W
piątej klasie podstawówki, kiedy Kylie była małym, przerażonym
skrzatem i które to lata wspominam z większą melancholią niż
cokolwiek innego, biadając, niczym Tuomas Holopainen w tekstach
Nightwish, nad utraconą dziecięcą niewinnością, wiarą w świat
i w to, że są pewne, nieprzekraczalne granice w ranieniu drugiego
człowieka, na polskim przerabialiśmy mity greckie. Jak wspominałam
wyżej, były to czasy, kiedy lubiłam szkołę, a więc i wszystkie
moje zeszyty były prowadzone nienagannie, starannie zapisywałam
nazwy bóstw greckich, wytłumaczenia, czym jest egida, róg
obfitości i inne rzeczy, które dziś są dla mnie oczywistością.
I jak to ja zaczytywałam się w Mitologii Jana
Parandowskiego, jedynej książce na ten temat, jaka dostępna była
w szkolnej bibliotece. Teraz
– mimo że wiem, że opracowanie Parandowskiego,
w żadnym razie nie ogarnia nawet w połowie tak złożonego
zjawiska, jak
mitologia starożytnych Greków – książka tego Parandowskiego
jest jedną z moich ulubionych, a z nią wiąże się wiele dobrych i
złych wspomnień.
No i od tego zaczęło się moje zainteresowanie tematem, chociaż
teraz zdecydowanie wolę mitologię nordycką.
W każdym razie nie
tylko dla mnie ta mitologia jest interesująca – okazało się, że
opowieści o bogach, którzy, poza tym, że są nieśmiertelni, w
niczym nie różnią się od zwykłych ludzi, a może czasami są
nawet od nich gorsi, spodobało się to bowiem wielu pisarzom
fantastyki. Chociażby paniom od paranormal romance, żeby nie być
tak mało oryginalna i wymieniać Percy'ego Jacksona, którego, nie
wiem, czy wstyd się przyznać, znam tylko ze słyszenia. Przydają
się wtedy, kiedy autor nie ma pomysłu na własnych bogów, chce być
jeszcze jakoś oryginalny, albo zamiast mroku średniowiecznych
zamków, zamieszkałych przez wampiry, woli malowniczą Arkadię.
Ale
mity greckie, wbrew
pozorom, to nie pełne światła i
spokoju opowiadania o
kolejnych romansach Afrodyty. Albo potyczki herosów, tytanów,
półbogów, bogów i mnóstwa innych istot. To nie tylko jednorożce,
tęcze i świat z tej starej bajki o Herkulesie. To również Medea
parająca się nekromancją
i zaklęciami, dzięki którym pocięte uprzednio ciało cudownie się
zrastało. Ariadna,
która tak kochała Tezeusza, że zabiła i pocięła ciało swojego
brata, by ojciec, który wyruszył za nią w pościg, zatrzymał się.
To także historia o tym, jak Orfeusz musiał zejść do Hadesu, by
wyzwolić swoją ukochaną Eurydykę
i jak później został rozszarpany przez opętane bachantki.
Nie mówię już o złożeniu przez Agamemnona ofiary ze swojej córki
Elektry, a, jak na pewno wiecie, sam też skończył nieciekawie –
przynajmniej w wersji Parandowskiego. To także dość dramatyczna
historia bogini urodzaju Demeter i jej córki Kory vel
Persefony. Z niewinnej
dziewczyny staje się potężną, ponurą władczynią Świata
Podziemnego, przy boku swojego niemniej ponurego
i potężnego męża – Hadesa, jednego z najwredniejszych bogów we
wszystkich znanych mi mitologiach, przynajmniej takich, których
nijak można lubić.
Historia
porwanej Kory inspiruje pisarzy do dziś, chyba mogę tak powiedzieć.
W niemal każdej młodzieżowej książce, w której porusza się
temat mitologii greckiej, albo jest na kanwie tej mitologii
zbudowana, jest mały, maleńki wątek odnoszący się do Persefony.
W różnych konfiguracjach, zależnie od tego, co Autor, wspominając
jej postać, chce osiągnąć, choć, najczęściej, jest to postać
bardzo zła
(jakby wszyscy zapomnieli,
że Kora jakiś czas spędza na powierzchni, a także jest córką
dobrej bogini a co za tym idzie, nie jest zupełnie zdehumanizowana i
zła). Dlaczego jednak mówię, że każdy Autor piszący na ten
temat Persefonę widzi inaczej? I
że zasady jest przedstawiana tak lub tak? Ponieważ książek
młodzieżowych na temat mitologii jest tyle, że nawet, coś kiedyś
obiło mi się o uszy, stworzono odpowiednią, angielską nazwę dla
tego nurtu paranormal romance i jego hybryd (w każdym razie mi się
tak wydaje). Gdybym była szczera, powiedziałabym, że na
ten temat nie można już
wymyślić
niczego nowego, tak samo, jak
na temat
wampirów, zaginionych
ludzi, aniołów, demonów, duchów, elfów... Uh. Nie chce mi się
już wymieniać już tego wszystkiego jeszcze raz. Dlatego, sięgając
po książkę, o którą mam zamiar wam dzisiaj przeczytać,
zastanawiałam się, czy główna bohaterka będzie wybierać między
istotą z tytułowej Podwieczności a jakimś boskim kochasiem z
Olimpu, czy coś podobnego. I choć, szczerze mówiąc, zostałam
miło zaskoczona, miałam w swoich domyśleniach nieco racji.
Główna bohaterka wróciła
właśnie z Podwieczności, gdzie karmiła jednego z Nieśmiertelnych.
Okazuje się bowiem, że zapłatą za nieśmiertelność jest
potrzeba wysysania z kogoś energii, co wydaje się nawet logiczne.
Ale dlaczego w ogóle wróciła? Inne dziewczyny, jeśli w ogóle
mają tyle siły, by powrócić, wracają zupełnie zmienione, ze
zniszczonym życiem. A ona wciąż jest młoda, ładna, a więc,
zgodnie z prawami Podwieczności, mogłaby zostać królową,
Persefoną właśnie. I co się z nią stanie w przyszłości?
Nadejdzie dzień, kiedy Podwieczność wciągnie ją już na zawsze,
jak to robi z każdym, kto tam już był. Ale ona nie chce wracać,
szczególnie kiedy odkrywa, co ją przez ten czas trzymało przy
życiu i przy myślach o Ziemi. Powoli, wraz z upływem dni,
odkrywamy, co musiało się stać, żeby bohaterka podjęła
ryzykowną decyzję o zejściu na dół, by nakarmić jednego z
Nieśmiertelnych, ukrywającego się w ciele niezwykle przystojnego
muzyka. Autorka przez cały czas podtrzymuje nas w niepewności, aż
do finalnego momentu, w którym, co prawda, nie otrzymujemy
tradycyjnego happy endu, ale taki, jaki najbardziej wszystkich
satysfakcjonuje. I, uwaga wszystkie romantyczki, taki, który
pokazuje zwycięstwo prawdziwego uczucia i bla, bla, bla, pozwalający
wam zamknąć książkę z łezką w oku.
Największym
nawet plusem, nawet większym od okładki, która zachęciła mnie do
otworzenia książki i zagłębienia się w jej treść, jest
wykorzystanie fragmentów greckiego mitu do własnych potrzeb. A
raczej – przetworzeniem na tyle dużym, że z mitologii zostają
już tylko Pola Elizejskie i Persefona, reszta jest autorskim
pomysłem pisarki. Żadnych kopiuj - wklej,
co za tym idzie zero męczących gadek o Hermesach, Zeusach i tych
podobnych rzeczach, o których można, jak pisałam wyżej,
przeczytać w innych książkach. Całą
Podwieczność i zasady nią sterujące, wymyśliła pisarka, nie
mówiąc o Zakonie Persefony, Nieśmiertelnych i kilku innych
sprawach, o których Autorka pisze.
To mnie chyba najmilej zaskoczyło i sprawiło, że nie odłożyłam
książki po kilku zdaniach czy też stronach. Autorka popisała się
kreatywnością, a także
pokazała, że poza romansem, ma jeszcze wiele do zaoferowania
czytelnikowi, takiemu jak ja spragnionemu raczej nowości i inności.
Zauważyłam także, co
prawda, inspiracje mitem o Orfeuszu i Eurydyce, o którym tak
rozlegle rozpisywano się w opisie książki. Chociaż to ciężko
jest zauważyć, szczególnie że nikt tu nie umiera tak naprawdę, a
książkowy Orfeusz nie schodzi po swoją ukochaną, powieściową
Eurydykę dosłownie, także czepiałabym się, czy robi to w
przenośni. Mówiąc prawdę, mam w ogóle wątpliwości, czy Autorka
inspirowała się tym mitem, bo przecież o podobnych rzeczach piszą
w tylu powieściach, że równie dobrze mogła się inspirować czymś
innym. Ale jeśli jest tak naprawdę – to gratulacje, jeszcze raz,
za kreatywność. Lubię Autorów, którzy ryzykują znaczne
przetworzenie znanych już schematów. To dowód na to, że mają w
sobie smykałkę do układania ciekawych historii, które chce się
czytać.
A
no właśnie okładka. Kiedy ciekawy pomysł sprawił, że doczytałam
książkę do końca, to właśnie dzięki okładce w ogóle po tę
pozycję sięgnęłam. Nie jest ani banalna, ani prosta jak budowa
cepa, ani – tym bardziej – źle zrobiona. Na pierwszym planie
mamy kawałek dziewczyny w czerwonej sukni, podwianej przez wiatr
oraz nieco włosów, twarzy dziewczyny nie widzimy – i dobrze, bo
to popsułoby cały efekt. Na wysokości imienia i nazwiska Autorki
zbierają się czarne chmury, nawiewane też pewnie przez wiatr na
słońce, umieszczone już bardziej w tle. Ku słońcu unoszą się
też jakieś czerwone fragmenty, zapewne kawałki sukni postaci, a od
strony wiatru przychodzi pod stopy dziewczyny coś, co wygląda, moim
zdaniem, jak piasek.
W tle majaczy jeszcze jakiś cień, moim zdaniem zbędny, ale jak już
tam sobie jest, to niech już będzie. Tytuł jest napisany ciekawą,
czerwoną na żółto-jasnobrązowym tle, czcionką, co bardzo
przyciąga wzrok. Zresztą, szczerze mówiąc, ilustracja jest dość
schematyczna, bo na ilu okładkach jest dziewczyna, ale siła tego
drzemie w kolorach i w staranności wykonania. Ciemne, stonowane
barwy i czerwień. Obrazek ma w sobie też jakąś dynamikę, co
dodatkowo sprawia, że nasze oczy z przyjemnością na to patrzą.
Tak, to jest okładka, na którą po prostu chce się patrzeć,
mieć w swojej biblioteczce. Chociaż okładka nie zdobi książki,
parafrazując znane porzekadło, przyjemność obcowania z taką
pozycją jest większa niż z okładką schematyczną, albo, co
gorsza, z duplikatem.
Język,
jakim posługuje się Autorka, nie jest zbyt skomplikowany, choć nie
stroni od metafor i nadawania mu bardziej artystycznego
posmaku i melodii, chociaż, również dlatego, że jest debiutantką,
czasami zalicza potknięcia, choć, w sumie, niejeden z tych błędów
może być winą tłumacza. Pisarka stara się jednak, by styl był
lekki, komunikatywny i niegłupi, co, o dziwo, całkiem jej wychodzi.
Opisów uświadczymy mało, choć nie są takie złe, jakich można
by się spodziewać po debiutantce – mimo że robi to jeszcze
nieśmiało i tak jest lepiej niż u niejednego
pisarza z dorobkiem. Z dialogami jest różnie, momentami dobrze,
momentami świetnie, a momentami
są to kwestie wygłaszane przez kiepskich aktorów w kiepskim,
amatorskim teatrze. Zależy to też od bohatera – fakt, że
wypowiedzi chłopaka głównej bohaterki momentami ocierają się,
niestety, o sentymentalizm. Narracja prowadzona w pierwszej osobie
nie jest taka tragiczna, jak często (prawie zawsze!) bywa w
powieściach tego rodzaju. Pisarka stara się jak może, czasami
nawet przedobrzając,
żeby smutna opowieść snuta przez główną bohaterkę była jak
najbardziej wiarygodna, pozbawiona sztuczności i chwała jej za samo
staranie. W każdym razie – cokolwiek by nie powiedzieć –
momentami z pisarki wychodzi jeszcze debiutantka, ale ogółem widać,
że przed wydaniem pierwszej książki musiała ćwiczyć swój
warsztat pisarski, pisząc może do szuflady, a może biorąc udział
w jakiś konkursach literackich, które pozwoliły uwierzyć w siebie
i zebrać się na wydanie tej pierwszej książki.
Bohaterowie. Nie wszyscy są
ciekawi i tacy oryginalni, chociaż i tak jest dobrze. Główna
bohaterka, Nikki, jest raczej zagubiona, zarówno w jednym, jak i w
drugim świecie, nie może uwierzyć w to, co się stało. Nie jest
to, może, wybitnie głęboka postać, ale myślę, że miała taka
być – zwykła dziewczyna, nastolatka, reagująca na życie i jego
problemy tak, jak reagują na nie nastolatki. Dziewczyna ni to
śmiała, ni to rozrywkowa, ni to dziwna. Po prostu zwykła,
sympatyczna. Wiele z Czytelniczek, myślę, mogłoby się z nią
utożsamić, nawet po części ja. I uważam, że właśnie taki był
zamysł Autorki. Jeśli się nie mylę, znaczy to, że wyszło
doskonale, pisarka osiągnęła swój cel, angażując przez to
czytelnika jeszcze bardziej. Mniej ciekawą postacią, trącającą
już o banał, jest chłopak głównej bohaterki, ów niezwykły,
wspaniały Jack. Trochę za dużo to powtarzania, że kocham cię, o
jak bardzo cię kocham, dla ciebie zrobię wszystko i takie inne
sentymentalne bzdurki, chociaż nie mogę zaprzeczyć, że okazały
się one obietnicami bez pokrycia. Chłopak cierpi jeszcze na jedną
chorobę trawiącą niemal wszystkich partnerów dziewcząt z
powieści dla młodych ludzi, które miewają paranormalne problemy.
Otóż w prawdziwym życiu, którego realia, według swoich założeń,
paranormal do pewnych granic ma zachowywać, chłopak odesłałby
ukochaną do wiadomego lekarza, gdyby powiedziała, przykładowo, o
Podwieczności. I nie uwierzyłby za nic, chyba że jakiś demon
zmaterializowałby się przed jego oczami. Przynajmniej ja bym tak
zrobiła na jego miejscu (jeśli tak nie jest, to znaczy, że nie
rozumiem gatunku i że nie powinnam recenzować takich książek, ale
pal to licho, a może tylko ja jestem tak bardzo racjonalna). A tu?
Wystarcza kilka kart, opowieści, a chłopak wierzy jej zupełnie.
Chociaż i tak jest lepiej niż w innych, w każdym razie nie ma
tragedii.
Zupełnie
inny jest najważniejszy
Nieśmiertelny (nie mylić z
wampirami) w
książce, Cole.
To postać, która w założeniu pisarki miała fascynować, ale
zupełnie, się, niestety, nie udała. Autorka bowiem chciała zrobić
postać tajemniczą, pełną niedomówień, intrygującą i
przyciągającą. Wyszło blado, nudno i, przede wszystkim, okazało
się, że postać ta jest bardzo niedopracowana. Pisarka, niestety,
pomyliła postać tajemniczą z niedopracowaną. Szkoda. Zmarnować
coś, co mogłoby być największym atutem tej książki, jest po
prostu przykre. O kolegach z zespołu Cole'a
nie wspominam, wystarczy, że przy naszym bohaterze wypadają bardzo
blado. Są tylko cienami samych siebie, roboczymi szkicami postaci,
które czekają na wypełnienie. Zresztą tak samo jest i z innymi,
drugo- i trzecioplanowymi postaciami. Mimo
że staruszka
robi wrażenie swoim zachowaniem i wyglądem, poza tym tak naprawdę
nie ma w niej nic ciekawego, tak samo,
jak w kobiecie
z Zakonu. To się tak mówi, że to postacie mało znaczące, ale
książka w ten sposób, przynajmniej dla mnie, staje się
biedniejsza, mniej kolorowa. Byłoby mi naprawdę bardzo miło, gdyby
w tej materii pisarka postarała się jeszcze bardziej.
Fabuła
jest najsłabszym punktem tej książki. Po pierwsze, powieść
powinna być znacznie grubsza, bo Autorka wymyśliła sobie, że
kolejne informacje o miejscu, w którym znalazła się bohaterka,
będzie dawkować i czytelnik nie dowie się o nich bezpośrednio,
jednak mam dziwne wrażenie,
że momentami pisarka nie wiedziała, o czym by tu jeszcze napisać,
o czym świadczy kilka dłużyzn.
Bardzo ambitne plany, przyznam, ale czasami pisarka jakby
zapomniała
o nich, przez co do książki wpada chaos, niemal niszcząc delikatną
strukturę i nastrojowość, a czytelnik drapie się w głowę, bo
przed chwilą nie wiedział niemal nic, a teraz został zarzucony
lawiną niezbyt pasujących
do siebie informacji. Poza tym niektóre wydarzenia są przedstawione
bardzo płasko, ogólnikowo bez większego polotu i pomysłu, jakby
pisarka utknęła w jakimś błotku, co sprawia, że książka jest
niemile nierówna. Zresztą, chaos rośnie w miarę jak Nikki
coraz bardziej aktywnie poszukuje ratunku, jakby
pisarka chciała złapać dziesięć srok za ogon na raz (co ja z
radością robię, pisząc moje recen... przepraszam, wypociny). Do
apogeum dochodzi w tej bezsensownej scenie z gitarą, do której
miałam wielkie oczekiwania, a które spełzły na niczym. No
fajnie, że ta gitara jest taka ważna, ale dlaczego cała sprawa z
nią jest niczym mokry fajerwerk? Tak czy inaczej, zaraz o gitarze
zapominamy, bo dochodzi do sceny finalnej, zarówno łzawej, jak i
zadziwiająco świetnie zrobionej, moim zdaniem, od strony
technicznej. No i, przepraszam, że muszę Was rozczarować, ale
także boleśnie przewidywalnej .
Z zakończeniami mam zawsze
problem, być może dlatego, że uwielbiam paplać w nieskończoność,
niekoniecznie z sensem. Przypominając sobie jednak o założeniach
tego tekstu, z oddechem ulgi kończę go, opuszczając mroczną i
nieprzyjazną Podwieczność, kolejny świat wyczarowany klawiaturą
kolejnej pisarki. Jednak mimo ocen i błędów, które wytknęłam
powieści, jestem z niej, muszę przyznać, zadowolona. Mało już
teraz jest książek, tak ciekawie wykorzystujących elementy
mitologii greckiej, ale i nie tylko. A ja bardzo cenię sobie
oryginalność. Tak czy inaczej – zaprezentowałam Wam, jak można
być oryginalnym, pisząc na temat obgadany do niemożliwości i
nudniejszy od flaków z olejem. Żeby tak te wszystkie autoreczki
brały przykład z tej książki, świat byłby na tyle lepszy, że
nie podchodziłabym do paranormal romance jak pies do jeża, albo
gorzej. No ale (to jest bardzo, ale to bardzo nieskromne, nie
czytajcie tego) one nie czytają mojego bloga, co świadczy o tym, że
w życiu nie można mieć wszystkiego. No cóż. Trudno.
Tytuł: „Podwieczność”
Autor: Brodi Ashton
Moja ocena: 4,5/10
<Autoreklama> Zapraszam do polubienia nowego fanpage Zakurzonych Stronic na Facebooku, gdzie możecie przeczytać moje komentarze do recenzji, i ma stronie Zblogowani, jeśli macie tam konto. I błagam, nie dajcie sobie tego dwa razy powtarzać, bo nie chcę skończyć jak niektórzy vlogerzy, wciąż powtarzający, żeby klikać łapkę pod filmem... </Autoreklama>
<Autoreklama> Zapraszam do polubienia nowego fanpage Zakurzonych Stronic na Facebooku, gdzie możecie przeczytać moje komentarze do recenzji, i ma stronie Zblogowani, jeśli macie tam konto. I błagam, nie dajcie sobie tego dwa razy powtarzać, bo nie chcę skończyć jak niektórzy vlogerzy, wciąż powtarzający, żeby klikać łapkę pod filmem... </Autoreklama>
Kiedyś planowałam przeczytać książkę, ale zrezygnowałam, gdyż jest słabo oceniana.
OdpowiedzUsuńRozpisałaś się :)
Ah, raczej nie sięgnę. Za to doceniam okładkę, jest naprawdę śliczna!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ;)
Piękna okładka, ale za dużo jest wiosennych nowości :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Sentymentalne bzdury ostatnio są na porządku dziennym w lekturach - przerażające ;)
OdpowiedzUsuńJaka piękna i przyciągająca wzrok okładka. Czemu nie, może przeczytam w wolnej chwili.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię historie oparte na mitologii (nie tylko greckiej). Nigdy jednak nie kojarzyłam opowieści wchodzących w skład mitologii z sielankowymi obrazkami;) Dla mnie zawsze mity pełne były przelewu krwi...
OdpowiedzUsuńPoszukam tej książki :)
OdpowiedzUsuń