poniedziałek, 16 marca 2015

Zmierzch romansu. Recenzja książki

Powieść ta ostatnio była i jest, niezwykle popularna, a filmy nakręcone na podstawie książki są bardzo wysoko oceniane (oczywiście, w Polsce i tak nic nie dogoni historycznych produkcji filmowych, na szczęście). W sklepach i gazetach można zobaczyć twarz Kristen Stewart, ponure klimaciki i dwóch facetów, ubiegających się o względy jednej z najsłynniejszych bohaterek ostatniej literatury popularnej. A ile blogów, fan fiction... nikt tego nie zliczy.

Zazwyczaj takie rzeczy wywołują skrajne emocje, czego dowodami mogą być recenzje tej książki – piękne hymny pisane na cześć Autorki, ironiczne komentarze i czasem nawet wulgarne epitety. Dlatego po dłuższym namyśle postanowiłam nie zwracać uwagi na zdania innych Czytelników i przeczytać nie tylko tę powieść, ale całą sagę. Pożyczyłam ją od kuzynki i pewnego pięknego wieczoru zaczęłam czytać, bo szkoda mi było czasu, żeby iść do biblioteki i wypożyczać coś, co – byłam pewna – kompletnie mi się nie spodoba. Jedyne obrażenia, jakich dostanę po przeczytaniu wszystkich części to przybliżenie dnia, kiedy będę musiała włożyć na nos okulary.

Fabuła nie jest ani świeża, ani arcywciągająca, taka sobie przeciętna. Isabella Swan, siedemnastolatka z Phoenix, przeprowadza się do swojego ojca, do ponurego i deszczowego Forks. Jej matka wyjeżdża ze swoim drugim mężem na Florydę, a Bella, która faktycznie byłaby tam zawadą, nudzi się w miasteczku. Do czasu, kiedy poznaje fascynującego Edwarda Cullena. Ów „piękny bóg” jest wampirem – wegetarianinem, którego jednak nęci krew bohaterki. Mimo tego zakochują się w sobie, a rodzinka Edka prawie w całości akceptuje Bellę. Jak w każdej jednak powieści i tu mamy trójkąciki – Jacoba Blacka, wilkołaka i Jamesa, wampira – tropiciela, który ma ogromną chętkę na krew panny Swan. Jednak, jakby nie było, kiedy Isabella ma umrzeć w męczarniach, zjawia się Edward i bohaterka, co prawda mocno poharatana, trafia do szpitala. W Epilogu mamy bal maturalny, na który Cullen idzie z Bellą i całuje ją w szyję (och, jakie to romantyczne), czyli wszystko kończy się dobrze, mimo że siedemnastolatka chce zostać zamieniona w wampira. To naprawdę wszystko, nawet dużo nie poskracałam.

Najpierw, żeby fani powieści mogli tutaj skończyć, napiszę o plusach książki, których zauważyłam tyle, co kot napłakał, więc ten akapit będzie krótki. Przede wszystkim na pochwałę zasługuje okładka. Jest tajemnicza, zachęca do zajrzenia w treść, ciekawa, dająca pole do popisu wyobraźni, tak, że człowiek automatycznie zastanawia się, co może kryć książka o takiej okładce. Jeśli chodzi o treść, w końcu wymyśliłam, że plus mogłabym dać za jakąś całkiem celną ripostę co jakieś sto stron i na tym pozostaję.

Zacznijmy od pierwszych kart opowieści. Prolog nijak ma się do reszty tekstu, chyba że chodziło o metaforyczny sens związku Edwarda i Belli, choć i to pasuje tu jak kwiatek do kożucha, bo w dalszych partiach książki metaforyki żadnej nie ma. W każdym razie już od pierwszej strony właściwego rozdziału, wita nas trochę dziwne, w sensie kontekstu, wyrażenie o samochodowych oknach i akcja zaczyna się rozwijać wolno jak deszcz w Forks. Nie powiem, że na początku byłam zdziwiona jakością powieści, a także klimacik miasteczka i dom Charliego, taty Belli, spodobał mi się bardzo. Sama Isabella, potykająca się o własne nogi i powietrze, wydała mi się dość nieszczególną, sympatyczną osobą. Problemy zaczęły się dopiero wtedy, kiedy pojawił się Edward.

Muszę kiedyś jeszcze raz wrócić do tej książki i policzyć, ile razy pojawiło się wyrażenie „młody bóg”, „piękny bóg” , choć to nie będzie trudne. Zaczynając od strony dziesiątej do końca, na każdej stronie możemy przeczytać to jakże trafne określenie urody Edwarda i tylko raz Autorka wysila się na dodanie słowa „zapomniany”. Widocznie pani ta nie miała nigdy w ręku słownika synonimów albo nie wie, że żeby opisać męską urodę, trzeba wciąż powielać to samo fascynujące wyrażenie, mające wywoływać dreszcze ... znudzenia.

Ale nie tylko to. Na początku pisarka zachowuje jeszcze jakiś dystans do opowieści, ale gdy Edziu postanawia zaznajomić się z Bellą, ciekawe klimaciki pryskają, bo Autorka sama daje się ponieść magii rodzącego się wielkiego uczucia, na czym traci wszystko, co dodawało tej powieści walory artystyczne. Niektóre sceny z cyklu Bella&Edward są cukierkowe, bez miary przesłodzone i schematyczne. Inne znów szokują ignorancją jakichkolwiek środków wyrazu, doboru słów, jak urocza scenka, w której panna Swan płacze, a Edziu bierze na palec jej łzę i, cytuję: „zlizuje z ręki słony płyn”. Ten „płyn” w odniesieniu do łez to horrendalny synonim, a o zlizywaniu, jakkolwiek by się to interpretowało, już nie wspominam. Fuj.

Opowieść jest rozwlekła i nudnawa. Kiedy pisarka zepchnęła wątek miłosny w dół, a samą powieść napakowała ciekawych wątków i postaci, wyszłoby wiele lepiej, ale Autorka nie miała siły angażować swojego pomyślunku i stworzyła długaśne, tak naprawdę jednowątkowe opowiadanie, puste i tandetne. Przy końcu mamy trochę fajerwerków, ale one szybko gasną i zastępują je kolejne, bardzo romantyczne sceny w szpitalu. Zresztą, fragmenty, w których akcja nabiera tempa, są źle napisane, bez polotu i znajomości obrazowania dynamiki. Mój mózg nie zdołał obudzić nawet James i nawet to, że bohaterka była bliska śmierci, bo gdzieś, w jej umyśle, wciąż tkwił Edward i wciąż o nim myślała. Powieść ta, dzięki narracji pierwszoosobowej, jest tylko hymnem pochwalnym dla urody i przymiotów Edka, przerywana czasem jakimś potknięciem bohaterki i refleksjami nad własną ciapowatością i WF- em. Za to pisarka zabłysła kreatywnością, na ścianie białego i przestronnego domu wampirów powiesić siedemnastowieczny krzyż i wymyślić przeszłość członków rodziny Cullenów. Krzyża już nie komentuję, zaparło mi z szoku dech, ale historia Edwarda, tego umierającego na hiszpańską grypę chłopaka z początków XX w., byłaby ciekawa, gdyby później nie miał stać się wampirem. Naprawdę nie mam nic przeciw wampirom wracającym do literatury, ale sposób, w jaki człowiek tu staje się wampirem, nie spodoba się każdemu rozgarniętemu fanowi literatury, jak również to, że wampirki ( w szczególności Cullenowie) to takie stworki, które świecą w promieniach słońca i zakochują się w myszowatych, zakompleksionych nastolatkach, czytających klasykę literatury angielskiej i nierozumiejących z nich nic. Może te całe potwory mają w sobie coś z drapieżności, ale pisarka nie umie tego opisać.

Stylu nie warto zazdrościć Autorce. Nie potrafi znajdować synonimów do najprostszych nawet słów, nie umie malować słowami sugestywnych obrazów w wyobraźni czytelnika, a w dodatku ma problemy z podmiotem w zdaniu  Dialogi są sztywne, boleśnie szablonowe i kompletnie niewystylizowane, lepsze riposty zdarzyły się tylko trzy razy. Uśmiech politowania na moich ustach wywołały opisy przyrody, które pisarka, niebędąca żadnym z mistrzów naturalizmu i pozytywizmu, nieudolnie wtrąca do tekstu. Przyroda opisana jest banalnie, bez klimatu i ciekawych porównań, powierzchownie i ciężko. Natomiast myśli Belli, szczególnie te po poznaniu Edwarda i jego rodziny, są jeszcze bardziej irytujące niż ona sama. W momentach, które powinny być mroczne, mroku, strachu i napięcia w ogóle się nie czuje. Autorka nie potrafi wydobyć burzy uczuć, ognia, smutku i strachu i utrwalić to na papierze. Jest to dla niej, jak widać, za trudne.

Otwierając tę książkę, nie obiecywałam sobie niczego więcej ponad wątpliwą rozrywkę przy słabej artystycznie powieści i faktycznie powieść nie była poniżej tym bardziej powyżej moich oczekiwań. Czytanie nie było żadną przyjemnością, ale nie mogę powiedzieć, że nie czytało się szybko. Ot, takie sobie czytadło na wolną chwilę, niezobowiązujące i naprawdę nie warte mojej uwagi i takiego rozgłosu. Jeśli jednak chcemy spojrzeć z perspektywy tysięcy lat tradycji romantycznej, doskonale widzimy, że w czasach, kiedy każdy umie czytać, przyszedł zmierzch, który niedługo pochłonie cały ten piękny gatunek traktujący o miłości ludzi – kobiety i mężczyzny.

Tytuł: „Zmierzch”
Autor: Stephenie Meyer
Moja ocena : 0,5/10

(recenzja archiwalna) 

3 komentarze :

  1. Nie wiem dlaczego, ale czytając Twoją recenzję miałam wrażenie jakbyś na siłę szukała czegoś co można skrytykować i co więcej nie omieszkała zrobić tego za pomocą naprawdę ciężkich słów. Nie chce bronić i wychwalać książki, bo każdy ma prawo do swojej opinii, a poza tym ja "Zmierzch" czytałam już bardzo dawno temu i nie potrafię dokładnie do wszystkiego się odnieść, aczkolwiek nie przypominam sobie, ażeby Edward za każdym razem opisywany był epitetem "młody/piękny bóg", który według Ciebie powtarzał się przynajmniej raz na stronę.
    Osobiście książka i dla mnie nie jest dziełem najwyższych lotów, ale raczej zasługuje na więcej niż 0,5/10. Ciekawa jestem Twojej opinii na temat chociażby "50 twarzy Greya", bo to właśnie takie książki są przykładem grafomaństwa na naprawdę najwyższym poziomie.
    Poza tym, z góry zakładasz, że wszyscy tę książkę/serię czytali i cały trzeci akapit jest soczystym spojlerem pierwszej części, którego przeczytanie nie byłoby za miłym doświadczeniem dla osób, które jeszcze po utwory Meyer nie sięgnęły. :)

    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam "Zmierzch" w wieku 13-14 lat. Wtedy wręcz zakochałam się w tej powieści. Teraz podejrzewam, że moja ocena byłaby podobna do Twojej :)
    Dlatego nie zamierzam do niej wracać. Wolę zostawić sobie pozytywne wspomnienia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zmierzchu nie przeczytam, po prostu nie ciągnie mnie do niego po filmie (tak, wiem, że nie powinnam oceniać książki na podstawie jej ekranizacji), który mnie nie zachwycił. Za to podziwiam Ciebie, iż mimo że książka Cię kompletnie nie porwała byłaś na siłach ją skończyć, ja bym nie dała rady :)
    Pozdrawiam !

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!