wtorek, 21 kwietnia 2015

Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść. Recenzja książki

źródło fotografii: olx.pl 
Kiedyś, pewnego śnieżnego poranka, gdzieś w czasie ferii, oglądałyśmy z koleżanką jakieś romansidło, z gatunku tych, które ona uwielbia (a ja nie), zaniepokoiłam ją swoim zachowaniem. Otóż w pewnym momencie streściłam to, co zaraz stanie się na ekranie, dodając, że wcześniej tego filmu nie oglądałam, ani nie czytałam recenzji, słowem, nie znałam go. Koleżanka po chwili stwierdziła, że mam jakieś zdolności paranormalne, albo w tajemnicy przed światem param się magią. Ponieważ szerzyła się do ekranowego przystojniaka, nie miałam jej serca mówić, że tak naprawdę fabuła jest boleśnie przewidywalna i prosta, a każdy, kto trochę książek w życiu przeczytał, przewidzi kilka najbardziej prawdopodobnych zwrotów akcji. Zresztą, większość filmów, jakie razem obejrzałyśmy była do siebie podobna. No, żeby skrajnie nie uogólniać i nie być niesprawiedliwą, kilka było naprawdę ciekawych, a kilka innych w jakiś tam sposób było nieprzewidywalnych, ale większość to samo: romanse, całowanie się i – wisienka na torcie – odpowiednio, artystycznie zmontowana scena łóżkowa, która ma zapierać oddech widzom. W końcu, co do mnie nie podobne, zaczęły mi się mieszać tytuły, co dla mnie jest niepodobne. A później dałyśmy sobie z romansidłami spokój, bo przypominałyśmy sobie Igrzyska Śmierci i moja koleżanka polubiła Niezgodną (która jest również, jakby nie patrzeć, romansidłem, tyle że dystopicznym). W końcu!

Tak też jest z książkami. Czytając – na przykład – kryminały, w końcu nie trzeba zbytnio wysilać się, by wydedukować, kto jest mordercą, a fabuły zaczynają się powtarzać. Morderca zabijający kobiety. Morderca zabijający młode dziewczynki, by ochronić ich czystość, morderca zabijający je, bo po prostu lubi widok młodych twarzy, wiecznie młodych. Morderca mszczący się na kimś. Od schematów nie da się zupełnie uciec, ale można sprawić, by przynajmniej jak mniej przypominały inne powieści. A ambitniejsi pisarze w fabułę swoich książek, czasami nawet bardzo schematycznych, wplatają głębsze, rozważania filozoficzne i społeczne, sprawiając, że kryminał, thiller, jest tym, czym w założeniu miał być – nie tylko prostą rozrywką. Podejmują tematy trudne, zawikłane, które opowiadają z brawurą i psychologiczną przenikliwością, a temat zbrodni, czasami, przechodzi na drugi plan, staje się tylko doskonałym argumentem na opowiedzenie czegoś o człowieku, a może i  rozwinięciu jakiejś głębszej myśli, czy polemizowaniu z jakimś filozoficznym zagadnieniem. Wtedy, czytając taką książkę, mamy wrażenie, że książka jest inna, lepsza od wszystkich – ciekawsza, oryginalniejsza. Jednak przecież to nie jedyny sposób by opowiedzieć inaczej niż wszyscy kryminalną historię,  a stosują ją ci, którym po drodze nie jest filozofią, za to lubują się klasycznym, męskim mordobiciu. I tak, przykładowo, Harlan Coben, istna supergwiazda kryminału, z wyglądu człowiek mocno przeciętny, konstruuje przeraźliwie skomplikowane fabuły, w których kolejne mordy nie wiążą się z niczym, lub wszeli słuch po ofiarach zaginął, by na końcu rozwiązanie okazało się banalne, albo zupełnie zaskakujące. Bywają też jeszcze bardziej skomplikowane metody, tak karkołomne, że osobiście bałabym się ich na miejscu każdego nawet doskonałego pisarza, nie mówiąc o tych mniej wspaniałych i dobrych, więc podziwiam każdego, kto spróbuje coś takiego zrobić, nawet jeśli wyjdzie zakalec lub jajecznica przypominająca zwęglone szczątki czegoś, co kiedyś było jajkiem. A co mi chodzi? Przekonajmy się!

Jedyną rzeczą, na którą Ben Hawkins nie może się uskarżać, jest miłość jego wieloletniej dziewczyny, Amandy Diaz. Reszta życia to gruzy – był gliniarzem, ale jego partrer z szefem wkopali go w taką kabałę, że pracę stracił od razu, a powieść kryminalna, jaką napisał, przepadła z kretesem, jeszcze z niezbyt ciekawymi recenzjami. Teraz jest reporterem i mieszka w Los Angeles, jakoś tam żyjąc z dnia na dzień. Pewnego dnia, gdy na Hawajach ginie piękna, młoda topmodelka, Ben jedzie tam na jakiś czas zrobić reportaż. Morderca  to człowiek przebiegły, dosłownie posiadający wiele masek, pod którymi nie można go poznać, genialny i doskonały, więc nikt nie może go znaleźć, w szczególności policja, która, prawdę mówiąc, obija się między jednym a drugim rajskim kurortem.  Nasz reporter, gapowaty mężczyzna, który lubi się wściubiać nos w nie swoje sprawy, za późno orientuje się, że pomagając rodzicom pięknej Kim, wkręcił się w niezłą sprawę, która w przyszłości zaowocuje pisaniem powieści pod dyktando psychopatycznego mordercy, strachem przed owym osobnikiem i jego potężnymi protegowanymi, co w końcu doprowadza do zaskakującego końca... Zaskakującego? No dobrze, może być zaskakującego. Nie lubię kasować tego, co napisałam, więc powyższe słowa możecie odebrać jako sarkastyczne, takie w moim stylu.

Znów mój wieczny dylemat. Co jest w tej książce na plus? Co mogłabym nagrodzić, bez narzekania, bezdyskusyjnie? Wpatruję się w drzewo oblepione jemiołą na tle prawdziwego, błękitnego nieba i przeczesuję powieść wzdłuż i wszrerz, jednak do głowy przychodzą mi tylko jakieś blade wspomnienia z dzieciństwa, dotyczące bladego nieba, co jest niechybnym znakiem na to, że nic takiego nie znalazłam. Przechodzimy więc dalej, szukać błędów – od tych rzucających się w oczy, do diabełków tkwiących złośliwie w szczegółach.

Zaczniemy od strony wizualnej, bo to przecież pierwsza rzecz jaką widzimy,  biorąc do ręki książkę. Oprócz wielkiego nazwiska Znanego Pisarza, które powinno magnetyzować czytelników obeznanych z trendami i (mniejszymi) nazwisko Tego Drugiego, zapewne jakiegoś biednego debiutanta, który ma spore trudności z wybiciem się w książkowym rynku, a może jakiś znajomy pisarza. Zupełnie na dole, pod tytułem, napisanym prostą czcionką, mamy jedyną ozdobę graficzną – wygięte dziewczęce ciało w czarnym bikini, tkwiące w jakiejś wodopodbnej cieczy. Ciało nie ma jakichkolwiek oznak brutalnego mordu, wręcz przeciwnie – jest gładkie, opalone, jędrne i w dodatku szczupłe – później narzekają, że tyle młodych dziewczyn ma anoreksję – co razem tworzy, prawdopodobnie, ciało supermodelki Kim. Wszystko razem wygląda jak okładka powieści erotycznej wydanej w podrzędnym wydawnictwie i jak zaprzeczenie okładki powieści kryminalnej, bo jakiegoś ponurego klimatu nie ma nawet brązowe tło. Tak, jak wiem, zachlapane krwią okładki, wszelkie noże, żyletki, pistolety, ręki i karty do gry są już tak ograne, że na nie narzekałabym również, ale co ma kwiatek do kożucha? Morderca z tej powieści zabił nie tylko kobiety w bikini, a sam strój plażowy nie był czymś szczególnym, żadnym motywem ważnym dla fabuły. Dlatego sam tytuł – a ten został przetłumaczony z języka angielskiego dosłownie i jak najbardziej poprawnie – z większością książki nie ma nic wspólnego. Tak samo jak ostrzeżenie, wypisane na dole okładki małymi literami, bo teren polowań pschopaty obejmował nie tylko hawajskie plaże. Zamiast iść na plażę, by po prostu czytać książki w innym miejscu, będę się bać czytać inne powieści tego Autora. Choćby dlatego, że jeśli kryminał z okładki przypomina książkę po pięć złotych na wyprzedażach, albo powieść erotyczno-obyczajową dla niewybrednych.

Mam nieodparte wrażenie, że Ben Hawkins, główna postać tej wybitnej powieści, jest książkowym alter ego Autora, chociaż w jakiejś części, ale niewykluczone, że się mylę. Dość spory kawałek fabuły to użalanie się bohatera nad sobą, jak bardzo pokrzywdzony jest przez okrutny los, który skazał go na marną pracę w czasopiśmie, a jego talent na płodzenie krótkich reportażyków. Jaka wielka szkoda! Przecież, jak wydaje się mordercy, wcześniejsze powieści dorównują Milczeniu Owiec, a nawet ją przewyższają. Zresztą Bena bezpardonowo wykorzystują wszyscy: i gliniarz, z którym pracował, i morderca, i jego wcześniejszy pracodawca, i wydawca jego książek… Co za ofiara! Nie dziwię się, skoro całe życia spędza na użalaniu się lub myśleniu o swojej pięknej dziewczynie Amandzie, zdecydowanie bardziej męskiej od niego. Może po prostu wybitni pisarze tak mają? Być może, ale Autorzy nie potrafili stworzyć wiarygodnej postaci, gubiąc granicę między wielowarstwową, ciekawą postacią a istotą o niezbyt ustalonym charakterze, z nawpychania do jego postaci zbyt wielu cech, w większości irytujących, źle dobranych do charakteru książki. Zresztą, gdyby Ben został wykreowany ciekawie, z polotem, a resztę zostawiono tak, jak jest teraz, powieść byłaby kompletą ruiną, bo przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni. Teraz, kiedy Ben jest irytującym, ciapowatym mydłkiem, niezdolnym do odczuwania jakiś głębszych, bardziej skomplikowanych uczuć, staje się kamieniem pociąganym książkę na najgłębsze dno.

Postać psychopatycznego mordercy, zabójcy mnóstwa postaci w powieści, nie zachwyca – wręcz przeciwnie. Chcąc stworzyć dobrą postać, Autorzy postawili na ilość, ale nie jakość, co poskutkowało nijaką, boleśnie płaską, nudą i źle skonstruowaną postacią, która, zamiast fascynować swoim okrucieństwem, irytuje i śmiertelnie nudzi. Zresztą, ta jego choroba jest ukazana w sposób ściśle podręcznikowy i pokrywa się z tym, co inni mu podobni wyczyniali w innych powieściach, co sprawia, że książka jest bardzo przewidywalna i bez polotu, bez jakiegoś ciekawego pomysłu. Zresztą większość tego, co robi nasz czarny charakter, nie ma logicznego wytłumaczenia, albo pachnie naiwnością rodem z cienkich książeczek dla dzieci, a udaje się mu jedynie dlatego, że egzystuje w pokrzywionym, nierealnym świecie tej powieści. Już nie mówię o uczuciach, bo te ów bohater ma na poziomie człowieka wyprostowanego, homo e, bardziej małpiaka niż człowieka. Powiecie pewnie, że psychopata nie powinien ich mieć, z czym jak najbardziej się zgodzę, tyle że pisarze wymyślili sobie, że będzie je miał, czego jednak dostatecznie realistycznie tego nie umotywowali. Samo deklarowanie w powieści, że ktoś coś tam czuł, nie wystarczy – moim zdaniem czytelnik powinien czuć to, co bohater i rozumieć go doskonale, nawet jeśli jest nim morderca albo psychopata pragnący władzy nad światem. Wiem, że to bardzo trudna sztuka, ale każdy, kto jej dokona, moim zdaniem zdaje test na mistrza cechu pisarzy. Tutaj niestety, hmm, tutaj tak nie jest.

Pozostałe postacie są ledwo naszkicowane, porozkładane według prostego, ale irytującego mnie schematu, skrajnie dobre lub skrajnie złe. Więcej cech nie mają, a także nie zamierzają mieć, bo przecież jakiś szczególik popsułby kryształowy wizerunek rodziców Kim, samej Kim, albo pokazałby, że któryś z Podglądaczy ma ludzkie cechy i interesuje ich coś innego niż zbijanie kasy i oglądanie filmów, na których ów psychopatyczny morderca w wyrafinowany sposób zabija różne piękne dziewczyny. Nie mają jakiś cech osobistych, które odróżniałaby ich od innych, są tak schematyczne jak dobre wróżki i źli czarnoksiężnicy z bajek, których imiona po kilku latach zacierają się, mylą z innymi, a w których powody postępowania Autorzy wolą się nie wgłębiać, poprzestając na walce dobra z złem. A ponieważ nie jest to opowieść, w której czarnoksiężnicy noszą czarne szaty, a mordercy mają odrażający wygląd, nic nam nie każe bać się tych złych. Dlatego też drugo – i trzecio- planowe postacie z powieści wywołały tylko mój zgryźliwy uśmieszek, minę zarezerwowaną dla sytuacji, w których coś jest tak złego albo głupiego, że nie aż nienadającego się do narzekania na to.

Język powieści jest prosty. A właściwie prostacki. Ma łopatologiczną konstrukcję właściwą debiutantom, którzy, po roku niezbyt intensywnych ćwiczeń, uparli się, że napiszą całą powieść, bo ich styl jest taki wspaniały.  Nie ma harmonii, nie ma żadnego wyczuwalnego rytmu, za to częste mielizny i karkołomne konstrukcje zgrzytające niczym drapanie długimi paznokciami o tablicę na kredę. Ktokolwiek tworzył tekst powieści, nie miał bogatego słownictwa, a ponieważ sądził że ma, starał się nim opisać bardzo trudne, skomplikowane sprawy nawet dla pisarzy doświadczonych i bardziej utalentowanych, jak sceny erotyczne. Tu, ograniczone do niezbędnego minimum, i tak brzmią bardzo prostacko, o krok od medycznej pornografii, ale nie tylko to – opisy morderstw, które, zgodnie z przybraną konwencją, powinny być wyrafinowane również językowo, by stworzyć odpowiednio wyrafinowany, a przez to mroczny klimat, jaki starał się stworzyć w swoich filmach. Dialogi są również sztuczne, tak sztuczne, jak tylko mogą książkowe dialogi być; kiepskie rozmowy cyborgów, albo beznadziejnych aktorów, z trudem i naśladujące ludzkie rozmowy, nie mówię o tym, że są strasznie bezpłciowe i wzute ze wszystkich emocji, jakie można przekazać. Nawet, rzecz dziwna, przekleństwa nie nadają kwestiom wypowiadanym przez bohaterów, nawet odrobiny życia ani rysu prawdziwości. A żeby tak było, to trzeba mieć naprawdę wielki talent do pisania. Bo nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale trzeba mieć talent, żeby pisać źle. Serio. Nawet to nie jest tak łatwe, jak się niektórym wydaje.

Na początku, kiedy czytałam opis na okładce, miałam nadzieję, że Autorzy nie zmarnują tak ciekawie przedstawionych zarysów fabuły. Opowiedzenie historii kryminalnej w inny sposób niż inni też jest wyzwaniem, a na zdradzenie czytelnikowi kto jest mordercą już zaraz na początku, to krok niewątpliwie bardzo odważny i ryzykowny, zarezerwowany dla najlepszych. Jednak po pierwszych pięćdziesięciu stronach byłam już pewna, że wszystko wzięło w łeb, albo samo się zabiło. Wszystko jest przewidywalne, nie ma miejsca na żadną, nawet najmniejszą niespodziankę, a to co powinno nas interesować, wydaje się nieciekawe, nie warte uwagi. Nic nie splata się ze sobą w sposób zaskakujący, żaden wątek nie kończy się ciekawie. Mam dziwne wrażenie, że Autorzy właściwie zaczynali z szczątkami, kawałkami pomysłu, które powinny zostać obrobione, a nie zostały – czy dlatego, że któryś z pisarzy chciał napisać książkę jak najszybciej, czy powodem jest kompletny brak pomysłu, czy też przekonanie o własnej genialności. Nie wiem, ciężko jest cokolwiek powiedzieć, w każdym razie powieść nie opowiada o niczym konkretnym, a fabuła nie układa się w jakąś zaskakującą, ciekawą całość. Już o oryginalności nie mówię, bo mimo wysiłków obu pisarzy, zapewne tak intensywnych, że aż pot ciekł im z czoła. Ponadto fabuła bywała w większej części nielogiczna, niespójna, z tendencjami do wpadania w mielizny i niepotrzebne, niezwykle nużące dłużyzny, których brak skróciłyby powieść o  jakąś jedną drugą, no, może trochę mniej.

Jak już pisałam wyżej, pomysł nie grzeszy oryginalnością, choć to jest akurat jedną wielką zmarnowaną szansą. Czasami pisarze starali się być nadmiernie inteligentni, pomysłowi, kreatywni, rzucać powiedzonkami i mądrymi, głębokimi myślami filozoficznymi, a może nawet plastycznie ukazać nam zawiłości charakteru mordercy-psychopaty. Jednak dzięki postaciom, fabule, a przede wszystkim językowi – nie mówiąc o talentach Autorów, bo przecież nie można kogoś obrażać w nieskończoność – pomysł przestał być ciekawy, przeistaczając się głównie w wypełniacz i jakiś kurtuazyjny powód dla bezsensownej fabuły. Cóż, przyznam, czasami zastanawiałam się, co właściwie czytam i dlaczego. Ani ciekawe, ani fascynujące, ani błyskotliwe. Ludzie, może zamiast pisarzami powinniście zostać ekologami? W sensie, tymi specami od ochrony środowiska? Przynajmniej zamartwialibyście się los drzewek, które przez, między innymi, tę powieść zostały tak nikczemnie wykorzystane. Chcecie nosić maski tlenowe? A czym, dzięki tym waszym arcydziełom, ludzie będą oddychali, co?

Powieść pisało dwóch pisarzy, a raczej trzech, bo wszystko jest stylizowane na książkę, którą w finale Ben Hawkins wydał i na której zrobił furorę, jak się w chwali w Posłowiu swojego arcydzieła. Co prawda, książka jest jednolita, tak jakby jeden – albo dwóch – było na doczepkę, kąpało się w chwale tego jednego. Tyle, że nie wiem, który z nich jest tym głównym, mózgiem tego wszystkiego. Hm, zapewne ten, którego imię i nazwisko pyszni się na okładce największą czcionką, jaką można było tylko wymyślić, która sprawia, że wszystko na okładce jest mniejsze. Magia nazwiska? Czar imienia? Sława niczym blask jupiterów, oślepiająca przyszłego czytelnika? Jakieś międzynawowe bestsellery, albo przynajmniej napis na okładce jednej z książek, podrabiany czy nie, oświadczający wszystkim szaraczkom, że to bestseller New York Times? A ten drugi? Pisarska chudzina, gryzipiórek w moim stylu, chcący zaznać trochę prawdziwego, jak to mówią poczciwe gimbusiaki, fejmu? Nie wiem, może się nigdy nie dowiem, jednak tak czy inaczej mam wrażenie, że przysłowie o mnóstwie kucharek i braku jedzenia sprawdza się zawsze i wszędzie – bo jeśli dwóm pisarzom i temu wymyślonemu uda się coś wypichcić, to jedynie coś mało jadalnego.

Tytuł: „Bikini”
Autor: James Patterson, Maxine Patreo

Moja ocena: 0,5/10

1 komentarz :

  1. Naprawdę obszerna recenzja :) Ale Twoja ocena mówi wszystko i wiem, że na pewno po książkę nie sięgnę, z resztą po przeczytaniu Twojej opinii nie czuję, że mogłaby mnie ta książka w jakikolwiek sposób zainteresować :) A swoją drogą to jest najniższa ocena jaką do tej pory widziałam :D

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!