kylie miała rację – czasami poziomem
mocno zaawansowanym jest sklecenie
kilku zdań pojedynczych.
Dawniej,
jeszcze za początków mojego pierwszego bloga, nie znałam się na
literaturze tak jak
teraz. Owszem, czytałam
bardzo dużo, jednak zdolności w wyrażaniu mojej własnej opinii
przyszły zastanawiająco późno i dopiero wtedy, kiedy miałam
napisać recenzję do szkoły. Najbliższe
prawdy jednak będą słowa, że zrobiłam to dla napisania
najeżonej sarkazmem, długiej recenzji, które chyba, jak na mnie,
piszą się najszybciej (w przeciwieństwie do złych książek,
szczególnie wtedy, kiedy myślę, że nie dam rady i czytam pięć
stron na godzinę). Teraz, niestety, takie książki porzucam
najczęściej po kilku pierwszych stronach, jeśli kicz wylewa się z
kartek niczym jad, a te, które jakoś skończę, najczęściej
otrzymują jednak ocenę wyższą niż jeden na dziesięć.
Porzućmy
jednak moją mroczną przeszłość i, skoro teraz jestem wredną
recenzentką, zajmijmy się jej wnętrzem. Być może
znajdzie się mięsko, które mnie nakarmi i choć na chwilę odwróci
uwagę od tego, co jest tylko powietrzem.
Tym razem, w ostatnim,
rozstrzygającym tomie, Wendy zrozumie, że jej obecny mąż nie był
jej pisany, z kilku względów, a przede wszystkim dlatego, że już
miał ukochanego. Żądze i niezwykła więź sprawia, że królewna trolli wpada w ramiona przystojnego Lokiego (na początku, nie widząc
nic w tym złego, wyobrażałam sobie Lokiego z filmów Marvela, a
później była ta łóżkowa scena i niemal się zakrztusiłam), ale
także Finna, kompletne przeciwieństwo tego pierwszego. W tym tomie
również umiera matka bohaterki, co napawa naszą Wendy wielkim
bólem. Koniec końców, wszystko kończy się świetnie, no, źle na
przykład dla tatusia głównej bohaterki, ale bohaterów bez głów
tym razem pomijamy.
Zwykle,
kiedy nie ma nic lepszego do pisania, opisuję często ciekawą
okładkę. Bo najczęściej
zdarza się, że Takie
Książki mają piękne
okładki, by przyciągnąć do siebie czytelniczki (i czytelników
również). A tu? Cóż, każdy widzi, jaka jest ta okładka. Po
pierwsze, mocno uciapane (że
tak się prosto wyrażę).
Dziewczyna, tło z zielonych, niezwykle mrocznych chmur, tron i
niezwykle precyzyjnie sfotografowana trawa
z jakimś zielem czy kwiatami w dodatku. No wiem, niby
minimalistycznie nie może być, ale toto dziwnie przypomina mi kicz
na wiejskich odpustach, tyle że to próbuje być mroczne. Bo
przecież książka z turlającą się po pięknym
dywanie głową króla trolli jest bardzo, ale to bardzo mroczna, nie
mam racji? I nawet to nie jest sarkazm, okładeczka jest niemal tak
samo mroczna, jak
okładka Gry o Tron,
tylko nie ta serialowa, ale ta z facetem na koniu i sokołem, oraz
zamkiem w tle. Słowem, oddaje mrok skrywany przez treść...
Fabuła nawet w zarysie
wydaje się durna i chyba tylko Tolkien potrafiłby zrobić z tego
coś, co może wielką powieścią nie było, ale przynajmniej
czytałoby się w miarę bezboleśnie. Razem ze śmiercią matki
Wendy, bo, chociaż faktycznie to jest smutne, tak naprawdę do końca
nie wiemy, dlaczego to zrobiła (w sumie historia jej życia też
jest smutna). Może chciała po prostu przestać żyć z ludźmi,
którzy mają tylko pół mózgu? Bardzo słuszny wybór, ale o tym
jeszcze pomówimy dalej. Poza tym, na kartach tej niemal dwustu
stronicowej książeczki, nie dzieje się wiele, słowem, dzieje się
tyle, ile potrzeba, by doprowadzić do słodziutkiego końca, w
którym wszyscy są zadowoleni , jak to nie bywa w baśniach, mimo
tego, że jeszcze nie dawno królestwami targała krwawa wojna, a
sama główna bohaterka umierała od rozdartego serducha. Zresztą,
jakieś czterdzieści procent wszystkiego w powieści wypełniają
niedokończone sceny erotyczne, kiedy Finn próbuje dobrać się do
Wendy (w jaki sposób ona nie straciła dziewictwa do trzeciego
tomu?) i ta jedna, pierwsza, kiedy królewna czy królowa już, jako
mężatka, beztrosko baraszkuje w łóżku z Lokim (ja was proszę,
dlaczego ta pisarka ściągnęła to imię od Marvela...), a Autorka
serwuje nam tego piękny, niezwykle poetycki opis.
Nie
chcę być złośliwa, więc nie wspomnę o nielogicznościach, na
przykład o tym, że po co jej było akurat takie, a nie inne
zaaranżowane małżeństwo, skoro przecież trylle,
istoty myślące, powinny ją wydać za księcia przeciwników, by
przypieczętować pokój, albo o tym, że właściwie wytłumaczenie
powodu wojen z Vittrą jest bardzo, ale to bardzo durne. Nie. Nie.
Nie kuście mnie, żebym wam to powiedziała i narażała Autorkę na
wasz śmiech, bo jako osobę bardzo ją lubię, czytam jej bloga po
angielsku i nie chcę, żebyście pomyśleli o niej coś złego. Po
prostu powiedzmy, że czasami zapomina o tym, że w fantastyce,
chociaż można wymyślić
latające świnie, trzeba jakoś logicznie uzasadnić ich istnienie.
Nie
byłabym sobą, gdybym nie opisała bohaterów, czyli naszych
przyjaciół, którzy
towarzyszą nam w czasie wycieczki przez świat trolli czy tego nieco
dziwnego rodzaju elfów (wolę już głębiej nie dociekać, co to
jest). Przede
wszystkim mamy główną bohaterkę – Wendy (która,
o dziwo, nie jest dwutysięczną Mary Sue, chociaż
jej niezwykłe moce rozwijają się w tempie charakterystycznym dla
przeciętnej Maryśki z paranormali i innych tego typu),
tym razem prawie królową, szczególnie po śmierci matki. Wendy to
miła istotka, bardzo szczęśliwa, nawet wtedy, kiedy wokół
szaleje
strach
i masakra, nie traci rezonu, nawet kiedy
musi odciąć głowę
własnemu tatusiowi, nawet jak zdradza swojego męża, który, mówiąc
nawiasem, jest gejem, więc temu się nie za bardzo dziwię, w sumie.
Wendy poza swoją radosną bezmyślnością jest postacią idealną,
bez żadnych wad i w dodatku tak piękną, że Finn ze swoimi żądzami
i instynktem
samca, który, jak przypuszczam, był jedyną cechą jego charakteru,
napada na nią nawet w bibliotece (nie pamiętam jednak, czy to było
w tym tomie), by chociaż
podnieść jej sukienkę i przyjrzeć
się jej majtkom. W końcu ona go odgania od siebie i okazuje się,
że facet bez niej też jest szczęśliwy. Ostatnią postacią, o
której warto napisać jest ów słynny Loki. Świeci toto blond
czuprynką, ma błękitne oczy i jest piękne. Oraz, co
najważniejsze, nie musi się męczyć, żeby bohaterka weszła mu do
łóżka. Więcej
cech charakteru raczej nie ma, poza tym, że jest ... piękny i
pociągający. Ale to nie jest cecha charakteru, a ja jestem głupia.
No,
chyba że
obie cechy są tak dominujący..
I to chyba jest to. W każdym jest jakąś alternatywą dla
dziewczyn, które nie lubią czarnowłosych przystojniaków. A to już
kolejna
cecha.
Zauważcie, że w tej
epickiej opowieści są rzeczy, określane kiedyś mianem tabu, już
nie mówiąc o robieniu tego w bibliotece, a książka owa była
popularna między, nie przymierzając, dwunastolatkami. Trochę
dziwne i, moim skromnym zdaniem, żałosne. I w dodatku nie wiadomo,
dla kogo ona napisała tę książkę – język z późnej
podstawówki, treść, co najmniej, dla czytelników piętnaście
plus. No, chyba że pisała dla siebie. To akurat jest bardzo
możliwe.
Język.
Autorka w tej materii nie wysiliła się zbytnio. Język jej nie
zmienił się od czasu, kiedy była podstawówkowym skrzatem, co ja
mówię, trollem.
Jest prostszy
od budowy cepa, pisarka używa tylko podstawowych słów, radzi sobie
jakoś tylko z budową zdań podrzędnych i nadrzędnych
oraz narracją pierwszoosobową.
I to tylko w stopniu przeciętnych wypracowań szkolnych, już o
metaforach, porównaniach
nie mówiąc. Zupełnie nie wspominam, oczywiście, o opisach, bo nie
chcę o tym myśleć. Przemilczmy tę kwestię i udajmy, że nie
istnieje, tak jak zrobiła to pisarka. Jednym plusem jest
to,
że, to zadziwiające, Autorka zrezygnowała z długaśnych
opisów uczuć i przemyśleń Wendy, a także łzawych biadań w
stylu Belli Swan ze
sławetnego,
teraz już nieco zapominanego
Zmierzchu.
Pewnie nie wiedziała, że coś takiego jest patentem na sławę, ale
także sztucznie nadmuchuje powieść i pozwala pisać całą
pięciotomową sagę o wydarzeniach dziejących się na przestrzeni
miesiąca. A może po prostu jej bohaterki są wiecznie wesołe i nie
muszą skarżyć się na cały świat? Tak,
to chyba to, czyli druga skrajność. Ja bym, na
przykład,
była nieco bardziej przygnębiona, gdyby umarła kobieta, która
była moją matką. Przynajmniej
takie mam wrażenie. Zresztą mi zawsze jest smutno, jak ktoś
umiera.
Pisząc tę recenzję czuję
się, jakbym spełniała swój, na szczęście, przyjemny obowiązek.
Jeszcze kolejna, kiepska książka przeczytana kiedyś i
niezrecenzowana została właśnie w tej chwili odhaczona, więc
teraz może zostać zapominana. Jeszcze jeden świat, który zatonie
w morkach niepamięci albo stanie się, co właśnie widzicie w mojej
recenzji, kolejnym przykładem żałosnego grafomaństwa, a potem
przysypana tysiącami innych bestsellerów, o których kiedyś i tak
wszyscy zapomną Kilka kolejnych ściętych drzew, kilka kolejnych
książek, które zalegają gdzieś ludziom półkach zapomniane i
zakurzone. Trochę przygnębiające, prawda? No ale nie ma w sumie
czego żałować – gdzieś tam są inne światy, lepsze, pełne
pięknych widoków, zamków i ciekawych bohaterów, których warto
poznać w czasie w swoich książkowych wędrówek. Dlatego też
czuję taką lekkość, kiedy uświadamiam sobie, że zostałam znów
przywrócona z nieciekawego, nielogicznego świata trylli tam, gdzie
mieszczą się moje ulubione opowieści.
Jednak żeby uspokoić
sumienie i wykreślić jeszcze jeden tytuł z mojej listy, będę
musiała znów tu wrócić, została bowiem jeszcze środkowa część.
Naprawdę, już nie te zdrowie i cierpliwość na książkowe gnioty,
bo aż mnie to wkurzyło. Co się jednak nie robi, żeby napisać
sarkastyczną recenzję!
Tytuł: „Przywrócona”
Autor: Amanda Hocking
Moja ocena: 0,5/10
Ojej. Tak niskiej oceny jeszcze u Ciebie nie widziałam...
OdpowiedzUsuńOcena mówi sama za siebie ;) Ale mam podobnie jak Ty... czytam książki, które nieraz mnie złoszczą i ich nie mogę znieść, jakby dla wyższej zasady, którą obrałam jako nie bojąca się wyzwań czytelniczka i co ważne - recenzentka. Katuję się tylko dlatego by mieć na czym ćwiczyć swoją ciętą ripostę i ostrą krytykę ;) Choćby dlatego takie książki są potrzebne.
OdpowiedzUsuńOkładka ładna, a ocena przerażająca!
OdpowiedzUsuńNie czytałam i nawet nie słyszałam :) a po Twojej recenzji na pewno nie sięgnę. Nie gustuję ostatnio w takiej tematyce, a jak już innym się nie podoba, to mnie na pewno też nie
OdpowiedzUsuńFajna recenzja :) Widziałam kilka razy książki z tej trylogii (?) na wyprzedaży w Matrasie i zastanawiałam się nad lekturą... na szczęście mi przeszło :) Mam wiele innych, ciekawszych pozycji na liście i nie zamierzam, jak ostatnia masochistka, brać się za gnioty ;) Dzięki za ostrzeżenie!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Obłędna okładka. Chociaż pozycja chyba nie w moim typie.
OdpowiedzUsuńTak tylko powiem, że Loki to nie imię "od Marvela", a olbrzym z mitologii nordyckiej ;) Nie ma nic dziwnego w jego pojawieniu się, bo trolle, to też mitologia nordycka :)
OdpowiedzUsuńAle racja, że książka słaba. W drugim tomie było trochę lepiej, a potem przyszedł trzeci i wydziubał mi mózg sceną seksu. Najgorszy opis łóżkowych igraszek ever.