Nie
wiem, dlaczego jestem zafascynowana średniowieczem. Być może
dlatego, że księżniczki, wieże, kamienne zamki, rycerze i ich
kolorowe herby z mitologicznymi znakami, miecze, bitwy i inne tego
rodzaju rzeczy są tłem na wielu znanych mi od dzieciństwa i
lubianych bajek oraz legend. Romańskie i gotyckie budowle są
znakomitym tłem dla magii, tajemniczych sztuczek alchemików, a
postacie niezłomnych rycerzy zawsze fascynowały ludzi – no może
oprócz oświeceniowych samochwałów, którzy uważali średniowiecze
za wieki ciemne i, kiedy ich
epoka przemijała, jeszcze krytykowali romantyków, którzy czerpali
z tej epoki pełnymi garściami. I ja, szczerze mówiąc, jestem po
stronie romantyków. I nie tylko ja. Bo ciemna strona od zawsze
fascynowała ludzi – choćby ta ciemność miała oznaczać tylko
zacofanie (w tym miejscu powstrzymam się od dłuższego wyjaśnienia,
dlaczego nie ma racji ktoś, kto uważa, że średniowiecze był
zupełnym regresem w stosunku do starożytności, szczególnie
cywilizacji Morza Śródziemnego i że nie ma zupełnego znaczenia w
późniejszych epokach, bo ktoś może pomyśleć, że się
wymądrzam, ale i ten tekst przecież tego nie dotyczy). Świat
średniowiecznych wciąż elektryzuje mniej lub bardziej umysły
twórców fantastyki, na J.R.R Tolkienie, jednym z moich Mistrzów,
zaczynając i kończąc na niesamowicie popularnym G.R.R Martinie, do
którego nie mogę się przekonać. Tworzą powieści, których
światy bardziej lub mniej można porównać do średniowiecza:
korony, suknie, miecze, królowie, królowe i rozgrywki o tron, mniej
lub bardziej skomplikowane.
Tak
naprawdę facet nie musiał szukać daleko inspiracji do głównego
wątku swojego opus magnum.
Sam przyznał, że wiele rzeczy, które później umieścił w swoich
książkach, było z Wojny Dwóch Róż. Faktycznie, Lannisterowie
nawet z nazwiska przypominają Lancesterów. Pan G.R.R Martin nie zna
jednak całej historii, w tym historii Polski. Co prawda, nie
dochodziło u nas do wojen rodzaju Wojny Dwóch Róż, w każdym
razie, jeśli nawet taka była, to zbyt mała, żeby trafić do
podręczników a stamtąd do ludzkich głów. Gry o tron nie toczyły
się w czasach Jagiellonów, a krótka wojna Zygmunta III Wazy z
Maksymilianem Habsburgiem raczej się nie liczy. Jednak w głębokim
średniowieczu, kiedy Polską władała założycielska dynastia
Piastów, a Krzywousty i jego testament w finale doprowadzili do
rozbicia dzielnicowego, sytuacja naszego kraju nie była gorsza i
mniej skomplikowana od tego, co możemy obejrzeć w słynnym serialu
na podstawie Pieśni Lodu i Ognia, a
także przeczytać w książkach. W końcowej fazie jednego z
najtrudniejszych okresów w historii Polski pojawiły się koncepcje
zjednoczenia kraju, jednak, jak zwykle, pojawiło się wiele pytanie,
zwykle zadawane w takich sytuacjach: kto będzie królem? Kandydatów
do korony dużo, nie tylko w kraju, a korona tylko jedna, więc, jak
słusznie mówiła Ceresei Lannister, albo wygrywasz albo umierasz.
Można też wygrać i umrzeć, ale o tym zaraz. Bo perypetie książąt
polskich oraz dzieje schyłku rozbicia dzielnicowego są tematem
książki, której recenzję czytacie.
Przemysł II, książę z
Wielkopolski. Młody, kochliwy, jednak już od początku, wydaje się
być powołanym do czegoś większego niż wojenki ze swoimi
sąsiadami. Można by powiedzieć, że od początku za losami księcia
stało fatum. Henryk Prawy, w rzeczywistości zausznik potężnego
króla Czech, Przemysła Ottokara, zakochany w jego żonie
Kunegundis. Wacław II, przedostatni władca z dynastii Przemyślidów.
Wszyscy stają do rozgrywki o koronę, ale tylko jeden z nich wygra,
a reszta albo umrze, albo będzie knuć, jak zdobyć władzę,
zagrażając siedzącemu chwilowo na tronie. Są też postacie,
którym zależy na słabości państwa Piastów i którzy mają
własne interesy – Askańczycy z Brandenburgii, na czele z
demoniczną Mechtyldą. Jak potoczą się losy bohaterów, to wiemy z
lekcji historii – Przemysł II zostanie zamordowany, pozostawiając
sobie tylko córkę, Probus umrze, a władzę w Polsce przejmą
Wacławowie, ostatni Przemyślidzi. Wacław II i jego syn, Wacław
III nie będą panować jednak długo, a tym, kto trwale zjednoczy
kraj i przekaże władzę synowi, będzie Władysław Łokietek,
piastowski Karzeł. Pomiędzy nimi kochanki, żony, dworzanie,
możnowładcy i duchowni – szczególnie ważny arcybiskup
gnieźnieński, Jakub Świnka. Jeśli ktoś powie teraz, że to
wszystko spoilery, to znaczy, że nie zna historii, mówiąc tak
nawiasem.
Dlatego
wszystko byłoby surowe i niesamowicie przewidywalne, a przez to
nudne, gdyby nie ciekawe rozwiązania Autorki. Bo to nie jest powieść
sienkiewiczowsko-scottowska z historycznym westernem i przyjemnym
romansidełkiem, tylko prawdziwe novum w
nieimportowanej literaturze w Polsce. Wymieszanie historii z
fantastyką, ruch bardzo ryzykowny. Oprócz
wątku politycznego dotyczącego
rozgrywek książąt, mamy bowiem intrygi Starszej Krwi, czyli
wyznawców pogaństwa, intrygującą historię rodu Zarembów,
Mechtyldę-wiedźmę i Wacława, na nasze standardu, chorego
psychicznie, a w świecie Autorki po prostu widzącego inaczej. To
świat, w którym herbowe bestie dotrzymują towarzystwa swoim panom,
mają podobną do nich psychikę i zachowania. Jezus przemawia do
Jakuba Świnki z krzyża, a nawet ma specyficzne poczucie humoru, a
szatan po niemiecku szepcze Prawemu do ucha. Święta Kinga unosi
się, pachnie liliami, a śpiew aniołów zagłusza kaszlnięciem.
Zmarli pojawiają się ot tak, niespodziewanie, a żywi wcale się
temu nie dziwią. Pradawne siły z Mokoszą na czele paradują między
swoimi wyznawcami, w lasach żerują wilkołaki, mające moc
przeistaczać innych w podobne bestie, a wszyscy – zarówno Kinga,
jak i pogańska kapłanka –
czytają w myślach i w przyszłości. To miejsce, w którym istniał
mityczny król Artur, a nawet w Polsce żyją jego potomkowie,
Wacława II straszą czarne kury, a także widzi swoje zmarłe
dzieci, natomiast w wawelskich podziemiach śpi najprawdziwszy smok.
I nikt temu się nie dziwi. Bo to świat, w którym wyobrażenia
średniowiecznych są prawdą, a bohaterowie, jak trafnie zostało to
określone w jednej przytaczanych na okładce recenzji, balansują
między rzeczywistością pełną spisków, okrucieństwa i
codziennych problemów, a nie
bardziej przyjazną strefą czwartego wymiaru, niczym
postaci szekspirowskich dramatów, szczególnie przychodzi mi tu na
myśl genialny Makbet.
Postacie
tworzone przez Autorkę są niezwykle wyraziste. Chociaż książka,
tak jak Gra o Tron, nie
ma głównego bohatera, najdokładniej zarysowaną postacią jest
Przemysł II i wokół niego obraca się akcja tego tomu. To ciekawa
postać, pełnokrwista i budząca,
jeśli nie sympatię
czytelnika, to pewnego rodzaju zaciekawienie. Pierwszego króla
odrodzonego Królestwa Autorka stanowczo odkurza i zdejmuje z
pomnika, co, jak podkreśla w wypowiedziach, jest jej celem. Przemysł
ma wady i zalety jak
każdy człowiek. To porywczy, kochliwy młodzieniec, znający reguły
gry rządzące władaniem swoim księstwem, raczej niezainteresowany
jakimiś większymi zaszczytami, jednak też nie ignoruje swojego
przeznaczenia. Pisarka wirtuozerią pokazuje nam pierwszą miłość
do Lukradis, wielkie uczucie do Rikissy oraz stopniowe popadanie w
uczuciową obojętność wobec trzeciej żony, nie ukrywając, a
nawet podkreślając rozterki moralne i duchowe bohatera, wyciągając
na światło dzienne jego niecne postępki, nie umniejszając jednak
tych dobrych (zadowolona jestem jednak, że pisarka nie obarczyła go
śmiercią Lukradis, a właściwie Ludgardy – jej tajemniczą
śmiercią sprytnie obarczyła moce pozaziemskie). Dzięki tym
zabiegom Przemysł staje się człowiekiem takim jak inni, tyle że
obarczonym ciężarem, który w ostatecznym rachunku, niestety,
przygniata go. Nie mogę powiedzieć, że dopingowałam mu w
staraniach o koronę, wciąż mając głupią nadzieję, że Autorka
odważy się na zmianę historii i Przemysł jednak na końcu nie
umrze, ale szczerze polubiłam go, starając się – między innymi
dlatego – wolno czytać tę książkę.
Drugą
równie ciekawą i sympatyczną postacią jest Jakub Świnka.
Pokorny, trochę dziwny, śmiesznie formułujący swoje myśli,
arcybiskup Gniezna, człowiek niezwykle mądry, postępowy jak na
swoje czasy, sprawiedliwy i patriota – wbrew pozorom ma wiele wad,
ale wspaniałomyślnie przebaczamy mu, bo każde pojawienie się tej
postaci na kartach książki sprawiało, że się uśmiechałam.
Jakub Świnka ma także swoją niezwykłą, ciekawą historię, ale
jeśli myślicie, że wam to powiem, to się mylicie. Po prostu,
kiedy zachęceni przeze mnie
przeczytacie tę książkę, wszystkiego się dowiecie. Oczywiście,
oficjalnie o pochodzeniu Świnki nie wiele wiemy (vide: Wikipedia) to koncepcja Autorki idealnie pasuje do
całokształtu i jest naprawdę fascynująca.
Postacią,
której koniecznie trzeba poświęcić akapit, jest nasz kochany
Łokieć, piastowski Karzeł. Władek nie pije i nie wykazuje takiego
pociągu do prostytutek jak Tyrion Lanniser, ma tylko jedną żonę,
a bardziej od kobiet (zresztą się nie dziwię, ta uraza do kobiet
przez matkę …) woli wojaczkę. W tej części młody Piast robi
wszystko, by nie być spostrzegany jako ten mały i dąży do
władania do jak największym kawałem Polski. Autorka z niezwykłą
wrażliwością i znawstwem ludzkiej psychiki pokazuje nam cierpienie
księcia mniejszego od innych, jego spotkanie z prawdziwym karłem,
wielkie ambicje i miłość do ciotki, świętej Kingi. Mam
przeczucie, że postać w kolejnych tomach opowieści będzie się
rozwijać i stawać się coraz ciekawsza,
mało tego – jestem pewna. Na razie jednak milczę uniżenie przed
wielkim talentem pisarki. Ukazanie tej postaci, wielkiej i małej,
bardzo skomplikowanej psychologicznie, niezwykle ważnej dla całości
w ten wysublimowany, wnikliwy sposób i zrobienie tego po
mistrzowsku... Żeby wszyscy pisarze byli tacy, świat byłby piękny.
W tle przewija się wiele
innych bohaterów, bardziej lub mniej zarysowanych, w zależności od
ważności, ale w ten sam, ciekawy i przenikliwy sposób. Święta
Kinga, jej mąż, Bolesław Wstydliwy. Leszek Czarny – długowłosy
homoseksualista, który i tak większość swojego życia spędza na
zabijaniu Tatarów. Rogatka – postać tak barwna, że i Autorka
lepszego życiorysu Wypudrowana, wysublimowana i jeszcze dziecinna
Lukradis. Niezwykle zabawna, oryginalna, a także budząca wielką
sympatię Rikissa i jej słabo przedstawiona córka, którą,
zapewne, dobrze poznamy dopiero w następnym tomie. Demoniczna
Mechtylda, która, szczególnie przez te kazirodztwo, kojarzy mi się
z lannisterską królową, a także jej córki, ciche, spokojne i
dobre (zapewne dlatego, że rzadko widywały matkę). Henryk Probus i
Czarny Pan, oraz jego czeski mentor, a także dość dziwny Wacław
II. Oprócz tego poznajemy jeszcze całą galerię osób wymyślonych
przez Autorkę, związanych raczej z wątkiem fantastycznym.
Największą rolę ogrywa tu Jemioła, panna lekkich obyczajów,
gorliwa wyznawczyni starych bóstw i kochanica Henryka Prawego,
która, chcąc nie chcąc, wplątuje się w Wielką Politykę. Gdzieś
w tle przewijają się Kalina, Olcha i wiele innych dziewcząt z
imionami drzew, co dość trudno spamiętać, nie zapominając,
oczywiście, o wilkołaczycy. Wilkołaczycy znacznie lepiej
przedstawionej niż we wszystkich powieściach paranormalnych razem.
Nad nimi unosi się jak duch tajemnicza postać ich przywódczyni
duchowej, czy czegoś w tym rodzaju. W każdym razie w tym tomie
wątek pogan został dość wstępnie i ogólnikowo zarysowany i,
wobec tego, mam nadzieję, że w następnych tomach znacznie się
rozwinie. Mówiąc mam nadzieję, jako zawodowy pożeracz
książek, mam na myśli: oczekuję. Bo, jak widzicie, jest świetnie,
a może być jeszcze lepiej.
Język powieści, poza
bohaterami, jest jej największą zaletą. Coś jak połączenie
elegancji Tolkiena, wrażliwości opisu Sienkiewicza z dosadnością
G.R.R Martina a wszystko to - żeby użyć kolejnego mądrego
sformułowania panów od recenzji albumów muzycznych –
przefiltrowane przez kobiece pióro. Jestem pod wrażeniem
melodyjności zdań, lekkości opisu i plastyczności, nie mówiąc o
naturalnych dialogach i powiedzonkach poszczególnych postaci. Tekst
jest zróżnicowany, zależy to od bohatera, charakteru danego
kawałka, ale wszystko brzmi jednakowo delikatnie i subtelnie, mimo
że tekst traktuje, chociażby, o wilkołakach. Zabijaniu. Śmierci.
I tych podobnych sprawach. Co prawda, Kylie Czepialska mogłaby mieć
pretensje co do tego, że średniowiecza w książce jest niewiele,
jak i w nastroju, tak i w treści, ale to tylko przez moją chwilową
fascynację dark fantasy w średniowiecznych realiach,
Gregorianem i słuchaniem wciąż jednej, najnowszej płyty Lisy
Gerrard. Z niechęcią przyznaję również, że problem jest ze
scenami erotycznymi. Jest ich rozsądna ilość, czyli tam, gdzie
trzeba, jednak Autorka, jak i większość chyba pisarzy, ma problem
z nazwami, bo, wymyśliwszy kilka ciekawych nazw, jakimi można by
zastąpić określenia czysto medyczne lub wulgarne, zabrakło jej
wyobraźni, przez co zrobiło się najpierw nudno i nieoryginalnie, a
później, niestety, ohydnie. Żeby bronić Autorki, powiem, że, co
wynika z moich wcześniejszych peanów, słownictwo ma bogate, ale
jednak na scenach erotycznych wyłożyli się pisarze nawet jeszcze
większego formatu. Same opisy, poza tym, są bardzo
zindywidualizowane dla konkretnych bohaterów, należą do tych
bardziej szczegółowych i śmiałych, jednak są napisane – tak
jak reszta książki – z polotem i lekkością, co i tak, w
porównaniu z innymi książkami, jest samo w sobie niemalże
genialne.
Opisów dużo nie
uświadczymy, bo w powieści przeważa akcja, ale jeśli się
pojawią, doskonale oddają klimat opisanych wydarzeń. Zresztą
Autorka raczej należy do tego typu pisarzy, którzy jednym krótkim
zdaniem albo dwoma potrafią opisać miejsce, gdzie dzieje się akcja
w taki sposób, by czytelnik poczuł się odpowiednio i wiedział
wszystko. Osobiście zazdroszczę tego Autorce, ale i chylę uniżenie
czoła.
Pomysł, sami przyznacie,
był bardzo dobry. Opowiedziana na nowo, z punktu widzenia czysto
ludzkiego, psychologicznego, historia rozbicia dzielnicowego nabiera
rumieńców, jakich nie miała w podręcznikach szkolnych, z ich
nudnymi mapkami i pogrubionymi nazwami bitew i datami (przez co
niektóre zbliżają się do matematyki). Urozmaicenia pisarki to
już kwestia dyskusyjna, zależy bardzo od gustu czytelniczego i
smaku, a także bardziej liberalnego podejścia do historii. Jednak
ja jestem jak najbardziej na tak, bo pomysły Autorki, a przynajmniej
ich większość, sprawiły mi przyjemność i większą łatwość w
przyswajaniu lektury, a każdemu nieco mniej zorientowanemu mogą
posłużyć do łagodnego wprowadzenia w świat historii. Zresztą,
ryzykanckie niuanse pisarki to również wypadkowa przewidywalności
opowiadanej historii i chęci zarobienia na reklamie polskiej
(doskonalszej!) wersji Gry o Tron. W każdym razie Autorka
wybrnęła z balansowania na wąskiej linii przerostu formy nad
treścią i bohatersko utrzymała równowagę między historią i
wplecioną w nią fantastyką. To samo świadczy o jej zdolnościach,
talencie, ale także o zwykłej pracowitości. Zresztą, napisać
taką grubą, poprawną merytorycznie i doskonałą do czytania
książkę to nie lada wyczyn!
Okładka nawiązuje do
klasyków fantasy, legend, ale także bardzo gustownych okładek
książek typowo historycznych, a jednocześnie bardzo ładnie
kojarzy się z tytułem. Osobiście muszę powiedzieć, że kiedy
pewnego pięknego, wakacyjnego poranka, kiedy wybrałam się rankiem
do Empiku, znajdującego się niedaleko mojego miejsca pobytu, trochę
zaspana i trochę zamyślona, książka zrobiła na mnie ogromne
wrażenie. Już nie chodzi tu o rozmiary, bo jeśli nawet praca
naukowa o pierwiastkach ma powyżej sześćset stron, to zostanie
przeze mnie choćby pomacana, ale właśnie o okładkę.
Minimalistyczny napis i jedna z najlepszych ilustracji, jaką
widziałam. Połączenie białego orła, jak doskonale widać
wzlatującego, z ubranym w czerwony, królewski płaszcz mężczyzną,
z koroną na głowie, trzymającym na dodatek miecz jest niezwykle
pomysłowe i niezwykle przyjemnie się na to patrzy. Choć, trzeba
dodać, prawdziwy Przemysł był mało podobny do tego z okładki.
Cóż robić jednak, gdy twarz księcia, choć nawet przystojna, nie
jest fotogeniczna?
Fabuła toczy się wartko,
Autorka, poza drobnymi, nastrojowym scenkami nie pozwala na głębszy
oddech. Każde z drobnych wydarzeń układa się w zawiłą, ale
barwną mozaikę, którą, jak na mozaikę przystało, podziwiamy,
dopiero gdy skończymy książkę, a każdy element wskoczy na swoje
miejsce. I znów, jak nigdy, zgadzam się recenzjami na skrzydełkach
okładki.
I tu pojawia się coś, nad
czym mogę się nieco poznęcać, choć, w gruncie rzeczy, nie dla
każdego jest błędem, dysonansem w ogólnej harmonii. Po pierwsze
książka, niczym Pieśń Lodu i Ognia Martina, pocięta jest
na fragmenty z punktu widzenia różnych postaci. Czyn to bardzo
ryzykowny, bo samemu autorowi jednej z najpopularniejszych serii
fantasy w trzecim tomie (a właściwie w pierwszej części trzeciego
tomu, którą sobie gdzieś na boku podczytuję od czasu do czasu)
chronologia zaczyna się rozłazić, a i na dłuższą metę taki
podział jest nużący, szczególnie kiedy fragment ulubionego
bohatera pojawia się dość rzadko. Dla Autorki tej powieści to też
nie nowość, bo w czwartej części Północnej Drogi,
która od jakiegoś czasu czeka na swoją kolej na mojej półce,
narracja jest poprowadzona podobnie. Problem pojawia się dopiero
przy krótkich, czasami jednostronicowych fragmentach, przeskokach
między bohaterami, które wybijają z rytmu czytania i z wielkiej
liczby Henryków, Bolesławów i Władysławów, z których każdy
jest księciem czegoś innego. Irytowały mnie, szczególnie na
początku, kiedy większość rozwiązań fabularnych i cały świat
przestawiony był dla mnie kompletną nowością, wielkie przeskoki w
czasie. I to w miejscach, gdzie akcja toczyła się dość spokojnie
i nic nie zapowiadało końca. Upływ lat jest, co prawda,
sygnalizowany, ale streścić nawet w takiej książce kilkanaście
lat, eksponując niektóre wątki, a inne tylko sygnalizując, jest
pracą bardzo trudną, co się pisarce niezbyt udało. Przez to
wszystko czytelnik może się czuć mocno zdezorientowany. Jednak
można też usprawiedliwić Autorkę – tematycznie historia o
Piastach jest o wiele razy większa niż fantasy G.R.R Martina, które
swoją objętością, oficjalnie!, przerosło Biblię.
Czasami do fabuły wkradał
się także bałagan, bo Autorka spieszyła się dokądś, co zwykle
kończyło się niczym dobrym dla książki. Tak jest w końcowych
fragmentach, kiedy Przemysł II został zamordowany. Myślę, że ta
scena powinna być jakoś bardzo nastrojowa, bo przecież to
najważniejsza scena w książce, jednak wyszło tak... bez
fajerwerków, szybko jakoś i nijako. Nawet nie zorientowałam się,
kiedy było po wszystkim. Czy Autorka zobaczyła koniec i zaczęła
się spieszyć? Czy po prostu było już zbyt wiele stron i pisarka z
jakiś powodów chciała książkę skrócić? Nie wiem, nie jestem
Duchem Świętym, ani nie param się tarotem, więc nie powiem wam. W
każdym razie zdenerwowało mnie to – obiecywać przez tyle stron
doskonałej prozy fajerwerki i w końcu dostać tylko niewypał. Moje
rozczarowanie było porównywalne do dziecka, któremu obiecano
Disneyland, a w końcu dano tylko polskie zoo. Nie jest źle, ale
problem w tym, że dobrze też nie jest. Pozostaje mi mieć tylko
nadzieję, że w drugiej części Autorka zupełnie mnie nie
rozczaruje.
W kilku miejscach pisarka
nagięła lekko fakty, jednak na niepoprawność historyczną
narzekać nie mogę narzekać. Ledwo przełknęłam natomiast
zmienienie imienia Ludgardy meklemburskiej na jakąś Lukardis czy
coś w tym rodzaju, nie mówiąc już o Rikissie (Ryksie). W oczy
gryzła także czeska pisownia imion Wacław i Przemysł, ale to już
chyba moje przyzwyczajenie, by nazywać ich z polska. Luki w datach,
szczególnie zgodny i urodziny osób, które w źródłach podawane
są w niedokładnych przybliżeniach, Autorka wypełnia tak, by w
miarę pasowało do fabuły, jednak do tego przyczepić się nie
można, bo robi to bez rażących błędów (a nie jak scenarzyści
Królestwa Niebieskiego, którzy, osadzając akcję filmu w
1186, pokazują jeżdżącego na koniu Baldwina IV Trędowatego,
który umarł w 1185 i dwa lata przed śmiercią dostał paraliżu w wyniku febry. Wybaczcie
dygresję, ale to mnie tak wkurza, że musiałam to po prostu
napisać) i z sensem. Widać więc, że Autorką stoi dużo
przygotowań i wiele mądrych osób, do których zwróciła się o
pomoc. I to mi się podoba.
Na półce czeka na mnie i
mój czas druga część przygód Piastów, więc przygoda nie jest
skończona. To chyba jedyny powód, dla którego nie rzucam czytanych
teraz książek i nie czytam tej powieści od nowa. Bo możecie –
jeśli macie taką ochotę – napisać, że zupełnie się ze mną
nie zgadzacie, albo że moja pisanina jest bez sensu (bo jest), ale
nie zaprzeczycie, że jeśli mam wielką chęć zagłębić się w
świat stworzony przez Autorkę, to jednak ta książka musi coś w
sobie mieć, przynajmniej dla mnie. Zresztą, z jednoznacznie
negatywną oceną książki jeszcze się nie spotkałam, a to również
o czymś świadczy. Co jeszcze mogę powiedzieć? Chyba to, że życzę
pisarce takiej wielkiej popularności, jaką ma teraz G.R.R Martin,
mimo że jest to powieść ściśle związana z historią Polski,
dość niepopularną na świecie ( a ma szansę, bo nieprzypadkowo
jest porównana do Pieśni Lodu i Ognia, chociaż uważam, że
oskarżanie o plagiat jest przesadzone. Fani cyklu mogą jednak się
zainteresować, a może i wgłębić w historię). Bo, zaryzykuję
twierdzenie, polska pisarka jest lepsza od tego od Matki Smoków,
Starków i Lannisterów. I nie tylko dlatego, że dla mnie jest to
bardziej swojskie niż problemy jakiejś tam Sansy – że to polska
korona, polskie sprawy, polski tron. Przede wszystkim dlatego, że
rdzenia historii pisarka po prostu nie mogła wymyślić.
Tytuł:„Korona śniegu i
krwi”
Autor: Elżbieta Cherezińska
Moja ocena: 7,5/10
Książkę tą kupiłam w Empiku na przecenie. Zamiast 40 zł zapłaciłam 20, ale postawiłam ją na półce i tak czeka nie wiadomo na co. ;) Po Twojej recenzji zabieram się do czytania! :D Choć nie powiem, ilość bohaterów przez Ciebie wymienionych (a to przecież nie wszystkie) przeraża mnie lekko. ;)
OdpowiedzUsuńTa książka mnie totalnie obezwładniła :D Mam już za sobą lekturę drugiego tomu, który, choć nieco słabszy, z pewnością cię nie zawiedzie :)
OdpowiedzUsuńLudzi będących po stronie romantyków kocham jak rodzeństwo, więc wiedz, że ajlowju!
OdpowiedzUsuńPrzemysł, Łokietek, Leszek Czarny i Kinga z mężem - to moje ulubione postacie. Takie ludzkie, a takie królewskie jednocześnie. :) Szczególnie ta Kinga - żartownisia. :)