Powieść
ta ostatnio była i jest, niezwykle popularna, a filmy nakręcone na
podstawie książki są bardzo wysoko oceniane (oczywiście, w Polsce
i tak nic nie dogoni historycznych produkcji filmowych, na
szczęście). W sklepach i gazetach można zobaczyć twarz Kristen
Stewart, ponure klimaciki i dwóch facetów, ubiegających się o
względy jednej z najsłynniejszych bohaterek ostatniej literatury
popularnej. A ile blogów, fan fiction... nikt tego nie zliczy.
Zazwyczaj
takie rzeczy wywołują skrajne emocje, czego dowodami mogą być
recenzje tej książki – piękne hymny pisane na cześć Autorki,
ironiczne komentarze i czasem nawet wulgarne epitety. Dlatego po
dłuższym namyśle postanowiłam nie zwracać uwagi na zdania innych
Czytelników i przeczytać nie tylko tę powieść, ale całą sagę.
Pożyczyłam ją od kuzynki i pewnego pięknego wieczoru zaczęłam
czytać, bo szkoda mi było czasu, żeby iść do biblioteki i
wypożyczać coś, co – byłam pewna – kompletnie mi się nie
spodoba. Jedyne obrażenia, jakich dostanę po przeczytaniu
wszystkich części to przybliżenie dnia, kiedy będę musiała
włożyć na nos okulary.
Fabuła
nie jest ani świeża, ani arcywciągająca, taka sobie przeciętna.
Isabella Swan, siedemnastolatka z Phoenix, przeprowadza się do
swojego ojca, do ponurego i deszczowego Forks. Jej matka wyjeżdża
ze swoim drugim mężem na Florydę, a Bella, która faktycznie
byłaby tam zawadą, nudzi się w miasteczku. Do czasu, kiedy poznaje
fascynującego Edwarda Cullena. Ów „piękny bóg” jest wampirem
– wegetarianinem, którego jednak nęci krew bohaterki. Mimo tego
zakochują się w sobie, a rodzinka Edka prawie w całości akceptuje
Bellę. Jak w każdej jednak powieści i tu mamy trójkąciki –
Jacoba Blacka, wilkołaka i Jamesa, wampira – tropiciela, który ma
ogromną chętkę na krew panny Swan. Jednak, jakby nie było, kiedy
Isabella ma umrzeć w męczarniach, zjawia się Edward i bohaterka,
co prawda mocno poharatana, trafia do szpitala. W Epilogu mamy bal
maturalny, na który Cullen idzie z Bellą i całuje ją w szyję
(och, jakie to romantyczne), czyli wszystko kończy się dobrze, mimo
że siedemnastolatka chce zostać zamieniona w wampira. To naprawdę
wszystko, nawet dużo nie poskracałam.
Najpierw,
żeby fani powieści mogli tutaj skończyć, napiszę o plusach
książki, których zauważyłam tyle, co kot napłakał, więc ten
akapit będzie krótki. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje
okładka. Jest tajemnicza, zachęca do zajrzenia w treść, ciekawa,
dająca pole do popisu wyobraźni, tak, że człowiek automatycznie
zastanawia się, co może kryć książka o takiej okładce. Jeśli
chodzi o treść, w końcu wymyśliłam, że plus mogłabym dać za
jakąś całkiem celną ripostę co jakieś sto stron i na tym
pozostaję.
Zacznijmy
od pierwszych kart opowieści. Prolog nijak ma się do reszty tekstu,
chyba że chodziło o metaforyczny sens związku Edwarda i Belli,
choć i to pasuje tu jak kwiatek do kożucha, bo w dalszych partiach
książki metaforyki żadnej nie ma. W każdym razie już od
pierwszej strony właściwego rozdziału, wita nas trochę dziwne, w
sensie kontekstu, wyrażenie o samochodowych oknach i akcja zaczyna
się rozwijać wolno jak deszcz w Forks. Nie powiem, że na początku
byłam zdziwiona jakością powieści, a także klimacik miasteczka i
dom Charliego, taty Belli, spodobał mi się bardzo. Sama Isabella,
potykająca się o własne nogi i powietrze, wydała mi się dość
nieszczególną, sympatyczną osobą. Problemy zaczęły się dopiero
wtedy, kiedy pojawił się Edward.
Muszę
kiedyś jeszcze raz wrócić do tej książki i policzyć, ile razy pojawiło się wyrażenie „młody
bóg”, „piękny bóg” , choć to nie będzie trudne. Zaczynając
od strony dziesiątej do końca, na każdej stronie możemy
przeczytać to jakże trafne określenie urody Edwarda i tylko raz
Autorka wysila się na dodanie słowa „zapomniany”. Widocznie
pani ta nie miała nigdy w ręku słownika synonimów albo nie wie,
że żeby opisać męską urodę, trzeba wciąż powielać to samo
fascynujące wyrażenie, mające wywoływać dreszcze ... znudzenia.
Ale
nie tylko to. Na początku pisarka zachowuje jeszcze jakiś dystans
do opowieści, ale gdy Edziu postanawia zaznajomić się z Bellą,
ciekawe klimaciki pryskają, bo Autorka sama daje się ponieść
magii rodzącego się wielkiego uczucia, na czym traci wszystko, co
dodawało tej powieści walory artystyczne. Niektóre sceny z cyklu
Bella&Edward są cukierkowe, bez miary przesłodzone i
schematyczne. Inne znów szokują ignorancją jakichkolwiek środków
wyrazu, doboru słów, jak urocza scenka, w której panna Swan
płacze, a Edziu bierze na palec jej łzę i, cytuję: „zlizuje z
ręki słony płyn”. Ten „płyn” w odniesieniu do łez to
horrendalny synonim, a o zlizywaniu, jakkolwiek by się to
interpretowało, już nie wspominam. Fuj.
Opowieść
jest rozwlekła i nudnawa. Kiedy pisarka zepchnęła wątek miłosny
w dół, a samą powieść napakowała ciekawych wątków i postaci,
wyszłoby wiele lepiej, ale Autorka nie miała siły angażować
swojego pomyślunku i stworzyła długaśne, tak naprawdę
jednowątkowe opowiadanie, puste i tandetne. Przy końcu mamy trochę
fajerwerków, ale one szybko gasną i zastępują je kolejne, bardzo
romantyczne sceny w szpitalu. Zresztą, fragmenty, w których akcja
nabiera tempa, są źle napisane, bez polotu i znajomości
obrazowania dynamiki. Mój mózg nie zdołał obudzić nawet James i
nawet to, że bohaterka była bliska śmierci, bo gdzieś, w jej
umyśle, wciąż tkwił Edward i wciąż o nim myślała. Powieść
ta, dzięki narracji pierwszoosobowej, jest tylko hymnem pochwalnym
dla urody i przymiotów Edka, przerywana czasem jakimś potknięciem
bohaterki i refleksjami nad własną ciapowatością i WF- em. Za to
pisarka zabłysła kreatywnością, na ścianie białego i
przestronnego domu wampirów powiesić siedemnastowieczny krzyż i
wymyślić przeszłość członków rodziny Cullenów. Krzyża już
nie komentuję, zaparło mi z szoku dech, ale historia Edwarda, tego
umierającego na hiszpańską grypę chłopaka z początków XX w.,
byłaby ciekawa, gdyby później nie miał stać się wampirem.
Naprawdę nie mam nic przeciw wampirom wracającym do literatury, ale
sposób, w jaki człowiek tu staje się wampirem, nie spodoba się
każdemu rozgarniętemu fanowi literatury, jak również to, że
wampirki ( w szczególności Cullenowie) to takie stworki, które
świecą w promieniach słońca i zakochują się w myszowatych,
zakompleksionych nastolatkach, czytających klasykę literatury
angielskiej i nierozumiejących z nich nic. Może te całe potwory
mają w sobie coś z drapieżności, ale pisarka nie umie tego
opisać.
Stylu
nie warto zazdrościć Autorce. Nie potrafi znajdować synonimów do
najprostszych nawet słów, nie umie malować słowami sugestywnych
obrazów w wyobraźni czytelnika, a w dodatku ma problemy z podmiotem
w zdaniu Dialogi
są sztywne, boleśnie szablonowe i kompletnie niewystylizowane,
lepsze riposty zdarzyły się tylko trzy razy. Uśmiech politowania
na moich ustach wywołały opisy przyrody, które pisarka, niebędąca
żadnym z mistrzów naturalizmu i pozytywizmu, nieudolnie wtrąca do
tekstu. Przyroda opisana jest banalnie, bez klimatu i ciekawych
porównań, powierzchownie i ciężko. Natomiast myśli Belli,
szczególnie te po poznaniu Edwarda i jego rodziny, są jeszcze
bardziej irytujące niż ona sama. W momentach, które powinny być
mroczne, mroku, strachu i napięcia w ogóle się nie czuje. Autorka
nie potrafi wydobyć burzy uczuć, ognia, smutku i strachu i utrwalić
to na papierze. Jest to dla niej, jak widać, za trudne.
Otwierając
tę książkę, nie obiecywałam sobie niczego więcej ponad wątpliwą
rozrywkę przy słabej artystycznie powieści i faktycznie powieść
nie była poniżej tym bardziej powyżej moich oczekiwań. Czytanie
nie było żadną przyjemnością, ale nie mogę powiedzieć, że nie
czytało się szybko. Ot, takie sobie czytadło na wolną chwilę,
niezobowiązujące i naprawdę nie warte mojej uwagi i takiego
rozgłosu. Jeśli jednak chcemy spojrzeć z perspektywy tysięcy lat
tradycji romantycznej, doskonale widzimy, że w czasach, kiedy każdy
umie czytać, przyszedł zmierzch, który niedługo pochłonie cały
ten piękny gatunek traktujący o miłości ludzi – kobiety i
mężczyzny.
Tytuł:
„Zmierzch”
Autor:
Stephenie Meyer
Moja
ocena : 0,5/10
(recenzja archiwalna)
Nie wiem dlaczego, ale czytając Twoją recenzję miałam wrażenie jakbyś na siłę szukała czegoś co można skrytykować i co więcej nie omieszkała zrobić tego za pomocą naprawdę ciężkich słów. Nie chce bronić i wychwalać książki, bo każdy ma prawo do swojej opinii, a poza tym ja "Zmierzch" czytałam już bardzo dawno temu i nie potrafię dokładnie do wszystkiego się odnieść, aczkolwiek nie przypominam sobie, ażeby Edward za każdym razem opisywany był epitetem "młody/piękny bóg", który według Ciebie powtarzał się przynajmniej raz na stronę.
OdpowiedzUsuńOsobiście książka i dla mnie nie jest dziełem najwyższych lotów, ale raczej zasługuje na więcej niż 0,5/10. Ciekawa jestem Twojej opinii na temat chociażby "50 twarzy Greya", bo to właśnie takie książki są przykładem grafomaństwa na naprawdę najwyższym poziomie.
Poza tym, z góry zakładasz, że wszyscy tę książkę/serię czytali i cały trzeci akapit jest soczystym spojlerem pierwszej części, którego przeczytanie nie byłoby za miłym doświadczeniem dla osób, które jeszcze po utwory Meyer nie sięgnęły. :)
Pozdrawiam. :)
Czytałam "Zmierzch" w wieku 13-14 lat. Wtedy wręcz zakochałam się w tej powieści. Teraz podejrzewam, że moja ocena byłaby podobna do Twojej :)
OdpowiedzUsuńDlatego nie zamierzam do niej wracać. Wolę zostawić sobie pozytywne wspomnienia :)
Zmierzchu nie przeczytam, po prostu nie ciągnie mnie do niego po filmie (tak, wiem, że nie powinnam oceniać książki na podstawie jej ekranizacji), który mnie nie zachwycił. Za to podziwiam Ciebie, iż mimo że książka Cię kompletnie nie porwała byłaś na siłach ją skończyć, ja bym nie dała rady :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam !