środa, 18 marca 2015

Polska korona, polski tron. Recenzja książki

Nie wiem, dlaczego jestem zafascynowana średniowieczem. Być może dlatego, że księżniczki, wieże, kamienne zamki, rycerze i ich kolorowe herby z mitologicznymi znakami, miecze, bitwy i inne tego rodzaju rzeczy są tłem na wielu znanych mi od dzieciństwa i lubianych bajek oraz legend. Romańskie i gotyckie budowle są znakomitym tłem dla magii, tajemniczych sztuczek alchemików, a postacie niezłomnych rycerzy zawsze fascynowały ludzi – no może oprócz oświeceniowych samochwałów, którzy uważali średniowiecze za wieki ciemne i, kiedy ich epoka przemijała, jeszcze krytykowali romantyków, którzy czerpali z tej epoki pełnymi garściami. I ja, szczerze mówiąc, jestem po stronie romantyków. I nie tylko ja. Bo ciemna strona od zawsze fascynowała ludzi – choćby ta ciemność miała oznaczać tylko zacofanie (w tym miejscu powstrzymam się od dłuższego wyjaśnienia, dlaczego nie ma racji ktoś, kto uważa, że średniowiecze był zupełnym regresem w stosunku do starożytności, szczególnie cywilizacji Morza Śródziemnego i że nie ma zupełnego znaczenia w późniejszych epokach, bo ktoś może pomyśleć, że się wymądrzam, ale i ten tekst przecież tego nie dotyczy). Świat średniowiecznych wciąż elektryzuje mniej lub bardziej umysły twórców fantastyki, na J.R.R Tolkienie, jednym z moich Mistrzów, zaczynając i kończąc na niesamowicie popularnym G.R.R Martinie, do którego nie mogę się przekonać. Tworzą powieści, których światy bardziej lub mniej można porównać do średniowiecza: korony, suknie, miecze, królowie, królowe i rozgrywki o tron, mniej lub bardziej skomplikowane.

Tak naprawdę facet nie musiał szukać daleko inspiracji do głównego wątku swojego opus magnum. Sam przyznał, że wiele rzeczy, które później umieścił w swoich książkach, było z Wojny Dwóch Róż. Faktycznie, Lannisterowie nawet z nazwiska przypominają Lancesterów. Pan G.R.R Martin nie zna jednak całej historii, w tym historii Polski. Co prawda, nie dochodziło u nas do wojen rodzaju Wojny Dwóch Róż, w każdym razie, jeśli nawet taka była, to zbyt mała, żeby trafić do podręczników a stamtąd do ludzkich głów. Gry o tron nie toczyły się w czasach Jagiellonów, a krótka wojna Zygmunta III Wazy z Maksymilianem Habsburgiem raczej się nie liczy. Jednak w głębokim średniowieczu, kiedy Polską władała założycielska dynastia Piastów, a Krzywousty i jego testament w finale doprowadzili do rozbicia dzielnicowego, sytuacja naszego kraju nie była gorsza i mniej skomplikowana od tego, co możemy obejrzeć w słynnym serialu na podstawie Pieśni Lodu i Ognia, a także przeczytać w książkach. W końcowej fazie jednego z najtrudniejszych okresów w historii Polski pojawiły się koncepcje zjednoczenia kraju, jednak, jak zwykle, pojawiło się wiele pytanie, zwykle zadawane w takich sytuacjach: kto będzie królem? Kandydatów do korony dużo, nie tylko w kraju, a korona tylko jedna, więc, jak słusznie mówiła Ceresei Lannister, albo wygrywasz albo umierasz. Można też wygrać i umrzeć, ale o tym zaraz. Bo perypetie książąt polskich oraz dzieje schyłku rozbicia dzielnicowego są tematem książki, której recenzję czytacie.

Przemysł II, książę z Wielkopolski. Młody, kochliwy, jednak już od początku, wydaje się być powołanym do czegoś większego niż wojenki ze swoimi sąsiadami. Można by powiedzieć, że od początku za losami księcia stało fatum. Henryk Prawy, w rzeczywistości zausznik potężnego króla Czech, Przemysła Ottokara, zakochany w jego żonie Kunegundis. Wacław II, przedostatni władca z dynastii Przemyślidów. Wszyscy stają do rozgrywki o koronę, ale tylko jeden z nich wygra, a reszta albo umrze, albo będzie knuć, jak zdobyć władzę, zagrażając siedzącemu chwilowo na tronie. Są też postacie, którym zależy na słabości państwa Piastów i którzy mają własne interesy – Askańczycy z Brandenburgii, na czele z demoniczną Mechtyldą. Jak potoczą się losy bohaterów, to wiemy z lekcji historii – Przemysł II zostanie zamordowany, pozostawiając sobie tylko córkę, Probus umrze, a władzę w Polsce przejmą Wacławowie, ostatni Przemyślidzi. Wacław II i jego syn, Wacław III nie będą panować jednak długo, a tym, kto trwale zjednoczy kraj i przekaże władzę synowi, będzie Władysław Łokietek, piastowski Karzeł. Pomiędzy nimi kochanki, żony, dworzanie, możnowładcy i duchowni – szczególnie ważny arcybiskup gnieźnieński, Jakub Świnka. Jeśli ktoś powie teraz, że to wszystko spoilery, to znaczy, że nie zna historii, mówiąc tak nawiasem.

Dlatego wszystko byłoby surowe i niesamowicie przewidywalne, a przez to nudne, gdyby nie ciekawe rozwiązania Autorki. Bo to nie jest powieść sienkiewiczowsko-scottowska z historycznym westernem i przyjemnym romansidełkiem, tylko prawdziwe novum w nieimportowanej literaturze w Polsce. Wymieszanie historii z fantastyką, ruch bardzo ryzykowny. Oprócz wątku politycznego dotyczącego rozgrywek książąt, mamy bowiem intrygi Starszej Krwi, czyli wyznawców pogaństwa, intrygującą historię rodu Zarembów, Mechtyldę-wiedźmę i Wacława, na nasze standardu, chorego psychicznie, a w świecie Autorki po prostu widzącego inaczej. To świat, w którym herbowe bestie dotrzymują towarzystwa swoim panom, mają podobną do nich psychikę i zachowania. Jezus przemawia do Jakuba Świnki z krzyża, a nawet ma specyficzne poczucie humoru, a szatan po niemiecku szepcze Prawemu do ucha. Święta Kinga unosi się, pachnie liliami, a śpiew aniołów zagłusza kaszlnięciem. Zmarli pojawiają się ot tak, niespodziewanie, a żywi wcale się temu nie dziwią. Pradawne siły z Mokoszą na czele paradują między swoimi wyznawcami, w lasach żerują wilkołaki, mające moc przeistaczać innych w podobne bestie, a wszyscy – zarówno Kinga, jak i pogańska kapłanka – czytają w myślach i w przyszłości. To miejsce, w którym istniał mityczny król Artur, a nawet w Polsce żyją jego potomkowie, Wacława II straszą czarne kury, a także widzi swoje zmarłe dzieci, natomiast w wawelskich podziemiach śpi najprawdziwszy smok. I nikt temu się nie dziwi. Bo to świat, w którym wyobrażenia średniowiecznych są prawdą, a bohaterowie, jak trafnie zostało to określone w jednej przytaczanych na okładce recenzji, balansują między rzeczywistością pełną spisków, okrucieństwa i codziennych problemów, a nie bardziej przyjazną strefą czwartego wymiaru, niczym postaci szekspirowskich dramatów, szczególnie przychodzi mi tu na myśl genialny Makbet.

Postacie tworzone przez Autorkę są niezwykle wyraziste. Chociaż książka, tak jak Gra o Tron, nie ma głównego bohatera, najdokładniej zarysowaną postacią jest Przemysł II i wokół niego obraca się akcja tego tomu. To ciekawa postać, pełnokrwista i budząca, jeśli nie sympatię czytelnika, to pewnego rodzaju zaciekawienie. Pierwszego króla odrodzonego Królestwa Autorka stanowczo odkurza i zdejmuje z pomnika, co, jak podkreśla w wypowiedziach, jest jej celem. Przemysł ma wady i zalety jak każdy człowiek. To porywczy, kochliwy młodzieniec, znający reguły gry rządzące władaniem swoim księstwem, raczej niezainteresowany jakimiś większymi zaszczytami, jednak też nie ignoruje swojego przeznaczenia. Pisarka wirtuozerią pokazuje nam pierwszą miłość do Lukradis, wielkie uczucie do Rikissy oraz stopniowe popadanie w uczuciową obojętność wobec trzeciej żony, nie ukrywając, a nawet podkreślając rozterki moralne i duchowe bohatera, wyciągając na światło dzienne jego niecne postępki, nie umniejszając jednak tych dobrych (zadowolona jestem jednak, że pisarka nie obarczyła go śmiercią Lukradis, a właściwie Ludgardy – jej tajemniczą śmiercią sprytnie obarczyła moce pozaziemskie). Dzięki tym zabiegom Przemysł staje się człowiekiem takim jak inni, tyle że obarczonym ciężarem, który w ostatecznym rachunku, niestety, przygniata go. Nie mogę powiedzieć, że dopingowałam mu w staraniach o koronę, wciąż mając głupią nadzieję, że Autorka odważy się na zmianę historii i Przemysł jednak na końcu nie umrze, ale szczerze polubiłam go, starając się – między innymi dlatego – wolno czytać tę książkę.

Drugą równie ciekawą i sympatyczną postacią jest Jakub Świnka. Pokorny, trochę dziwny, śmiesznie formułujący swoje myśli, arcybiskup Gniezna, człowiek niezwykle mądry, postępowy jak na swoje czasy, sprawiedliwy i patriota – wbrew pozorom ma wiele wad, ale wspaniałomyślnie przebaczamy mu, bo każde pojawienie się tej postaci na kartach książki sprawiało, że się uśmiechałam. Jakub Świnka ma także swoją niezwykłą, ciekawą historię, ale jeśli myślicie, że wam to powiem, to się mylicie. Po prostu, kiedy zachęceni przeze mnie przeczytacie tę książkę, wszystkiego się dowiecie. Oczywiście, oficjalnie o pochodzeniu Świnki nie wiele wiemy (vide: Wikipedia) to koncepcja Autorki idealnie pasuje do całokształtu i jest naprawdę fascynująca.

Postacią, której koniecznie trzeba poświęcić akapit, jest nasz kochany Łokieć, piastowski Karzeł. Władek nie pije i nie wykazuje takiego pociągu do prostytutek jak Tyrion Lanniser, ma tylko jedną żonę, a bardziej od kobiet (zresztą się nie dziwię, ta uraza do kobiet przez matkę …) woli wojaczkę. W tej części młody Piast robi wszystko, by nie być spostrzegany jako ten mały i dąży do władania do jak największym kawałem Polski. Autorka z niezwykłą wrażliwością i znawstwem ludzkiej psychiki pokazuje nam cierpienie księcia mniejszego od innych, jego spotkanie z prawdziwym karłem, wielkie ambicje i miłość do ciotki, świętej Kingi. Mam przeczucie, że postać w kolejnych tomach opowieści będzie się rozwijać i stawać się coraz ciekawsza, mało tego – jestem pewna. Na razie jednak milczę uniżenie przed wielkim talentem pisarki. Ukazanie tej postaci, wielkiej i małej, bardzo skomplikowanej psychologicznie, niezwykle ważnej dla całości w ten wysublimowany, wnikliwy sposób i zrobienie tego po mistrzowsku... Żeby wszyscy pisarze byli tacy, świat byłby piękny.

W tle przewija się wiele innych bohaterów, bardziej lub mniej zarysowanych, w zależności od ważności, ale w ten sam, ciekawy i przenikliwy sposób. Święta Kinga, jej mąż, Bolesław Wstydliwy. Leszek Czarny – długowłosy homoseksualista, który i tak większość swojego życia spędza na zabijaniu Tatarów. Rogatka – postać tak barwna, że i Autorka lepszego życiorysu Wypudrowana, wysublimowana i jeszcze dziecinna Lukradis. Niezwykle zabawna, oryginalna, a także budząca wielką sympatię Rikissa i jej słabo przedstawiona córka, którą, zapewne, dobrze poznamy dopiero w następnym tomie. Demoniczna Mechtylda, która, szczególnie przez te kazirodztwo, kojarzy mi się z lannisterską królową, a także jej córki, ciche, spokojne i dobre (zapewne dlatego, że rzadko widywały matkę). Henryk Probus i Czarny Pan, oraz jego czeski mentor, a także dość dziwny Wacław II. Oprócz tego poznajemy jeszcze całą galerię osób wymyślonych przez Autorkę, związanych raczej z wątkiem fantastycznym. Największą rolę ogrywa tu Jemioła, panna lekkich obyczajów, gorliwa wyznawczyni starych bóstw i kochanica Henryka Prawego, która, chcąc nie chcąc, wplątuje się w Wielką Politykę. Gdzieś w tle przewijają się Kalina, Olcha i wiele innych dziewcząt z imionami drzew, co dość trudno spamiętać, nie zapominając, oczywiście, o wilkołaczycy. Wilkołaczycy znacznie lepiej przedstawionej niż we wszystkich powieściach paranormalnych razem. Nad nimi unosi się jak duch tajemnicza postać ich przywódczyni duchowej, czy czegoś w tym rodzaju. W każdym razie w tym tomie wątek pogan został dość wstępnie i ogólnikowo zarysowany i, wobec tego, mam nadzieję, że w następnych tomach znacznie się rozwinie. Mówiąc mam nadzieję, jako zawodowy pożeracz książek, mam na myśli: oczekuję. Bo, jak widzicie, jest świetnie, a może być jeszcze lepiej.

Język powieści, poza bohaterami, jest jej największą zaletą. Coś jak połączenie elegancji Tolkiena, wrażliwości opisu Sienkiewicza z dosadnością G.R.R Martina a wszystko to - żeby użyć kolejnego mądrego sformułowania panów od recenzji albumów muzycznych – przefiltrowane przez kobiece pióro. Jestem pod wrażeniem melodyjności zdań, lekkości opisu i plastyczności, nie mówiąc o naturalnych dialogach i powiedzonkach poszczególnych postaci. Tekst jest zróżnicowany, zależy to od bohatera, charakteru danego kawałka, ale wszystko brzmi jednakowo delikatnie i subtelnie, mimo że tekst traktuje, chociażby, o wilkołakach. Zabijaniu. Śmierci. I tych podobnych sprawach. Co prawda, Kylie Czepialska mogłaby mieć pretensje co do tego, że średniowiecza w książce jest niewiele, jak i w nastroju, tak i w treści, ale to tylko przez moją chwilową fascynację dark fantasy w średniowiecznych realiach, Gregorianem i słuchaniem wciąż jednej, najnowszej płyty Lisy Gerrard. Z niechęcią przyznaję również, że problem jest ze scenami erotycznymi. Jest ich rozsądna ilość, czyli tam, gdzie trzeba, jednak Autorka, jak i większość chyba pisarzy, ma problem z nazwami, bo, wymyśliwszy kilka ciekawych nazw, jakimi można by zastąpić określenia czysto medyczne lub wulgarne, zabrakło jej wyobraźni, przez co zrobiło się najpierw nudno i nieoryginalnie, a później, niestety, ohydnie. Żeby bronić Autorki, powiem, że, co wynika z moich wcześniejszych peanów, słownictwo ma bogate, ale jednak na scenach erotycznych wyłożyli się pisarze nawet jeszcze większego formatu. Same opisy, poza tym, są bardzo zindywidualizowane dla konkretnych bohaterów, należą do tych bardziej szczegółowych i śmiałych, jednak są napisane – tak jak reszta książki – z polotem i lekkością, co i tak, w porównaniu z innymi książkami, jest samo w sobie niemalże genialne.

Opisów dużo nie uświadczymy, bo w powieści przeważa akcja, ale jeśli się pojawią, doskonale oddają klimat opisanych wydarzeń. Zresztą Autorka raczej należy do tego typu pisarzy, którzy jednym krótkim zdaniem albo dwoma potrafią opisać miejsce, gdzie dzieje się akcja w taki sposób, by czytelnik poczuł się odpowiednio i wiedział wszystko. Osobiście zazdroszczę tego Autorce, ale i chylę uniżenie czoła.
Pomysł, sami przyznacie, był bardzo dobry. Opowiedziana na nowo, z punktu widzenia czysto ludzkiego, psychologicznego, historia rozbicia dzielnicowego nabiera rumieńców, jakich nie miała w podręcznikach szkolnych, z ich nudnymi mapkami i pogrubionymi nazwami bitew i datami (przez co niektóre zbliżają się do matematyki). Urozmaicenia pisarki to już kwestia dyskusyjna, zależy bardzo od gustu czytelniczego i smaku, a także bardziej liberalnego podejścia do historii. Jednak ja jestem jak najbardziej na tak, bo pomysły Autorki, a przynajmniej ich większość, sprawiły mi przyjemność i większą łatwość w przyswajaniu lektury, a każdemu nieco mniej zorientowanemu mogą posłużyć do łagodnego wprowadzenia w świat historii. Zresztą, ryzykanckie niuanse pisarki to również wypadkowa przewidywalności opowiadanej historii i chęci zarobienia na reklamie polskiej (doskonalszej!) wersji Gry o Tron. W każdym razie Autorka wybrnęła z balansowania na wąskiej linii przerostu formy nad treścią i bohatersko utrzymała równowagę między historią i wplecioną w nią fantastyką. To samo świadczy o jej zdolnościach, talencie, ale także o zwykłej pracowitości. Zresztą, napisać taką grubą, poprawną merytorycznie i doskonałą do czytania książkę to nie lada wyczyn!

Okładka nawiązuje do klasyków fantasy, legend, ale także bardzo gustownych okładek książek typowo historycznych, a jednocześnie bardzo ładnie kojarzy się z tytułem. Osobiście muszę powiedzieć, że kiedy pewnego pięknego, wakacyjnego poranka, kiedy wybrałam się rankiem do Empiku, znajdującego się niedaleko mojego miejsca pobytu, trochę zaspana i trochę zamyślona, książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Już nie chodzi tu o rozmiary, bo jeśli nawet praca naukowa o pierwiastkach ma powyżej sześćset stron, to zostanie przeze mnie choćby pomacana, ale właśnie o okładkę. Minimalistyczny napis i jedna z najlepszych ilustracji, jaką widziałam. Połączenie białego orła, jak doskonale widać wzlatującego, z ubranym w czerwony, królewski płaszcz mężczyzną, z koroną na głowie, trzymającym na dodatek miecz jest niezwykle pomysłowe i niezwykle przyjemnie się na to patrzy. Choć, trzeba dodać, prawdziwy Przemysł był mało podobny do tego z okładki. Cóż robić jednak, gdy twarz księcia, choć nawet przystojna, nie jest fotogeniczna?

Fabuła toczy się wartko, Autorka, poza drobnymi, nastrojowym scenkami nie pozwala na głębszy oddech. Każde z drobnych wydarzeń układa się w zawiłą, ale barwną mozaikę, którą, jak na mozaikę przystało, podziwiamy, dopiero gdy skończymy książkę, a każdy element wskoczy na swoje miejsce. I znów, jak nigdy, zgadzam się recenzjami na skrzydełkach okładki.

I tu pojawia się coś, nad czym mogę się nieco poznęcać, choć, w gruncie rzeczy, nie dla każdego jest błędem, dysonansem w ogólnej harmonii. Po pierwsze książka, niczym Pieśń Lodu i Ognia Martina, pocięta jest na fragmenty z punktu widzenia różnych postaci. Czyn to bardzo ryzykowny, bo samemu autorowi jednej z najpopularniejszych serii fantasy w trzecim tomie (a właściwie w pierwszej części trzeciego tomu, którą sobie gdzieś na boku podczytuję od czasu do czasu) chronologia zaczyna się rozłazić, a i na dłuższą metę taki podział jest nużący, szczególnie kiedy fragment ulubionego bohatera pojawia się dość rzadko. Dla Autorki tej powieści to też nie nowość, bo w czwartej części Północnej Drogi, która od jakiegoś czasu czeka na swoją kolej na mojej półce, narracja jest poprowadzona podobnie. Problem pojawia się dopiero przy krótkich, czasami jednostronicowych fragmentach, przeskokach między bohaterami, które wybijają z rytmu czytania i z wielkiej liczby Henryków, Bolesławów i Władysławów, z których każdy jest księciem czegoś innego. Irytowały mnie, szczególnie na początku, kiedy większość rozwiązań fabularnych i cały świat przestawiony był dla mnie kompletną nowością, wielkie przeskoki w czasie. I to w miejscach, gdzie akcja toczyła się dość spokojnie i nic nie zapowiadało końca. Upływ lat jest, co prawda, sygnalizowany, ale streścić nawet w takiej książce kilkanaście lat, eksponując niektóre wątki, a inne tylko sygnalizując, jest pracą bardzo trudną, co się pisarce niezbyt udało. Przez to wszystko czytelnik może się czuć mocno zdezorientowany. Jednak można też usprawiedliwić Autorkę – tematycznie historia o Piastach jest o wiele razy większa niż fantasy G.R.R Martina, które swoją objętością, oficjalnie!, przerosło Biblię.

Czasami do fabuły wkradał się także bałagan, bo Autorka spieszyła się dokądś, co zwykle kończyło się niczym dobrym dla książki. Tak jest w końcowych fragmentach, kiedy Przemysł II został zamordowany. Myślę, że ta scena powinna być jakoś bardzo nastrojowa, bo przecież to najważniejsza scena w książce, jednak wyszło tak... bez fajerwerków, szybko jakoś i nijako. Nawet nie zorientowałam się, kiedy było po wszystkim. Czy Autorka zobaczyła koniec i zaczęła się spieszyć? Czy po prostu było już zbyt wiele stron i pisarka z jakiś powodów chciała książkę skrócić? Nie wiem, nie jestem Duchem Świętym, ani nie param się tarotem, więc nie powiem wam. W każdym razie zdenerwowało mnie to – obiecywać przez tyle stron doskonałej prozy fajerwerki i w końcu dostać tylko niewypał. Moje rozczarowanie było porównywalne do dziecka, któremu obiecano Disneyland, a w końcu dano tylko polskie zoo. Nie jest źle, ale problem w tym, że dobrze też nie jest. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że w drugiej części Autorka zupełnie mnie nie rozczaruje.

W kilku miejscach pisarka nagięła lekko fakty, jednak na niepoprawność historyczną narzekać nie mogę narzekać. Ledwo przełknęłam natomiast zmienienie imienia Ludgardy meklemburskiej na jakąś Lukardis czy coś w tym rodzaju, nie mówiąc już o Rikissie (Ryksie). W oczy gryzła także czeska pisownia imion Wacław i Przemysł, ale to już chyba moje przyzwyczajenie, by nazywać ich z polska. Luki w datach, szczególnie zgodny i urodziny osób, które w źródłach podawane są w niedokładnych przybliżeniach, Autorka wypełnia tak, by w miarę pasowało do fabuły, jednak do tego przyczepić się nie można, bo robi to bez rażących błędów (a nie jak scenarzyści Królestwa Niebieskiego, którzy, osadzając akcję filmu w 1186, pokazują jeżdżącego na koniu Baldwina IV Trędowatego, który umarł w 1185 i dwa lata przed śmiercią dostał paraliżu w wyniku febry. Wybaczcie dygresję, ale to mnie tak wkurza, że musiałam to po prostu napisać) i z sensem. Widać więc, że Autorką stoi dużo przygotowań i wiele mądrych osób, do których zwróciła się o pomoc. I to mi się podoba.

Na półce czeka na mnie i mój czas druga część przygód Piastów, więc przygoda nie jest skończona. To chyba jedyny powód, dla którego nie rzucam czytanych teraz książek i nie czytam tej powieści od nowa. Bo możecie – jeśli macie taką ochotę – napisać, że zupełnie się ze mną nie zgadzacie, albo że moja pisanina jest bez sensu (bo jest), ale nie zaprzeczycie, że jeśli mam wielką chęć zagłębić się w świat stworzony przez Autorkę, to jednak ta książka musi coś w sobie mieć, przynajmniej dla mnie. Zresztą, z jednoznacznie negatywną oceną książki jeszcze się nie spotkałam, a to również o czymś świadczy. Co jeszcze mogę powiedzieć? Chyba to, że życzę pisarce takiej wielkiej popularności, jaką ma teraz G.R.R Martin, mimo że jest to powieść ściśle związana z historią Polski, dość niepopularną na świecie ( a ma szansę, bo nieprzypadkowo jest porównana do Pieśni Lodu i Ognia, chociaż uważam, że oskarżanie o plagiat jest przesadzone. Fani cyklu mogą jednak się zainteresować, a może i wgłębić w historię). Bo, zaryzykuję twierdzenie, polska pisarka jest lepsza od tego od Matki Smoków, Starków i Lannisterów. I nie tylko dlatego, że dla mnie jest to bardziej swojskie niż problemy jakiejś tam Sansy – że to polska korona, polskie sprawy, polski tron. Przede wszystkim dlatego, że rdzenia historii pisarka po prostu nie mogła wymyślić.

Tytuł:„Korona śniegu i krwi”
Autor: Elżbieta Cherezińska
Moja ocena: 7,5/10 

3 komentarze :

  1. Książkę tą kupiłam w Empiku na przecenie. Zamiast 40 zł zapłaciłam 20, ale postawiłam ją na półce i tak czeka nie wiadomo na co. ;) Po Twojej recenzji zabieram się do czytania! :D Choć nie powiem, ilość bohaterów przez Ciebie wymienionych (a to przecież nie wszystkie) przeraża mnie lekko. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta książka mnie totalnie obezwładniła :D Mam już za sobą lekturę drugiego tomu, który, choć nieco słabszy, z pewnością cię nie zawiedzie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ludzi będących po stronie romantyków kocham jak rodzeństwo, więc wiedz, że ajlowju!
    Przemysł, Łokietek, Leszek Czarny i Kinga z mężem - to moje ulubione postacie. Takie ludzkie, a takie królewskie jednocześnie. :) Szczególnie ta Kinga - żartownisia. :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!