Powiedz
mi, w co wierzysz, a powiem ci, kim jesteś, powiedział ktoś
kiedyś. Nie zgadzam się z tym w zupełności, bo bywa, że wierzymy
coś w tylko na pokaz, albo udajemy, żeby podobać się innym.
Często wstydzimy się o tym mówić, zupełnie jakby nasze życie
duchowe - a nawet zupełny ateista musi je mieć - bo przecież to
jedna z podstawowych potrzeb psychologicznych człowieka, było czymś
potępianym. No dobra, jest. Naszego słodkiego Nergala napastują za
to, że podarł Biblię i jest takim mhrocznym metalowcem. Spotkałam
się też ze zdaniem, że nasza wiara obrazuje nasze lęki. Boimy się
śmierci – wierzymy, że coś poza ziemią istnieje, jakiś raj,
kosmiczna energia, tęczowy most czy spaghetti. Boimy się cierpienia
– wierzymy, że kosmos je uleczy, za pomocą jakiś odpowiednich
wdechów i tak dalej. A mówienie o lękach komuś, komu niezbyt
ufamy, nie jest interesującą perspektywą. Nawet ja, wywlekając
swoje flaki w tych tekstach, nie zająknęłam się o moich
najczarniejszych myślach w najczarniejszą noc, jakkolwiek tandetnie
to brzmi. Jednak lęki nie muszą być takie poważne – boimy się
ciemności, wysokości (podobno mam lęk wysokości, co nie
przeszkadza mi kochać gór i włazić na rozmaite wieże), wody...
Wtedy modlimy się do Boga, takiego czy innego, zaklinamy los czy
prosimy gwiazdy, żebyśmy byli w stanie zrobić coś, do czego
zwykle nie jesteśmy zdolni. Na przykład przezwyciężyć lęk przed
wodą, szczególnie kiedy nie umiemy pływać.
Taki
lęk miała Ivy, bohaterka tej książki. Wierzyła jednak w anioły,
których figurkom przypisywała magiczną, a może jakąś inną,
moc. Modliła się do nich przed skokiem w wodę na szkolnym basenie.
I – wierzcie lub nie – anioły czy zwykły zbieg okoliczności
(choć moja mama uważa, że przypadki istnieją tylko w języku
polskim) została uratowana przez superprzystojnego pływaka Tristana
(to imię...), do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole
Ivy. Chłopak wcześniej lub później zakochuje się w niej,
oczywiście z pełną omdlenia wzajemnością, a uczucie dojrzewa w
czasie lekcji pływackich, których udziela dziewczynie. Wbrew
pozorom Autorka nie wykorzystuje tych lekcji do przemycenia
podtekstów erotycznych, co wydaje się dość dziwne, bo z
doświadczenia wiem, co w takich sytuacjach robią inni pisarze
(okazuje się, że sposobnością do podtekstów może być tworzenie
maski, co mnie, swego czasu, bardzo zaskoczyło – vide niejakiej
Sarah Grand powieść
zatytułowana „Neva”),
tylko do pokazania rozkwitu prawdziwej, czystej
i pięknej miłości. Jednak nie wszystko jest dobrze. Matka Ivy i
Philipa, który jest młodszym bratem dziewczyny,
poślubia pewnego nadzianego mężczyznę, którego poprzednia żona
niefortunnie targnęła na swoje życie, zostawiając
mu dość rozpuszczonego syna, Gregory'ego.
Ów młodzian ma nieczyste zamiary w stosunku do naszej ślicznotki,
co również oznacza spławienie Tristana. Ba! Żeby tylko o to
chodziło! Problem jest znacznie głębszy niż szkolny basen, ale w
tym momencie nie mogę już nic więcej powiedzieć. Jeśli po
przeczytaniu moich wynurzeń zdecydujecie się na tę książkę, być
może już po części rozwiążecie wszystkie problemy bohaterów.
Plusy? Hm... Co w
przeciętnej książce jest na plus? Przeciętnej, napisałam? O ile
znam się na matematyce, po zsumowaniu plusów i minusów, wychodzi
zdecydowany minus. Więc co bez wahania pochwaliłabym? Bohaterów?
Fabułę? A może styl, jakim posługuje się Autorka? Eh, najbliżej
mi do stwierdzenia, że po części pisarka miała niezły pomysł.
Bo to, że dziewczyna i anioł kochają się w książkach o
dziewczynach i aniołach (spotkałam się kiedyś z książką, w
której to dziewczyna była aniołem – niejakie zaskoczenie, muszę
przyznać, ale o tym innym razem) jest dla mnie tak oczywiste jak
stwierdzenie, że śnieg jest biały. Ale to, że chłopak staje się
aniołem dopiero po śmierci, jest, przynajmniej dla mnie, zupełnym
novum i dlatego notowania pisarki podskoczyły nieco wyżej,
niż innych książek tego rodzaju na moim blogu – który –
musicie przyznać, jest miejscem dla nich niezwykle przyjaznym. Bo,
szczerze mówiąc, trzeba mieć wyobraźnię dość rozwiniętą, a
także dać z siebie więcej niż zwykle, by opisać życie po życiu
i w to sposób mniej więcej logiczny i nawet ciekawy. Szkoda tylko,
że Autorka zrobiła to, co większość – zmarnowała potencjał,
zamieniając coś, co mogłoby osiągnąć sukces porównany z
głośnym kiedyś dawno Szeptem (pamiętacie jeszcze perypetie
Nory i tego anioła z dziwnym imieniem, które już zapominałam?) w
dość zwykłe, nudne i, przede wszystkim, do bólu przewidywalne
romansidełko?
Język Autorki jest
przyjemny i prosty. Na tyle prosty, żeby czytać powieść, niezbyt
wysilając swoje szare komórki i dać im odpocząć, na przykład po
ciężkim dniu w szkole, ale także na tyle przyjemny, by nie kończyć
czytania w połowie, jak często mi się to zdarza. Słowa nie są
zbyt wyszukane, ale układają się współgrającą ze sobą całość,
nie ma tu, o dziwo, żadnych dysonansów. Problemy zaczynają się
dopiero wtedy, kiedy to zaczyna się wątek miłości Tristana i Ivy
(dlaczego imię Ivy kojarzy mi się z Izoldą? Czy to świadome
nawiązanie do tej wielkiej, nieśmiertelnej i bardzo nieszczęśliwej
miłości przystojnego rycerza i pięknej damy, którzy mogli
odnaleźć się dopiero po śmierci? Jeśli tak, to jestem niemal
pewna, że przewracają się w grobach). No wiecie – to, co zwykle:
muzyka, kwiaty, długie pocałunki, ratowanie ukochanej, gdy wydaje
się, że ta tonie w szkolnym basenie i takie tam sentymentalne
bzdurki-bajdurki. Ich miłość jest opisana bardzo sztucznie,
podniośle, a dialogi, zapewne nieświadomie stylizowane na teatralne
monologi, brzmią niemal jak ta cała gadanina Romea i Julii, że
gdyby Romeo nazywał się kapustą, wciąż byłby piękny i
pociągający, czy coś w tym stylu. To tak samo, jak w innych
powieściach, w których ukochani w przerwie między uciekaniem a
chowaniem się, obłapiają się, ale i tak nigdy nie dochodzi do
wiadomej rzeczy. Tyle że tu się całują i wyznają sobie miłość,
wiecie, misie, serduszka, kino – te sprawy. Jedno i drugie jest tak
samo sztuczne, co w warstwie języka widać bardzo. Opisów jest mało
– to też trzeba podkreślić - nikła ich ilość jednak zupełnie
mnie nie zaskoczyła, a więc i nie byłam specjalnie rozczarowana.
Natomiast tymi, co są, pisarce zupełnie nie udało się wyczarować
klimatu nawet dusznego, pełnego wodnej pary, krzyków, obijających
się od ścian i swędzącego nos zapachu chloru, basenu szkolnego. O
tym jednym fragmencie, w którym miało być mroczno, nie mówię.
Lepiej, niech na ten niezwykle wesoły fragment książki spadnie
zasłona milczenia.
Okładka bardzo przeciętna,
chociaż nie ma się czym wstydzić. Najbardziej podobają mi się te
delikatne, niebieskie zawijasy w tle, a dopasowany do nich czerwony
napis, chociaż wygląda tak, jakby grafik starał się, żeby całość
nie wypadła zbyt blado, jest nawet ładny. Chociaż... chociaż ta
czcionka niezbyt, jak to się mówi, przypadła mi do gustu.
Ciemnobłękitne skrzydło to rozwiązanie bardzo oczywiste, jeszcze
z kropelkami wody, już o jednym, dość nieproporcjonalnym skrzydle
nie mówię. Najlepiej, podpowiada mi moje poczucie estetyki, żeby
go tam nie było. Pasuje tu jak piąte koło do wozu, a i wygląda
tak, jakby ktoś nieumiejętnie korzystając z Photoshopa, chciał
stworzyć anielskie piórko, bo to chyba miało właśnie wyjść
pióro, tyle że coś nie wyszło. Po prostu przydałby się tu
jeszcze większy minimalizm, bo co za dużo to nie zdrowo,
przynajmniej ja tak uważam.
Bohaterowie to jedna z tych
bardzo słabych stron książki. Pisarka bardzo nadwyrężyła moją
cierpliwość postacią Tristana – idealny, miły, boski,
przystojny, męski, kochający swoją dziewczynę lepiej niż ten z
legendy (który kocha Izoldę tak głęboko, że głębiej nie
można), dosłownie wszystko, co najlepsze. Krzyżówka
wampira-wegetarianina Edwarda z wiekopomnego Zmierzchu, z
aniołem i świętym za życia, no i z pierwiastkiem tego kochasia z
okładek harlequinów sprzedawanych na poczcie. I w dodatku, pomimo
że jest doskonałym sportowcem, udziela korepetycji z matematyki, co
muszą robić tylko geniusze, bo matematyka to przedmiot niepojęty.
Zresztą, nie mam ochoty wymienić wszystkich jego zalet, po zajęłoby
mi to z dziesięć stron, a takiej recenzji nie chciałoby się już
przeczytać nikomu. Chociaż tych trzech jest więcej, bo Tristan
może wyjść na słońce bez obaw, że świeci. W każdym razie jest
to postać mdląco idealna, tak samo jak jego partnerka. Co prawda,
Ivy boi się wody i nie umie pływać, ale szybko naprawia tę
niedoskonałość, stając się Panią Doskonałą, egzaltowaną
(szczególnie kiedy razem z Tristanem odkrywają, że łączące ich
uczucie to coś więcej niż przyjaźń) w dodatku tak, że Ania
Shirley i jej romantyczno-fantastyczne bajania są horrorami. No ale
co ja... Porównuję Anię do tej Ivy? Nieważne, stanęliśmy na
tym, że nasza bohaterka, nowa Izolda, jest idealna. Umie przecież
grać na instrumentach, od razu po przyjściu do szkoły ma dwie
przyjaciółki na śmierć i życie – Suzanne i Beth (co nie udało
mi się do dzisiaj) – świetnie się uczy, jest śliczna i w
dodatku troskliwa dla swojego młodszego braciszka. Jeśli coś się
jej wyjątkowo nie udaje, wzdycha o pomoc do swoich aniołów. Ale
nie tylko wtedy – mimo że nasza bohaterka jest idealna, niemal
każdy problem musi rozwiązywać przy współpracy ze swoimi
niebieskimi orędownikami. Chociaż cała ta jej wiara przypomina
bardziej jakiś bliżej niesprecyzowany kult magii niż religię, z
jakiej anioły się wywodzą.
Fakt, że z pozostałych
bohaterów Gregory przyciąga uwagę najbardziej. To najlepsza
postać, jaką udało się Autorce stworzyć. Od początku
podejrzewamy go o różne paskudztwa, a do Ivy na pewno nie żywi
braterskiego uczucia. W każdym razie powiem, żeby przypadkiem nie
wypaplać połowy fabuły, że pisarce udało się uchwycić
charakter psychopaty: czułego, pełnego zrozumienia dla cierpienia
siostry braciszka, mężczyzny, który lubi mieć każdą kobietę,
jaka mu się spodoba i bestyjki w jednym ciele. Jak na w ogóle
standardy paranormal romance to postać ciekawa, inna, już nie
mówiąc o tej książce. Dzięki jego postaci chciało mi się
czytać cykl dalej. Taką postacią jest również anielica, którą
Tristan spotyka na cmentarzu, młoda, szalona aktorka, sąsiadka
chłopaka z grobu obok – Lacey, ale zachwyty nad tą postacią,
jakiej zapewne nie powstydziliby się i lepsi pisarze, zajmujący się
ambitniejszymi gatunkami, odłożę na później. W tej części
występuje jedynie migawkowo, na chwilę.
Pozostałe postacie to
kandydatury tego, jak bohaterowie powieści powinni wyglądać, albo
chodzące szkice, czekające tylko na to, by je wypełnić, nadać im
barw i charakteru. Do tej pierwszej grupy, nad którą, jak się
słusznie domyślacie, będę się znęcać się dłużej, należą
przyjaciółeczki Ivy. O ile Suzanne ewentualnie jestem w stanie
ignorować, tłumacząc sobie, że jeszcze jeden nieudany eksperyment
traumy książkowej nie czyni, to postać Beth sprawiła mi wielką
przykrość. Pisarka zapewne chciała jej uczynić ją artystką i
przedstawić humorystycznie, ale wyszło to, co wyszło: autorka
harlequinów, wciąż myśląca o tym samym, to jest alabastrowej
skórze kochanki i twarzy jej ukochanego, szukając coraz to nowych
barokowych porównań, nierzadko przekraczających granicę kiczu.
Przy tym wszystkim jest na swój sposób wrażliwa i sentymentalna do
nadmiernej egzaltacji. Jeju. Gdybym przeczytała to w wieku ośmiu
lat, bałabym się wszystkich pisarzy, nawet gdyby był to Stephen
King i jego niesentymentalne historie o wampirach, kołkach i
telekinezie. Postaciami z drugiej grupy są ta wyrodna matka Ivy,
która przy odrobinie wysiłku stałaby się osobistością bardzo
ciekawą, a także młodszy brat dziewczyny – Philip, który
zachowuje się jak ożywiony aniołek z półki jego siostry, trzeba
by go zabrać na jakąś wystawę czy coś w ten deseń. Bo naprawdę.
Mam wielu młodszych kuzynów, więc wiem, jak bardzo chłopacy w tym
wieku umieją rozrabiać. Nie mówiąc już o tym, że gdyby pisarka
przysiadła fałdy i udoskonaliła tę postać, książka stałaby
się żywsza, bardziej kolorowa, ciekawsza. Bo przydałoby się, żeby
trochę spuścić z nieznośnego, patetyczno-cierpiętniczego, tonu,
oj, przydałoby się.
Najgorzej jest z akcją.
Fabuła usiadła sobie na ławeczce, a pisarka ją minęła, zamiast
tego częstując nas stosem różnych innych rzeczy, będących
pokarmem dla mojej wrednej krytyki. Zaczyna się, zgodnie ze
wskazówkami poradników pisarskich, od BUM, czyli śmierci chłopaka,
a później pogrążona w depresji i żałobie Ivy przypomina sobie
wszystko, dlatego większość książki pożera opowieść najpierw
o przyjaźni, a potem o miłości naszych kochanych bohaterów. Co
prawda, gratulacje należą się Autorce za to, że mimo wszystko w
fabule nie ma bałaganu, a chaos wkrada się dopiero w scenie wypadku
samochodowego, ale całość wydaje się bardzo schematyczna. Nie
mówiąc o znanym mi (małe pytanko: skąd?) schemacie nowej w
szkole, pięknej dziewczynie i chodzącym ideale chłopaka, który
właśnie do niej pała prawdziwym, głębokim uczuciem. Nie
komentuję także przewidywalności wątku, można by powiedzieć,
kryminalnego. I tak wszyscy wiemy, kto zabił Tristana. Od początku.
Chciałabym także przemilczeć te romantyczne sceny, łącznie z
tymi w basenie (bez obaw, tylko jej tłumaczył, żeby nie bała się
leżeć na wodzie, a ona zobaczyła, jaki jest piękny), w których
bohaterowie wymieniają pocałunki i które zajmują większość
książki, ale nie potrafię. Musiałam temu poświęcić nieco
miejsca, bo nie jestem pewna, czy pisarka wie, że Tristan i Izolda
jedli, żyli i robili mnóstwo innych rzeczy oprócz całowania się.
Zadziwiające, a jednak (Boże, Boże i kochani ludzie, z wiekiem
robię się coraz bardziej wredna, przepraszam). Autorce zdarzały
się także przykre, bezsensowne działania bohaterów, jakby na
chwilę zimną logikę przyćmił poryw serca – na przykład
niezwykle brawurowy skok głównej bohaterki z mostu. Gratuluję
zamiłowania do sportów ekstremalnych, Ivy, mój skarbie, ale
pomyśl, dlaczego to zrobiłaś. Bo ja ani pisarka nie wiemy. Może
ktoś z widowni zdradzi tę tajemnicę? Hm?
W tym tomie, jak to bywa z
pierwszymi tomami różnych cykli, fabuła dopiero się rozwija,
pisarka buduje fundamenty domu, który będzie rozrastał się każdym
następnym tomem, o ile nie przyjdzie złośliwy wiatr mojej, albo
czyjeś, krytyki i wszystko zniszczy. Chociaż jestem zmuszona
przyznać, że jest lepiej niż w wielu innych powieściach tego
gatunku, to nawet z jakimś tam powiewem nowości, czegoś nowego
dobrze i przyjemnie nie jest, chociaż bliżej do przeciętności niż
zwykle. Może dlatego ta książka nie cieszy się taką
popularnością jak inne tego gatunku, znacznie gorsze? W każdym
razie opowieść o Tristanie i Izoldzie, tfu, o dziewczynie i aniele,
nadaje się mniej więcej do przeczytania i przetrawienia bez
większych sensacji żołądkowych, dla każdego, kto po mojej
recenzji będzie miał na nią jeszcze apetyt i czas, kto będzie
chciał sobie sentymentalnie pomarzyć o spotkaniu na swojej drodze
anioła, albo będzie po prostu nudził i potrzebował relaksu przy
czymś cienkim, dość przyjemnym. Oczywiście, zawsze można sobie
wybrać inną, łudząco podobną książkę, bo dziewcząt i aniołów
jest dużo.
Tytuł: „Pocałunek
Anioła”
Autor: Elizabeth Chandler
Moja ocena: 2/10
Przeczytałam dość dawno temu i również szalenie się rozczarowałam. Tyle osób rozpływało się w zachwytach nad tą powieścią a tu klapa :P
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Nie znałam wcześniej tej książki, ale teraz mam ochotę ją przeczytać.
OdpowiedzUsuńhttp://okiem-ksiazkoholiczki.blogspot.com/
Po przeczytaniu pierwszych akapitów byłam mega zachęcona i już się zastanawiałam, jak to się stało, skoro takich książek nie czytuję. Na szczęście dalej wszystko wróciło do normy - na pewno po ten tekst nie sięgnę. ;)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam dwa tomy tej serii i przerwałam Pomysł ciekawy, ale wykonanie do bani :(
OdpowiedzUsuńTo się nazywa recenzja... Długa, wyczerpująca - łał! Co do samej książki - no cóż, muszę przyznać, że dobrze iż trafiłam do Ciebie i uchroniłam się przed sięgnięciem po coś, co raczej tylko pochłonęłoby trochę mojego czasu, a nie wniosło niczego... inspirującego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A.
http://still-changeable.blogspot.com - będzie mi miło jeśli zajrzysz. :)
Nie miałam jej w planach, ale widzę, że to żadna strata
OdpowiedzUsuńRaczej nigdy nie sięgnę ;)
OdpowiedzUsuńKiedyś, jak miałam 12 lat, miałam ogromna chęć przeczytania tej książki (ba, nawet całej serii!). Pożyczyłam ja więc od koleżanki, ale udało mi się przeczytać tylko kilka rozdziałów, ponieważ dalej już nie potrafiłam się z tym męczyć... Pomysł był całkiem ciekawy, ale wykonanie już nie za bardzo. Chociaż okładka jest ładna :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tutti
mójblog
Lubię te Twoje recenzje przesiąknięte sarkazmem. Xd przesłodzonych wątków miłosnych nienawidzę, nie można bardziej skrzywdzić książki. Z tym całowaniem się, bez jedzenia i picia, i nierobiniu nic innego to dałaś czadu xd. Książki raczej nie przeczytam.
OdpowiedzUsuńCóż, rozbawiła mnie twoja recenzja, bo nie spotkałam się jeszcze z tak sarkastyczną opinią :) Osobiście zastanawiałam się jakiś czas temu nad cyklem, ale stwierdziłam, że mam dość romansidełek i czytając twoją opinię widzę, że dokonałam dobrego wyboru :)
OdpowiedzUsuńOgółem bardzo podoba mi się MENU na twoim blogu ^^
Wpadnij do mnie, zapraszam :)
Bardzo lubię czytać Twoje recenzje :)
OdpowiedzUsuńChyba podziękuję. :)
OdpowiedzUsuń