Magia była – i jest –
bardzo kontrowersyjnym tematem. Aż od odurzającej się roślinnymi narkotykami
Pytii i mrocznych alchemików poszukujących złota, przez palone na stosach
kobiety, które w większości były niewinne (nie mówiąc już o Joannie d'Arc) do
dzisiejszych wróżek z TV i wszędobylskich horoskopach. Nie będziesz miał
Bogów cudzych przede mną – prawi jedno z Dziesięciu Przykazań, przepisów,
do których muszą się stosować chrześcijanie. Czy dotyczy to także magii? Czy
magia istnieje naprawdę, a odczytywanie przyszłości z ręki lub z ruchów gwiazd
i planet jest prawdą? Czy ezoteryka to po prostu bujdy wyznawane przez ludzi,
którzy chcą się po prostu wzbogacić? A może jednak prawda? Czy wobec tego
człowiek ma moralne prawo znać swoją przyszłość, czy można bezkarnie panować
nad nieokreślonymi kosmicznymi mocami, przywoływać duchy i być przez to panem
tego świata? Czy rzeczywiście wszystko jest tylko materią, duszą kosmosu,
mocami, a może za tym wszystkim stoi jakiś inny byt? Na te i wiele innych pytań
ludzie próbują sobie odpowiedzieć od niepamiętnych czasów, zgodnie ze swoim
światopoglądem i kulturą, w której się urodzili.
Pewna znana wszystkim ludziom,
którzy żyją w Polsce i nie są uzależnionymi od komputera maniakami (czy
narkomanami) słowem, wszystkich ci, do
których docierają sygnały zewnątrz, grupa ze środowiska skrajnych
konserwatystów i katolików, ma na ten temat własne, starannie wypracowane
poglądy. Poszło tu przede wszystkim o Heńcia Garncarza, czyli Harry'ego Pottera
i o całą tę magiczną otoczkę wokół książek J.K Rowling. Członkowie tej grupy,
szczególnie ci starsi – bo młodzieży jest tam, szczerze mówiąc, niewiele –
drżąc o swoje dzieci, wywołali medialną burzę o młodego czarodzieja, która, jak
w kraju nad Wisłą bywa, szybko przekształciła się w ogólną walkę dwóch
wykluczających się stronnictw. Ponieważ obie strony, uogólniając, nie chcą
porozumienia, lub dążą do narzucenia drugiej stronie przyjęcie swojego
stanowiska, przy pomocy nie zawsze miłych i kulturalnych słów. A ponieważ obie
strony doszły do wniosku, że lepiej walczyć na pióra i powieści niż na
internetowe komentarze i posty na forach, które i tak nic nie wnoszą do
konfliktu.
Ponieważ zwolennicy
czarodzieja książki, naturalnie, już mają, przeciwna strona konfliktu musiała
napisać swoje. Zadania tego podjęła się pewna pisarka, silnie związana z tym
środowiskiem, znana szerzej jako krytyk wszystkich popularnych książek i filmów
z nurtu fantastyki, pomijając Opowieści z Narnii i dzieła Tolkiena. Co
ciekawe, bardziej akcentuje korzystny wpływ opowieści o Narnii, niż historii
Śródziemia, mimo że C.S Lewis był protestantem, a Tolkien – katolikiem i to w
dodatku konserwatywnym. Oczywiście, jego konserwatyzm był zwykłym, sympatycznym
konserwatyzmem, nie mylcie z jego dzisiejszą wersją, która chyba z podstawową
definicją Edwarda Bruke'a ma niewiele wspólnego. Autorka recenzowanej dziś
przeze mnie książki woli C.S Lewisa dlatego, że nie powiedział, tak jak
Tolkien, ze religii nie można mieszać do fantastyki, dlatego, w swoich
książkach, ukrył głęboko chrześcijańskie przesłanie, na pierwszy plan wysuwając
mitologię celtycką – a przede wszystkim – germańską (niekiedy zapożyczenia są
bardzo dosłowne!). Gdyby Autorka powiedziała, że się z tym zgadza,
zaprzeczyłaby wszystkiemu, co pisze, więc całą swoją energię poświęca na
krytykowanie, chociaż, ponieważ nie znam całego Harry'ego Pottera, nie mogę
powiedzieć na ile są merytoryczne. I na książkę dużo czasu i siły nie
zostaje...
Sięgnęłam po powieść
tylko przez ciekawość. Opis fabuły, jak najbardziej pozytywny, obiecywał …
fantastykę katolicką. Moja ciekawość była więc ciekawością przyrodnika
pochylającą się nad zmutowanym dziobakiem, albo rybim reliktem, w każdym razie
czymś wartym zbadania. Ciekawił mnie też rozkład sił – bo gdyby książka była
doskonała, prowokująca do dyskusji i tak dalej, byłaby ciężkim przeciwnikiem
dla zwolenników Pottera. Zresztą, konflikt urósł do rangi jednego z symboli ruchu,
z którym Autorka jest związana, a także jest to ważny fragment białej lub
czarnej – jak kto woli – legendy tego ruchu. Jako osoba interesująca się
ważnymi prądami w europejskiej, a także rodzimej kulturze XXI wieku, nie mogłam
nie znać. Tak więc pewnego pięknego, dnia, rozsiadłam się wygodnie na moim
tapczanie wraz z biszkoptami, kompotem i sokiem marchwiowym i zaczęłam
czytać...
Poznajcie króla, jak to
w fantastyce bywa, i jego dwór. Król nazywa się Magissimus, ma syna Anhara (jak
ktoś bystrzejszy ode mnie zauważył – jego imię to tyle co ANtyHARy) i bliżej
nieznaną małżonkę. Oficjalną i jedyną religią państwa tego władcy (który, jak
na Złego Króla przystało, ma zacną salę tortur) jest szeroko pojęta magia, na
jego dworze zatem przebywa mnóstwo najróżniejszych magów, przy czym są to sami
wariaci. Jeden, jakkolwiek by to brzmiało, pomaga kotom się rozerwać, inny
przypomina momentami kobietę (wiecie, do czego pije Autorka?), a stara wiedźma
utrzymuje, że umie przewidywać pogodę i na nią wpływać. Jest tam też jeden dość
zapomniany mag, Gordoneo, który uczy księcia śpiewać. Ów ma swoje sekrety i
historię, która jest tak samo ciekawa co niebezpieczna, a także służącą Teresę,
właściwie to pochodzącą z dobrego, arystokratycznego domu, która w tajemnicy
podkochuje się w księciu. Gordoneo pewnego dnia, dowiadując się, że książę ma
głębokie pragnienie zostania prawdziwym magiem jak najszybciej, postanawia więc
udać się z nim podróż, podczas której wyjawi mu swój sekret, który, jak ma
nadzieję, sprawi, że młody władca się nawróci. Ale czy tak będzie? I co
wyniknie z podróży? Jak skończy się ta bardzo, ale to bardzo ciekawa książka?
Fabuła, jak widzicie,
niczego sobie. Typowy przeciętniak, tyle że klasyczny już dla fantastyki quest
(który, mówiąc nawiasem, wymyślił Tolkien, a nie Lewis, no ale teraz to już
jestem naprawdę złośliwa) jest, ogólnie mówiąc, donikąd, nie mówiąc już o
schematach z stricte-średniowiecznych fantastycznych czytadełek. Zresztą,
zastanawiałabym się, czy to w ogóle można klasyfikować jako powieść fantasy, a
nie jako przypowieść, bo fabuła jest bardziej argumentem do wygłaszania nauk, a
nie opowieścią samą w sobie. A to nie było chyba intencją pisarki, skoro
chciała się zrównać z Rowling. To potwornie spłaszcza powieść, ponieważ
komentarze Autorki nie dają miejsca na jakieś dodatkowe rozmyślania i
kombinacje, co automatycznie klasyfikuje książkę jako kontrowersyjną,
nowatorską, wielopłaszczyznową, podejmującą z czymś dyskusję i ukazującą jakieś
szersze rozważania. Jakie piękne seppuku.
W okładce widać chęć
wypromowania książki jako fantasy. Malowana – zamiast komputerowych grafik –
nawiązuje do starej szkoły okładek fantasy. Obrazek jednak na pewno nie
dorównuje ilustratorom dzieł Tolkiena, a także do okładki niedawno skończonej
przeze mnie Korony śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej. Jak trafnie
ktoś zauważył, przypomina okładkę Biblii. Ciekawe skojarzenie, chociaż ja
wolałabym porównać książkę (na pewno obrażę pisarkę!) do okładek płyt
„metalowych” pełnych płaczących aniołów, pięknych dam w balowych, starych
sukniach, kryjące płyty z fatalnymi tekstami, wyjącymi wokalistkami i gitarowym
pituleniem. Oczywiście, nie mogę zaprzeczyć, że Teresa nie wygląda ładnie, ani
że trawa jest wyjątkowo zielona, ale całość wygląda bardzo kiczowato i bez
pomysłu. Obrazek, sam w sobie ładny, wydaje się bardziej odpowiedni do
środkowych stron książki, ale nie na okładkę. W każdym razie i tak się
zastanawiam, dlaczego ją krytykuję, bo przecież z drugą częścią jest jeszcze
gorzej...
Bohaterowie. Co można o
nich powiedzieć? Teresa, na szczęście, Mary Sue nie jest, bo Autorka próbuje ją
wykreować na mocną osobowość, z charakterkiem, a jednocześnie taką, żeby
niektórzy nie pomyśleli, że chce być jakąś feministką, a to przecież nie zgadza
się mocno z poglądami tej grupy. Dlaczego na początku mówię właśnie o niej?
Dlatego, że jest jedną z nielicznych postaci kobiecych? Nie, chociaż poza nią
znaczącą postacią jest tylko pewna kucharka imieniem Ardiwa (pisarka ma
skłonności socjalistyczne, jak widzę – wszyscy niskiego pochodzenia, albo
zmuszeni do bycia służącymi są przez nią lubiani), również postać ogarnięta i
dość ognista, jeśli mogę w tym miejscu użyć takiego przymiotnika. Piszę
najpierw o Teresie, ponieważ jest najciekawsza, najlepiej zbudowana w całej
książce postać. Pisarka sprostała zadaniu wykreowania skrzyżowania Eowyn z Władcy
Pierścieni z Ligią, tą ślicznotką z Quo Vadis. Co więcej – Teresa
promieniuje na swoich nieżywych albo skostniałych towarzyszy młodzieńczą
radością i ogóle tym wszystkim, co ma w sobie zdrowa, młoda dziewczyna, kiedy
nie jest pogrążona czytaniem książek albo chora na coś, co nie pozwala cieszyć
się życiem. Natomiast postacie, którą jej towarzyszą... Ponieważ Autorka uważa,
że ich jedyną wadą jest przeszłe czy teraźniejsze zainteresowanie magią, co jej
zdaniem jest jednoznaczne z konszachtami z Gdesem (czytaj: z Szatanem), kiedy
usunie się ten drobny problem, wszyscy, o których pisze będą idealni. A ci,
którzy nigdy nie interesowali się magią i byli wyznawcami Boga, którego
pisarka, by zachować pozory równoległego świata, nazywa Tym Samym, już są
idealni. Zresztą nawet nie patrząc na to, postacie są nudne, przewidywalne i,
co najgorsze, płaskie jak kartki papieru. Nie mają wyraźnie zarysowanej
psychiki, tylko jakieś szczątki: Gordoneo to starzec, który chce odkupić swoje
winy z przeszłości, mówi o sobie z dystansem i, przede wszystkim nie chce, by
młodzi powtórzyli jego błędy. Książę to porywczy, brawurowy, kochliwy
młodzieniec, uważający, że zawsze ma rację. Chociaż z tą kochliwością, z
oczywistych przyczyn, jest różnie. A właściwie tak, że Autorka niektóre rzeczy
tylko bardzo nieśmiało sugeruje. W sumie się nie dziwię.
Postacie drugoplanowe i
trzecioplanowe to jakaś porażka. Źli, brzydcy, mroczni, a jednocześnie kłamliwi
i przeżarci własnymi ambicjami magowie, Zły Król Magissimus (przez historyczne
skrzywienie kojarzy mi się z generalissimusem Armii Czerwonej, Józefem
Stalinem) i dobrzy ludzie z miasta Teresy i wielu innych. Wychodzą na scenę,
wygłaszają rolę i znikają, a zarysowani tylko schematycznie, na zasadzie dobra
i zła, jak w baśniach. Zresztą, to parada zmarnowanych szans – wyobrażam sobie
wszystkie intrygi, jakie mogli snuć magowie, służba i król, rzeczy, które mogły
się dziać w mrocznych zakamarkach zamku. Mam wrażenie jednak, że Autorka bała się
i raczej absorbowały ją inne sprawy. Dlatego też upadek Magissimusa jest taki
zwykły, bardzo schematyczny i nudny.
Po przeczytaniu tej
książki mam traumę. Jeśli gdzieś zobaczę wielokropki, dostaję ciężkiego
uczulenia. Bo Autorka ich zdecydowanie nadużywała. Tfu, nadużywała!
Zaaplikowała śmiertelną dawkę. Każde niemal zdanie kończy się wielokropkiem.
Poza tym język nie jest wyszukany – prosty, czasami tylko noszący ślady prób
nacechowania go emocjonalnie (głównie za pomocą wielokropków), jakiejś indywidualizacji,
a czasami możemy spotkać dość kwieciste, wyszukane porównania, które, siląc się
na artyzm, stają się bardzo kiczowate. Ponieważ, mówiąc delikatnie, nie jest
dobrze, a wręcz tragicznie – pochwalę pisarkę za jakieś tam próby wyciągnięcia
swojego arcydzieła na wyższe poziomy.
Niektórym, innym pisarzom, nawet tego się nie chce robić. Niestety,
nawet najbardziej rokokowe porównania, przypominające piękne, kiczowate,
pastereczki z gąsiątkami z taniej porcelany, nie zastąpią dobrych bohaterów,
ciekawej fabuły i całej reszty.
Opisy też są,
zapełniające akapity o kilkunastu zdaniach, pełne wielokropków, porównań i
wymuszonej malowniczości, która w sumie do niczego nie prowadzi. Są bardzo
statyczne w dodatku, bo jeśli pejzaż z zachodzącym słońcem dam radę sobie
wyobrazić, to burzy już nie. Zresztą, o czym ja piszę? Nawet opisy w tej
książce są podporządkowane temu, co pisarka chce powiedzieć przez swoją
historię, a przedstawienie kolejnych opisów potwornie schematyczne, co nie
tylko widać przy kontrastach między zamkiem Magissimusa i domem Teresy.
A teraz wisienka na
torcie! To, co Autorka chce przez swoją powieść powiedzieć. Oczywiście, w dużym
skrócie, bo większość z tych teorii pisarka wzięła z Biblii i jeśli was to w
ogóle interesuje, możecie sobie wszystko wydedukować. W każdym w fantastycznym świecie Autorki
istnieje Szatan (Gedes) i Ten Sam (Bóg), a ich wyznawcy nie żyją w zgodzie.
Przez usta Gordonea, pisarka łopatologicznie wyjaśnia, perswaduje i wpaja czytelnikom,
dlaczego magia jest zła. Bo jest wykrzywieniem cudu. Bo Szatan każe sobie za
nią płacić. Bo Czarny Pan oszukuje. Bo religia Tego Samego jest religią
miłości, człowiek chce dawać dobro innym, natomiast magik chce tylko
wszystkiego dla siebie. O ile kogoś, kto kiedyś miał dużo wspólnego z religią,
albo ma, to jeszcze ruszy i zmusi do zadania sobie kilku pytań, ale jeśli ktoś
nigdy nie wierzył, znając ludzi, jeszcze się z tego będzie śmiał. Takie życie.
Zresztą Autorka raczej nie próbuje w jakikolwiek sposób korespondować z sagą
Rowling, wręcz przeciwnie – nie ma tu nawiązań do Harry'ego (no, poza
księciem...), a i przecież wiadomo, że jeśli się wygłasza swoje racje
łopatologicznie i niemal dosłownie, nie ma rozmowy. Czytelnik wyrobiony,
(jakimi są przecież blogerzy i nie tylko) lubi także doszukiwać znaczeń
dodatkowych i podtekstów, a fascynują go też niejasne przesłanki takie jak u
Tolkiena. Tutaj podtekstów nie ma, wszystko jest na wierzchu. Boleśnie na
wierzchu.
Jeśli Autorka ma jakieś
złudzenia, że powieścią, która teraz rozrosła się do rozmiarów trylogii,
podbije kosmos i zetrze w proch Harry'ego Pottera, to grubo się myli. Rowling
jest po prostu lepszą pisarką i chociażby dlatego w ostatecznej rozgrywce fani
Pottera będą mieli mocniejszą broń niż ich przeciwnicy. Czy mi jest z tego powodu
przykro? Mi jest przykro, że znów przeczytałam złą książkę. I przykro, że
pisarka nie zauważa, jak bardzo się myliła, sądząc, że umie pisać takie książki
(lepiej, żeby powróciła do swoich wierszyków i historyjek o aniołkach dla
dzieci, co z powodzeniem w swoich kręgach robiła to tej pory) I przykro, że
ciekawej, dyskusyjnej książki na ten temat nie będzie. Powieści, o której
będzie można napisać dziesięć stron recenzji i która zwróci uwagę obu stron i
obie strony rozłoży na łopatki. Bo jeśli taka książka powstanie, na co czekam,
na pewno nie będzie nic od tej Autorki, na pewno nie będzie to ta książka.
Tytuł: „Anhar. Powieść
Antymagiczna”
Autor: Małgorzata
Nawrocka
Moja ocena: 2,5/10
Nie słyszałam o tej książkę, a kłótnia między stronnictwami obiła się o moje uszy, bo wielką fanką Grancarza jestem :D Na książkę nie zwróciłabym uwagi, bo nie podoba mi się ani okładka, ani fabuła. Chociaż po przeczytaniu Twojej opinii stwierdzam, że przebrnęłabym przez tę książkę z czystej ciekawości. Ale są o wiele lepsze pozycje :)
OdpowiedzUsuńLubię wielokropki :P Nie, po powieść na pewno nie sięgnę. Odstraszył mnie sam pomysł, teraz doszli przeciętni bohaterowie pierwszoplanowi i ci dalsi. Taka nachalna walka z książkami, które nic nie mają do religii, jakiejkolwiek i mają być tylko przyjemnością. Kompletnie nie rozumem tego problemu. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Zaliczyłam spore "wtf" już czytając "powieść antymagiczna". Chyba to kolejna pozycja po kórą sięgnęłabym, żeby sprawdzić czy jest tak zła jak o niej piszą.
OdpowiedzUsuńOkładka tej książki rzeczywiście poniekąd nasuwa skojarzenia z biblią. Szkoda, że tak mocno zawiodłaś się na twórczości pani Nawrockiej. No cóż, trzeba przełknąć te gorzką pigułkę rozczarowania i ''iść'' dalej. Ja w każdym razie na pewno nie sięgnę po tę pozycje, głównie z trzech powodów: nie przepadam za czytaniem fantastyki, nie lubię nagminnego ''siania'' wielokropków oraz przeciętnych bohaterów. Dlatego nie zamierzam na siłę się męczyć.
OdpowiedzUsuń