źródło fotografii: olx.pl |
Kiedyś, pewnego śnieżnego
poranka, gdzieś w czasie ferii, oglądałyśmy z koleżanką jakieś romansidło, z
gatunku tych, które ona uwielbia (a ja nie), zaniepokoiłam ją swoim
zachowaniem. Otóż w pewnym momencie streściłam to, co zaraz stanie się na
ekranie, dodając, że wcześniej tego filmu nie oglądałam, ani nie czytałam
recenzji, słowem, nie znałam go. Koleżanka po chwili stwierdziła, że mam jakieś
zdolności paranormalne, albo w tajemnicy przed światem param się magią.
Ponieważ szerzyła się do ekranowego przystojniaka, nie miałam jej serca mówić,
że tak naprawdę fabuła jest boleśnie przewidywalna i prosta, a każdy, kto
trochę książek w życiu przeczytał, przewidzi kilka najbardziej prawdopodobnych
zwrotów akcji. Zresztą, większość filmów, jakie razem obejrzałyśmy była do
siebie podobna. No, żeby skrajnie nie uogólniać i nie być niesprawiedliwą,
kilka było naprawdę ciekawych, a kilka innych w jakiś tam sposób było
nieprzewidywalnych, ale większość to samo: romanse, całowanie się i – wisienka
na torcie – odpowiednio, artystycznie zmontowana scena łóżkowa, która ma
zapierać oddech widzom. W końcu, co do mnie nie podobne, zaczęły mi się mieszać
tytuły, co dla mnie jest niepodobne. A później dałyśmy sobie z romansidłami
spokój, bo przypominałyśmy sobie Igrzyska Śmierci i moja koleżanka
polubiła Niezgodną (która jest również, jakby nie patrzeć, romansidłem,
tyle że dystopicznym). W końcu!
Tak też jest z książkami.
Czytając – na przykład – kryminały, w końcu nie trzeba zbytnio wysilać się, by
wydedukować, kto jest mordercą, a fabuły zaczynają się powtarzać. Morderca
zabijający kobiety. Morderca zabijający młode dziewczynki, by ochronić ich czystość,
morderca zabijający je, bo po prostu lubi widok młodych twarzy, wiecznie
młodych. Morderca mszczący się na kimś. Od schematów nie da się zupełnie uciec,
ale można sprawić, by przynajmniej jak mniej przypominały inne powieści. A
ambitniejsi pisarze w fabułę swoich książek, czasami nawet bardzo
schematycznych, wplatają głębsze, rozważania filozoficzne i społeczne,
sprawiając, że kryminał, thiller, jest tym, czym w założeniu miał być – nie
tylko prostą rozrywką. Podejmują tematy trudne, zawikłane, które opowiadają z
brawurą i psychologiczną przenikliwością, a temat zbrodni, czasami, przechodzi
na drugi plan, staje się tylko doskonałym argumentem na opowiedzenie czegoś o
człowieku, a może i rozwinięciu jakiejś
głębszej myśli, czy polemizowaniu z jakimś filozoficznym zagadnieniem. Wtedy,
czytając taką książkę, mamy wrażenie, że książka jest inna, lepsza od
wszystkich – ciekawsza, oryginalniejsza. Jednak przecież to nie jedyny sposób
by opowiedzieć inaczej niż wszyscy kryminalną historię, a stosują ją ci, którym po drodze nie jest
filozofią, za to lubują się klasycznym, męskim mordobiciu. I tak, przykładowo,
Harlan Coben, istna supergwiazda kryminału, z wyglądu człowiek mocno
przeciętny, konstruuje przeraźliwie skomplikowane fabuły, w których kolejne
mordy nie wiążą się z niczym, lub wszeli słuch po ofiarach zaginął, by na końcu
rozwiązanie okazało się banalne, albo zupełnie zaskakujące. Bywają też jeszcze
bardziej skomplikowane metody, tak karkołomne, że osobiście bałabym się ich na
miejscu każdego nawet doskonałego pisarza, nie mówiąc o tych mniej wspaniałych
i dobrych, więc podziwiam każdego, kto spróbuje coś takiego zrobić, nawet jeśli
wyjdzie zakalec lub jajecznica przypominająca zwęglone szczątki czegoś, co
kiedyś było jajkiem. A co mi chodzi? Przekonajmy się!
Jedyną rzeczą, na którą
Ben Hawkins nie może się uskarżać, jest miłość jego wieloletniej dziewczyny,
Amandy Diaz. Reszta życia to gruzy – był gliniarzem, ale jego partrer z szefem
wkopali go w taką kabałę, że pracę stracił od razu, a powieść kryminalna, jaką
napisał, przepadła z kretesem, jeszcze z niezbyt ciekawymi recenzjami. Teraz
jest reporterem i mieszka w Los Angeles, jakoś tam żyjąc z dnia na dzień.
Pewnego dnia, gdy na Hawajach ginie piękna, młoda topmodelka, Ben jedzie tam na
jakiś czas zrobić reportaż. Morderca to
człowiek przebiegły, dosłownie posiadający wiele masek, pod którymi nie można
go poznać, genialny i doskonały, więc nikt nie może go znaleźć, w szczególności
policja, która, prawdę mówiąc, obija się między jednym a drugim rajskim
kurortem. Nasz reporter, gapowaty
mężczyzna, który lubi się wściubiać nos w nie swoje sprawy, za późno orientuje
się, że pomagając rodzicom pięknej Kim, wkręcił się w niezłą sprawę, która w
przyszłości zaowocuje pisaniem powieści pod dyktando psychopatycznego mordercy,
strachem przed owym osobnikiem i jego potężnymi protegowanymi, co w końcu
doprowadza do zaskakującego końca... Zaskakującego? No dobrze, może być
zaskakującego. Nie lubię kasować tego, co napisałam, więc powyższe słowa
możecie odebrać jako sarkastyczne, takie w moim stylu.
Znów mój wieczny dylemat.
Co jest w tej książce na plus? Co mogłabym nagrodzić, bez narzekania,
bezdyskusyjnie? Wpatruję się w drzewo oblepione jemiołą na tle prawdziwego,
błękitnego nieba i przeczesuję powieść wzdłuż i wszrerz, jednak do głowy
przychodzą mi tylko jakieś blade wspomnienia z dzieciństwa, dotyczące bladego
nieba, co jest niechybnym znakiem na to, że nic takiego nie znalazłam.
Przechodzimy więc dalej, szukać błędów – od tych rzucających się w oczy, do
diabełków tkwiących złośliwie w szczegółach.
Zaczniemy od strony
wizualnej, bo to przecież pierwsza rzecz jaką widzimy, biorąc do ręki książkę. Oprócz wielkiego
nazwiska Znanego Pisarza, które powinno magnetyzować czytelników obeznanych z
trendami i (mniejszymi) nazwisko Tego Drugiego, zapewne jakiegoś biednego
debiutanta, który ma spore trudności z wybiciem się w książkowym rynku, a może
jakiś znajomy pisarza. Zupełnie na dole, pod tytułem, napisanym prostą
czcionką, mamy jedyną ozdobę graficzną – wygięte dziewczęce ciało w czarnym
bikini, tkwiące w jakiejś wodopodbnej cieczy. Ciało nie ma jakichkolwiek oznak
brutalnego mordu, wręcz przeciwnie – jest gładkie, opalone, jędrne i w dodatku
szczupłe – później narzekają, że tyle młodych dziewczyn ma anoreksję – co razem
tworzy, prawdopodobnie, ciało supermodelki Kim. Wszystko razem wygląda jak
okładka powieści erotycznej wydanej w podrzędnym wydawnictwie i jak
zaprzeczenie okładki powieści kryminalnej, bo jakiegoś ponurego klimatu nie ma
nawet brązowe tło. Tak, jak wiem, zachlapane krwią okładki, wszelkie noże,
żyletki, pistolety, ręki i karty do gry są już tak ograne, że na nie
narzekałabym również, ale co ma kwiatek do kożucha? Morderca z tej powieści
zabił nie tylko kobiety w bikini, a sam strój plażowy nie był czymś
szczególnym, żadnym motywem ważnym dla fabuły. Dlatego sam tytuł – a ten został
przetłumaczony z języka angielskiego dosłownie i jak najbardziej poprawnie – z
większością książki nie ma nic wspólnego. Tak samo jak ostrzeżenie, wypisane na
dole okładki małymi literami, bo teren polowań pschopaty obejmował nie tylko
hawajskie plaże. Zamiast iść na plażę, by po prostu czytać książki w innym
miejscu, będę się bać czytać inne powieści tego Autora. Choćby dlatego, że
jeśli kryminał z okładki przypomina książkę po pięć złotych na wyprzedażach,
albo powieść erotyczno-obyczajową dla niewybrednych.
Mam nieodparte wrażenie, że
Ben Hawkins, główna postać tej wybitnej powieści, jest książkowym alter ego Autora,
chociaż w jakiejś części, ale niewykluczone, że się mylę. Dość spory kawałek
fabuły to użalanie się bohatera nad sobą, jak bardzo pokrzywdzony jest przez
okrutny los, który skazał go na marną pracę w czasopiśmie, a jego talent na
płodzenie krótkich reportażyków. Jaka wielka szkoda! Przecież, jak wydaje się
mordercy, wcześniejsze powieści dorównują Milczeniu
Owiec, a nawet ją przewyższają. Zresztą Bena bezpardonowo wykorzystują
wszyscy: i gliniarz, z którym pracował, i morderca, i jego wcześniejszy
pracodawca, i wydawca jego książek… Co za ofiara! Nie dziwię się, skoro całe
życia spędza na użalaniu się lub myśleniu o swojej pięknej dziewczynie
Amandzie, zdecydowanie bardziej męskiej od niego. Może po prostu wybitni
pisarze tak mają? Być może, ale Autorzy nie potrafili stworzyć wiarygodnej
postaci, gubiąc granicę między wielowarstwową, ciekawą postacią a istotą o
niezbyt ustalonym charakterze, z nawpychania do jego postaci zbyt wielu cech, w
większości irytujących, źle dobranych do charakteru książki. Zresztą, gdyby Ben
został wykreowany ciekawie, z polotem, a resztę zostawiono tak, jak jest teraz,
powieść byłaby kompletą ruiną, bo przecież jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Teraz, kiedy Ben jest irytującym, ciapowatym mydłkiem, niezdolnym do odczuwania
jakiś głębszych, bardziej skomplikowanych uczuć, staje się kamieniem pociąganym
książkę na najgłębsze dno.
Postać psychopatycznego
mordercy, zabójcy mnóstwa postaci w powieści, nie zachwyca – wręcz przeciwnie.
Chcąc stworzyć dobrą postać, Autorzy postawili na ilość, ale nie jakość, co
poskutkowało nijaką, boleśnie płaską, nudą i źle skonstruowaną postacią, która,
zamiast fascynować swoim okrucieństwem, irytuje i śmiertelnie nudzi. Zresztą,
ta jego choroba jest ukazana w sposób ściśle podręcznikowy i pokrywa się z tym,
co inni mu podobni wyczyniali w innych powieściach, co sprawia, że książka jest
bardzo przewidywalna i bez polotu, bez jakiegoś ciekawego pomysłu. Zresztą
większość tego, co robi nasz czarny charakter, nie ma logicznego wytłumaczenia,
albo pachnie naiwnością rodem z cienkich książeczek dla dzieci, a udaje się mu
jedynie dlatego, że egzystuje w pokrzywionym, nierealnym świecie tej powieści.
Już nie mówię o uczuciach, bo te ów bohater ma na poziomie człowieka
wyprostowanego, homo e, bardziej
małpiaka niż człowieka. Powiecie pewnie, że psychopata nie powinien ich mieć, z
czym jak najbardziej się zgodzę, tyle że pisarze wymyślili sobie, że będzie je
miał, czego jednak dostatecznie realistycznie tego nie umotywowali. Samo
deklarowanie w powieści, że ktoś coś tam czuł, nie wystarczy – moim zdaniem
czytelnik powinien czuć to, co bohater i rozumieć go doskonale, nawet jeśli
jest nim morderca albo psychopata pragnący władzy nad światem. Wiem, że to
bardzo trudna sztuka, ale każdy, kto jej dokona, moim zdaniem zdaje test na
mistrza cechu pisarzy. Tutaj niestety, hmm, tutaj tak nie jest.
Pozostałe postacie są ledwo
naszkicowane, porozkładane według prostego, ale irytującego mnie schematu,
skrajnie dobre lub skrajnie złe. Więcej cech nie mają, a także nie zamierzają
mieć, bo przecież jakiś szczególik popsułby kryształowy wizerunek rodziców Kim,
samej Kim, albo pokazałby, że któryś z Podglądaczy ma ludzkie cechy i
interesuje ich coś innego niż zbijanie kasy i oglądanie filmów, na których ów
psychopatyczny morderca w wyrafinowany sposób zabija różne piękne dziewczyny.
Nie mają jakiś cech osobistych, które odróżniałaby ich od innych, są tak
schematyczne jak dobre wróżki i źli czarnoksiężnicy z bajek, których imiona po
kilku latach zacierają się, mylą z innymi, a w których powody postępowania
Autorzy wolą się nie wgłębiać, poprzestając na walce dobra z złem. A ponieważ
nie jest to opowieść, w której czarnoksiężnicy noszą czarne szaty, a mordercy
mają odrażający wygląd, nic nam nie każe bać się tych złych. Dlatego też drugo
– i trzecio- planowe postacie z powieści wywołały tylko mój zgryźliwy
uśmieszek, minę zarezerwowaną dla sytuacji, w których coś jest tak złego albo
głupiego, że nie aż nienadającego się do narzekania na to.
Język powieści jest prosty.
A właściwie prostacki. Ma łopatologiczną konstrukcję właściwą debiutantom,
którzy, po roku niezbyt intensywnych ćwiczeń, uparli się, że napiszą całą
powieść, bo ich styl jest taki wspaniały.
Nie ma harmonii, nie ma żadnego wyczuwalnego rytmu, za to częste
mielizny i karkołomne konstrukcje zgrzytające niczym drapanie długimi paznokciami
o tablicę na kredę. Ktokolwiek tworzył tekst powieści, nie miał bogatego
słownictwa, a ponieważ sądził że ma, starał się nim opisać bardzo trudne,
skomplikowane sprawy nawet dla pisarzy doświadczonych i bardziej
utalentowanych, jak sceny erotyczne. Tu, ograniczone do niezbędnego minimum, i
tak brzmią bardzo prostacko, o krok od medycznej pornografii, ale nie tylko to
– opisy morderstw, które, zgodnie z przybraną konwencją, powinny być
wyrafinowane również językowo, by stworzyć odpowiednio wyrafinowany, a przez to
mroczny klimat, jaki starał się stworzyć w swoich filmach. Dialogi są również
sztuczne, tak sztuczne, jak tylko mogą książkowe dialogi być; kiepskie rozmowy
cyborgów, albo beznadziejnych aktorów, z trudem i naśladujące ludzkie rozmowy,
nie mówię o tym, że są strasznie bezpłciowe i wzute ze wszystkich emocji, jakie
można przekazać. Nawet, rzecz dziwna, przekleństwa nie nadają kwestiom
wypowiadanym przez bohaterów, nawet odrobiny życia ani rysu prawdziwości. A
żeby tak było, to trzeba mieć naprawdę wielki talent do pisania. Bo nie wiem,
czy się ze mną zgodzicie, ale trzeba mieć talent, żeby pisać źle. Serio. Nawet
to nie jest tak łatwe, jak się niektórym wydaje.
Na początku, kiedy czytałam
opis na okładce, miałam nadzieję, że Autorzy nie zmarnują tak ciekawie
przedstawionych zarysów fabuły. Opowiedzenie historii kryminalnej w inny sposób
niż inni też jest wyzwaniem, a na zdradzenie czytelnikowi kto jest mordercą już
zaraz na początku, to krok niewątpliwie bardzo odważny i ryzykowny,
zarezerwowany dla najlepszych. Jednak po pierwszych pięćdziesięciu stronach
byłam już pewna, że wszystko wzięło w łeb, albo samo się zabiło. Wszystko jest
przewidywalne, nie ma miejsca na żadną, nawet najmniejszą niespodziankę, a to
co powinno nas interesować, wydaje się nieciekawe, nie warte uwagi. Nic nie
splata się ze sobą w sposób zaskakujący, żaden wątek nie kończy się ciekawie.
Mam dziwne wrażenie, że Autorzy właściwie zaczynali z szczątkami, kawałkami
pomysłu, które powinny zostać obrobione, a nie zostały – czy dlatego, że któryś
z pisarzy chciał napisać książkę jak najszybciej, czy powodem jest kompletny
brak pomysłu, czy też przekonanie o własnej genialności. Nie wiem, ciężko jest
cokolwiek powiedzieć, w każdym razie powieść nie opowiada o niczym konkretnym,
a fabuła nie układa się w jakąś zaskakującą, ciekawą całość. Już o
oryginalności nie mówię, bo mimo wysiłków obu pisarzy, zapewne tak
intensywnych, że aż pot ciekł im z czoła. Ponadto fabuła bywała w większej
części nielogiczna, niespójna, z tendencjami do wpadania w mielizny i
niepotrzebne, niezwykle nużące dłużyzny, których brak skróciłyby powieść o jakąś jedną drugą, no, może trochę mniej.
Jak już pisałam wyżej,
pomysł nie grzeszy oryginalnością, choć to jest akurat jedną wielką zmarnowaną
szansą. Czasami pisarze starali się być nadmiernie inteligentni, pomysłowi,
kreatywni, rzucać powiedzonkami i mądrymi, głębokimi myślami filozoficznymi, a
może nawet plastycznie ukazać nam zawiłości charakteru mordercy-psychopaty.
Jednak dzięki postaciom, fabule, a przede wszystkim językowi – nie mówiąc o
talentach Autorów, bo przecież nie można kogoś obrażać w nieskończoność –
pomysł przestał być ciekawy, przeistaczając się głównie w wypełniacz i jakiś
kurtuazyjny powód dla bezsensownej fabuły. Cóż, przyznam, czasami zastanawiałam
się, co właściwie czytam i dlaczego. Ani ciekawe, ani fascynujące, ani
błyskotliwe. Ludzie, może zamiast pisarzami powinniście zostać ekologami? W
sensie, tymi specami od ochrony środowiska? Przynajmniej zamartwialibyście się
los drzewek, które przez, między innymi, tę powieść zostały tak nikczemnie
wykorzystane. Chcecie nosić maski tlenowe? A czym, dzięki tym waszym
arcydziełom, ludzie będą oddychali, co?
Powieść pisało dwóch
pisarzy, a raczej trzech, bo wszystko jest stylizowane na książkę, którą w
finale Ben Hawkins wydał i na której zrobił furorę, jak się w chwali w Posłowiu
swojego arcydzieła. Co prawda, książka jest jednolita, tak jakby jeden – albo
dwóch – było na doczepkę, kąpało się w chwale tego jednego. Tyle, że nie wiem,
który z nich jest tym głównym, mózgiem tego wszystkiego. Hm, zapewne ten,
którego imię i nazwisko pyszni się na okładce największą czcionką, jaką można
było tylko wymyślić, która sprawia, że wszystko na okładce jest mniejsze. Magia
nazwiska? Czar imienia? Sława niczym blask jupiterów, oślepiająca przyszłego
czytelnika? Jakieś międzynawowe bestsellery, albo przynajmniej napis na okładce
jednej z książek, podrabiany czy nie, oświadczający wszystkim szaraczkom, że to
bestseller New York Times? A ten drugi? Pisarska chudzina, gryzipiórek w
moim stylu, chcący zaznać trochę prawdziwego, jak to mówią poczciwe gimbusiaki,
fejmu? Nie wiem, może się nigdy nie dowiem, jednak tak czy inaczej mam
wrażenie, że przysłowie o mnóstwie kucharek i braku jedzenia sprawdza się
zawsze i wszędzie – bo jeśli dwóm pisarzom i temu wymyślonemu uda się coś
wypichcić, to jedynie coś mało jadalnego.
Tytuł: „Bikini”
Autor: James Patterson,
Maxine Patreo
Moja ocena: 0,5/10
Naprawdę obszerna recenzja :) Ale Twoja ocena mówi wszystko i wiem, że na pewno po książkę nie sięgnę, z resztą po przeczytaniu Twojej opinii nie czuję, że mogłaby mnie ta książka w jakikolwiek sposób zainteresować :) A swoją drogą to jest najniższa ocena jaką do tej pory widziałam :D
OdpowiedzUsuń