piątek, 27 marca 2015

Dziewczyna i anioł. Recenzja książki

Powiedz mi, w co wierzysz, a powiem ci, kim jesteś, powiedział ktoś kiedyś. Nie zgadzam się z tym w zupełności, bo bywa, że wierzymy coś w tylko na pokaz, albo udajemy, żeby podobać się innym. Często wstydzimy się o tym mówić, zupełnie jakby nasze życie duchowe - a nawet zupełny ateista musi je mieć - bo przecież to jedna z podstawowych potrzeb psychologicznych człowieka, było czymś potępianym. No dobra, jest. Naszego słodkiego Nergala napastują za to, że podarł Biblię i jest takim mhrocznym metalowcem. Spotkałam się też ze zdaniem, że nasza wiara obrazuje nasze lęki. Boimy się śmierci – wierzymy, że coś poza ziemią istnieje, jakiś raj, kosmiczna energia, tęczowy most czy spaghetti. Boimy się cierpienia – wierzymy, że kosmos je uleczy, za pomocą jakiś odpowiednich wdechów i tak dalej. A mówienie o lękach komuś, komu niezbyt ufamy, nie jest interesującą perspektywą. Nawet ja, wywlekając swoje flaki w tych tekstach, nie zająknęłam się o moich najczarniejszych myślach w najczarniejszą noc, jakkolwiek tandetnie to brzmi. Jednak lęki nie muszą być takie poważne – boimy się ciemności, wysokości (podobno mam lęk wysokości, co nie przeszkadza mi kochać gór i włazić na rozmaite wieże), wody... Wtedy modlimy się do Boga, takiego czy innego, zaklinamy los czy prosimy gwiazdy, żebyśmy byli w stanie zrobić coś, do czego zwykle nie jesteśmy zdolni. Na przykład przezwyciężyć lęk przed wodą, szczególnie kiedy nie umiemy pływać.

Taki lęk miała Ivy, bohaterka tej książki. Wierzyła jednak w anioły, których figurkom przypisywała magiczną, a może jakąś inną, moc. Modliła się do nich przed skokiem w wodę na szkolnym basenie. I – wierzcie lub nie – anioły czy zwykły zbieg okoliczności (choć moja mama uważa, że przypadki istnieją tylko w języku polskim) została uratowana przez superprzystojnego pływaka Tristana (to imię...), do którego wzdychały wszystkie dziewczyny w szkole Ivy. Chłopak wcześniej lub później zakochuje się w niej, oczywiście z pełną omdlenia wzajemnością, a uczucie dojrzewa w czasie lekcji pływackich, których udziela dziewczynie. Wbrew pozorom Autorka nie wykorzystuje tych lekcji do przemycenia podtekstów erotycznych, co wydaje się dość dziwne, bo z doświadczenia wiem, co w takich sytuacjach robią inni pisarze (okazuje się, że sposobnością do podtekstów może być tworzenie maski, co mnie, swego czasu, bardzo zaskoczyło – vide niejakiej Sarah Grand powieść zatytułowana „Neva”), tylko do pokazania rozkwitu prawdziwej, czystej i pięknej miłości. Jednak nie wszystko jest dobrze. Matka Ivy i Philipa, który jest młodszym bratem dziewczyny, poślubia pewnego nadzianego mężczyznę, którego poprzednia żona niefortunnie targnęła na swoje życie, zostawiając mu dość rozpuszczonego syna, Gregory'ego. Ów młodzian ma nieczyste zamiary w stosunku do naszej ślicznotki, co również oznacza spławienie Tristana. Ba! Żeby tylko o to chodziło! Problem jest znacznie głębszy niż szkolny basen, ale w tym momencie nie mogę już nic więcej powiedzieć. Jeśli po przeczytaniu moich wynurzeń zdecydujecie się na tę książkę, być może już po części rozwiążecie wszystkie problemy bohaterów.

Plusy? Hm... Co w przeciętnej książce jest na plus? Przeciętnej, napisałam? O ile znam się na matematyce, po zsumowaniu plusów i minusów, wychodzi zdecydowany minus. Więc co bez wahania pochwaliłabym? Bohaterów? Fabułę? A może styl, jakim posługuje się Autorka? Eh, najbliżej mi do stwierdzenia, że po części pisarka miała niezły pomysł. Bo to, że dziewczyna i anioł kochają się w książkach o dziewczynach i aniołach (spotkałam się kiedyś z książką, w której to dziewczyna była aniołem – niejakie zaskoczenie, muszę przyznać, ale o tym innym razem) jest dla mnie tak oczywiste jak stwierdzenie, że śnieg jest biały. Ale to, że chłopak staje się aniołem dopiero po śmierci, jest, przynajmniej dla mnie, zupełnym novum i dlatego notowania pisarki podskoczyły nieco wyżej, niż innych książek tego rodzaju na moim blogu – który – musicie przyznać, jest miejscem dla nich niezwykle przyjaznym. Bo, szczerze mówiąc, trzeba mieć wyobraźnię dość rozwiniętą, a także dać z siebie więcej niż zwykle, by opisać życie po życiu i w to sposób mniej więcej logiczny i nawet ciekawy. Szkoda tylko, że Autorka zrobiła to, co większość – zmarnowała potencjał, zamieniając coś, co mogłoby osiągnąć sukces porównany z głośnym kiedyś dawno Szeptem (pamiętacie jeszcze perypetie Nory i tego anioła z dziwnym imieniem, które już zapominałam?) w dość zwykłe, nudne i, przede wszystkim, do bólu przewidywalne romansidełko?

Język Autorki jest przyjemny i prosty. Na tyle prosty, żeby czytać powieść, niezbyt wysilając swoje szare komórki i dać im odpocząć, na przykład po ciężkim dniu w szkole, ale także na tyle przyjemny, by nie kończyć czytania w połowie, jak często mi się to zdarza. Słowa nie są zbyt wyszukane, ale układają się współgrającą ze sobą całość, nie ma tu, o dziwo, żadnych dysonansów. Problemy zaczynają się dopiero wtedy, kiedy to zaczyna się wątek miłości Tristana i Ivy (dlaczego imię Ivy kojarzy mi się z Izoldą? Czy to świadome nawiązanie do tej wielkiej, nieśmiertelnej i bardzo nieszczęśliwej miłości przystojnego rycerza i pięknej damy, którzy mogli odnaleźć się dopiero po śmierci? Jeśli tak, to jestem niemal pewna, że przewracają się w grobach). No wiecie – to, co zwykle: muzyka, kwiaty, długie pocałunki, ratowanie ukochanej, gdy wydaje się, że ta tonie w szkolnym basenie i takie tam sentymentalne bzdurki-bajdurki. Ich miłość jest opisana bardzo sztucznie, podniośle, a dialogi, zapewne nieświadomie stylizowane na teatralne monologi, brzmią niemal jak ta cała gadanina Romea i Julii, że gdyby Romeo nazywał się kapustą, wciąż byłby piękny i pociągający, czy coś w tym stylu. To tak samo, jak w innych powieściach, w których ukochani w przerwie między uciekaniem a chowaniem się, obłapiają się, ale i tak nigdy nie dochodzi do wiadomej rzeczy. Tyle że tu się całują i wyznają sobie miłość, wiecie, misie, serduszka, kino – te sprawy. Jedno i drugie jest tak samo sztuczne, co w warstwie języka widać bardzo. Opisów jest mało – to też trzeba podkreślić - nikła ich ilość jednak zupełnie mnie nie zaskoczyła, a więc i nie byłam specjalnie rozczarowana. Natomiast tymi, co są, pisarce zupełnie nie udało się wyczarować klimatu nawet dusznego, pełnego wodnej pary, krzyków, obijających się od ścian i swędzącego nos zapachu chloru, basenu szkolnego. O tym jednym fragmencie, w którym miało być mroczno, nie mówię. Lepiej, niech na ten niezwykle wesoły fragment książki spadnie zasłona milczenia.

Okładka bardzo przeciętna, chociaż nie ma się czym wstydzić. Najbardziej podobają mi się te delikatne, niebieskie zawijasy w tle, a dopasowany do nich czerwony napis, chociaż wygląda tak, jakby grafik starał się, żeby całość nie wypadła zbyt blado, jest nawet ładny. Chociaż... chociaż ta czcionka niezbyt, jak to się mówi, przypadła mi do gustu. Ciemnobłękitne skrzydło to rozwiązanie bardzo oczywiste, jeszcze z kropelkami wody, już o jednym, dość nieproporcjonalnym skrzydle nie mówię. Najlepiej, podpowiada mi moje poczucie estetyki, żeby go tam nie było. Pasuje tu jak piąte koło do wozu, a i wygląda tak, jakby ktoś nieumiejętnie korzystając z Photoshopa, chciał stworzyć anielskie piórko, bo to chyba miało właśnie wyjść pióro, tyle że coś nie wyszło. Po prostu przydałby się tu jeszcze większy minimalizm, bo co za dużo to nie zdrowo, przynajmniej ja tak uważam.

Bohaterowie to jedna z tych bardzo słabych stron książki. Pisarka bardzo nadwyrężyła moją cierpliwość postacią Tristana – idealny, miły, boski, przystojny, męski, kochający swoją dziewczynę lepiej niż ten z legendy (który kocha Izoldę tak głęboko, że głębiej nie można), dosłownie wszystko, co najlepsze. Krzyżówka wampira-wegetarianina Edwarda z wiekopomnego Zmierzchu, z aniołem i świętym za życia, no i z pierwiastkiem tego kochasia z okładek harlequinów sprzedawanych na poczcie. I w dodatku, pomimo że jest doskonałym sportowcem, udziela korepetycji z matematyki, co muszą robić tylko geniusze, bo matematyka to przedmiot niepojęty. Zresztą, nie mam ochoty wymienić wszystkich jego zalet, po zajęłoby mi to z dziesięć stron, a takiej recenzji nie chciałoby się już przeczytać nikomu. Chociaż tych trzech jest więcej, bo Tristan może wyjść na słońce bez obaw, że świeci. W każdym razie jest to postać mdląco idealna, tak samo jak jego partnerka. Co prawda, Ivy boi się wody i nie umie pływać, ale szybko naprawia tę niedoskonałość, stając się Panią Doskonałą, egzaltowaną (szczególnie kiedy razem z Tristanem odkrywają, że łączące ich uczucie to coś więcej niż przyjaźń) w dodatku tak, że Ania Shirley i jej romantyczno-fantastyczne bajania są horrorami. No ale co ja... Porównuję Anię do tej Ivy? Nieważne, stanęliśmy na tym, że nasza bohaterka, nowa Izolda, jest idealna. Umie przecież grać na instrumentach, od razu po przyjściu do szkoły ma dwie przyjaciółki na śmierć i życie – Suzanne i Beth (co nie udało mi się do dzisiaj) – świetnie się uczy, jest śliczna i w dodatku troskliwa dla swojego młodszego braciszka. Jeśli coś się jej wyjątkowo nie udaje, wzdycha o pomoc do swoich aniołów. Ale nie tylko wtedy – mimo że nasza bohaterka jest idealna, niemal każdy problem musi rozwiązywać przy współpracy ze swoimi niebieskimi orędownikami. Chociaż cała ta jej wiara przypomina bardziej jakiś bliżej niesprecyzowany kult magii niż religię, z jakiej anioły się wywodzą.

Fakt, że z pozostałych bohaterów Gregory przyciąga uwagę najbardziej. To najlepsza postać, jaką udało się Autorce stworzyć. Od początku podejrzewamy go o różne paskudztwa, a do Ivy na pewno nie żywi braterskiego uczucia. W każdym razie powiem, żeby przypadkiem nie wypaplać połowy fabuły, że pisarce udało się uchwycić charakter psychopaty: czułego, pełnego zrozumienia dla cierpienia siostry braciszka, mężczyzny, który lubi mieć każdą kobietę, jaka mu się spodoba i bestyjki w jednym ciele. Jak na w ogóle standardy paranormal romance to postać ciekawa, inna, już nie mówiąc o tej książce. Dzięki jego postaci chciało mi się czytać cykl dalej. Taką postacią jest również anielica, którą Tristan spotyka na cmentarzu, młoda, szalona aktorka, sąsiadka chłopaka z grobu obok – Lacey, ale zachwyty nad tą postacią, jakiej zapewne nie powstydziliby się i lepsi pisarze, zajmujący się ambitniejszymi gatunkami, odłożę na później. W tej części występuje jedynie migawkowo, na chwilę.

Pozostałe postacie to kandydatury tego, jak bohaterowie powieści powinni wyglądać, albo chodzące szkice, czekające tylko na to, by je wypełnić, nadać im barw i charakteru. Do tej pierwszej grupy, nad którą, jak się słusznie domyślacie, będę się znęcać się dłużej, należą przyjaciółeczki Ivy. O ile Suzanne ewentualnie jestem w stanie ignorować, tłumacząc sobie, że jeszcze jeden nieudany eksperyment traumy książkowej nie czyni, to postać Beth sprawiła mi wielką przykrość. Pisarka zapewne chciała jej uczynić ją artystką i przedstawić humorystycznie, ale wyszło to, co wyszło: autorka harlequinów, wciąż myśląca o tym samym, to jest alabastrowej skórze kochanki i twarzy jej ukochanego, szukając coraz to nowych barokowych porównań, nierzadko przekraczających granicę kiczu. Przy tym wszystkim jest na swój sposób wrażliwa i sentymentalna do nadmiernej egzaltacji. Jeju. Gdybym przeczytała to w wieku ośmiu lat, bałabym się wszystkich pisarzy, nawet gdyby był to Stephen King i jego niesentymentalne historie o wampirach, kołkach i telekinezie. Postaciami z drugiej grupy są ta wyrodna matka Ivy, która przy odrobinie wysiłku stałaby się osobistością bardzo ciekawą, a także młodszy brat dziewczyny – Philip, który zachowuje się jak ożywiony aniołek z półki jego siostry, trzeba by go zabrać na jakąś wystawę czy coś w ten deseń. Bo naprawdę. Mam wielu młodszych kuzynów, więc wiem, jak bardzo chłopacy w tym wieku umieją rozrabiać. Nie mówiąc już o tym, że gdyby pisarka przysiadła fałdy i udoskonaliła tę postać, książka stałaby się żywsza, bardziej kolorowa, ciekawsza. Bo przydałoby się, żeby trochę spuścić z nieznośnego, patetyczno-cierpiętniczego, tonu, oj, przydałoby się.

Najgorzej jest z akcją. Fabuła usiadła sobie na ławeczce, a pisarka ją minęła, zamiast tego częstując nas stosem różnych innych rzeczy, będących pokarmem dla mojej wrednej krytyki. Zaczyna się, zgodnie ze wskazówkami poradników pisarskich, od BUM, czyli śmierci chłopaka, a później pogrążona w depresji i żałobie Ivy przypomina sobie wszystko, dlatego większość książki pożera opowieść najpierw o przyjaźni, a potem o miłości naszych kochanych bohaterów. Co prawda, gratulacje należą się Autorce za to, że mimo wszystko w fabule nie ma bałaganu, a chaos wkrada się dopiero w scenie wypadku samochodowego, ale całość wydaje się bardzo schematyczna. Nie mówiąc o znanym mi (małe pytanko: skąd?) schemacie nowej w szkole, pięknej dziewczynie i chodzącym ideale chłopaka, który właśnie do niej pała prawdziwym, głębokim uczuciem. Nie komentuję także przewidywalności wątku, można by powiedzieć, kryminalnego. I tak wszyscy wiemy, kto zabił Tristana. Od początku. Chciałabym także przemilczeć te romantyczne sceny, łącznie z tymi w basenie (bez obaw, tylko jej tłumaczył, żeby nie bała się leżeć na wodzie, a ona zobaczyła, jaki jest piękny), w których bohaterowie wymieniają pocałunki i które zajmują większość książki, ale nie potrafię. Musiałam temu poświęcić nieco miejsca, bo nie jestem pewna, czy pisarka wie, że Tristan i Izolda jedli, żyli i robili mnóstwo innych rzeczy oprócz całowania się. Zadziwiające, a jednak (Boże, Boże i kochani ludzie, z wiekiem robię się coraz bardziej wredna, przepraszam). Autorce zdarzały się także przykre, bezsensowne działania bohaterów, jakby na chwilę zimną logikę przyćmił poryw serca – na przykład niezwykle brawurowy skok głównej bohaterki z mostu. Gratuluję zamiłowania do sportów ekstremalnych, Ivy, mój skarbie, ale pomyśl, dlaczego to zrobiłaś. Bo ja ani pisarka nie wiemy. Może ktoś z widowni zdradzi tę tajemnicę? Hm?

W tym tomie, jak to bywa z pierwszymi tomami różnych cykli, fabuła dopiero się rozwija, pisarka buduje fundamenty domu, który będzie rozrastał się każdym następnym tomem, o ile nie przyjdzie złośliwy wiatr mojej, albo czyjeś, krytyki i wszystko zniszczy. Chociaż jestem zmuszona przyznać, że jest lepiej niż w wielu innych powieściach tego gatunku, to nawet z jakimś tam powiewem nowości, czegoś nowego dobrze i przyjemnie nie jest, chociaż bliżej do przeciętności niż zwykle. Może dlatego ta książka nie cieszy się taką popularnością jak inne tego gatunku, znacznie gorsze? W każdym razie opowieść o Tristanie i Izoldzie, tfu, o dziewczynie i aniele, nadaje się mniej więcej do przeczytania i przetrawienia bez większych sensacji żołądkowych, dla każdego, kto po mojej recenzji będzie miał na nią jeszcze apetyt i czas, kto będzie chciał sobie sentymentalnie pomarzyć o spotkaniu na swojej drodze anioła, albo będzie po prostu nudził i potrzebował relaksu przy czymś cienkim, dość przyjemnym. Oczywiście, zawsze można sobie wybrać inną, łudząco podobną książkę, bo dziewcząt i aniołów jest dużo.

Tytuł: „Pocałunek Anioła”
Autor: Elizabeth Chandler
Moja ocena: 2/10


12 komentarzy :

  1. Przeczytałam dość dawno temu i również szalenie się rozczarowałam. Tyle osób rozpływało się w zachwytach nad tą powieścią a tu klapa :P
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie znałam wcześniej tej książki, ale teraz mam ochotę ją przeczytać.
    http://okiem-ksiazkoholiczki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Po przeczytaniu pierwszych akapitów byłam mega zachęcona i już się zastanawiałam, jak to się stało, skoro takich książek nie czytuję. Na szczęście dalej wszystko wróciło do normy - na pewno po ten tekst nie sięgnę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam dwa tomy tej serii i przerwałam Pomysł ciekawy, ale wykonanie do bani :(

    OdpowiedzUsuń
  5. To się nazywa recenzja... Długa, wyczerpująca - łał! Co do samej książki - no cóż, muszę przyznać, że dobrze iż trafiłam do Ciebie i uchroniłam się przed sięgnięciem po coś, co raczej tylko pochłonęłoby trochę mojego czasu, a nie wniosło niczego... inspirującego.
    Pozdrawiam
    A.

    http://still-changeable.blogspot.com - będzie mi miło jeśli zajrzysz. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie miałam jej w planach, ale widzę, że to żadna strata

    OdpowiedzUsuń
  7. Kiedyś, jak miałam 12 lat, miałam ogromna chęć przeczytania tej książki (ba, nawet całej serii!). Pożyczyłam ja więc od koleżanki, ale udało mi się przeczytać tylko kilka rozdziałów, ponieważ dalej już nie potrafiłam się z tym męczyć... Pomysł był całkiem ciekawy, ale wykonanie już nie za bardzo. Chociaż okładka jest ładna :)
    Pozdrawiam
    Tutti
    mójblog

    OdpowiedzUsuń
  8. Lubię te Twoje recenzje przesiąknięte sarkazmem. Xd przesłodzonych wątków miłosnych nienawidzę, nie można bardziej skrzywdzić książki. Z tym całowaniem się, bez jedzenia i picia, i nierobiniu nic innego to dałaś czadu xd. Książki raczej nie przeczytam.

    OdpowiedzUsuń
  9. Cóż, rozbawiła mnie twoja recenzja, bo nie spotkałam się jeszcze z tak sarkastyczną opinią :) Osobiście zastanawiałam się jakiś czas temu nad cyklem, ale stwierdziłam, że mam dość romansidełek i czytając twoją opinię widzę, że dokonałam dobrego wyboru :)

    Ogółem bardzo podoba mi się MENU na twoim blogu ^^

    Wpadnij do mnie, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Bardzo lubię czytać Twoje recenzje :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!