Nigdy
nie lubiłam boysbandów. W podstawówce słuchałam kobiecego popu
(więc nie Justina Biebera, po części dlatego, że mama mi
odradzała, jak widzę teraz, słusznie) tak jak większość moich
koleżanek, jednak wyszłam stamtąd za prędko, by zdążyć na
nagłą popularność One Direction. W gimnazjum zaczęły się
poszukiwania, zakończone wybuchem namiętnej miłości do hard
rocka, metalu, alternatywy i indie, co pozostało mi do dzisiaj –
nie potrafię żyć bez Nightwish, Lisy Gerrard i klasyki, a do
Evanescence, Halestrom i Within Temptation mam wciąż wiele
sympatii. Ostatnio, przez moją klasę, zaczęłam zachwycać się
soundtrackami, a od dzieł Zimmera, Shore’a i wielu innych, skąd
do muzyki poważnej i klasycznej jest już blisko. Bardzo ważne są
dla mnie spotkania z eksperymentalną elektroniką, dark wave,
jazzem, new age i muzyką ludową; zaczynam wędrować także w
klasykę muzyki tanecznej, okrywając ABBA, Boney M i
wielu innych, tak kiedyś popularnych. Z każdym dniem oddalam się
więc od punktu, w którym można umieścić pop rock idolów
nastolatek i raczej jestem już za daleko, by kiedyś tam wrócić.
Za prosto, za miło; nie dla kogoś, kto poszukuje w muzyce czegoś
więcej niż chwytliwego refrenu i odpoczynku po ciężkim dniu.
Nie
rozumiem także fascynacji ładnymi buźkami członków tych
zespołów, może to jednak kwestia gustu – nigdy nie interesowali
mnie mężczyźni w typie członków One Direction, na przykład. Nie
robię tego dla fejmu, ale wolałabym Freddiego Mercury z Queen, niż
Harry’ego Stylesa – gościu miał naprawdę niesamowity talent,
mnóstwo pomysłów i charyzmę (nie znaczy to, że chłopaki z One
Direction tego nie mają, tylko może ja tego nie zauważam). Być
może dorosłam za szybko, za dużo czytałam książek, by mieć w
sobie choć odrobinę tej uroczej naiwności fanek
najpopularniejszego boysbandu; mówię głównie o tych, które z
zawziętością publikują fanfiction w sieci, a także coś z
angielska nazywane imaginami. Może to też wina mojego
indywidualizmu, bolesnych doświadczeń, który w okresie buntu
kazały mi być gotką albo dresiarą i porzuć wszystkie piękne
złudzenia. Jednak nawet takie dziewczyny spotyka nagroda – kiedy
napiszą wystarczająco dużo, a ich styl jest dość wypracowany,
mają szansę na więcej, nawet na wydanie książki drukiem.
Marzenie każdego mola książkowego dłubiącego w jakiś
historycznych sprawach, bo wiadomo, że romans z członkiem jakiegoś
zespołu, lub też kimś do niego podobnym, sprzeda się szybko i
łatwo, a dziewczyna, jeszcze kilka lat temu zwykła blogerka, z
której śmieli się, że pisze opowiadanie o One Direction, dziś
trzepie tysiące zielonych. Życie bywa zaskakujące.
Nie
wiem, jak było z Autorką tej książki, ale być może podobnie –
w końcu zaczynała pisać na Wattpad historię o Thresie i Harrym,
tym z One Direction. Zapewne dobra promocja i punktualność Autorki,
zaangażowanej w historię, sprawiły, że opowieść zaczynała być
tą najlepszą, jedną z niewielu, jaką dostrzegły amerykańskie
wydawnictwa, zdecydowanie bardziej łaskawe dla Autorów niż te w
Polsce i postanowiły wydać, widząc potencjał i tłumy
rozentuzjazmowanych dziewczyn, ogromną presję, jaką wywrze
wzrastająca popularność na tych, którzy – tak jak ja –
wcześniej nie mieli zamiaru przeczytać. Ale czy warto poddawać się
presji? Czasami tak, czasami nie – z różnym wynikiem, przecież
nie wiadomo, czy popularna książka jest popularna dlatego, że jest
zła, czy może z innych powodów. Jak było w moim przypadku, o tym
za chwilę.
Tessa
ma bardzo wymagającą matkę, która ma tylko jedno marzenie – by
córka skończyła uniwersytet, którego sama – z powodów wciąż
niewiadomych – nie ukończyła. Skromna, niezwykle porządna
dziewczyna, zaczytująca się namiętnie w klasyce literatury
kobiecej, godzi się na wszystko i pewnego dnia ląduje w akademiku
we wspólnym pokoju ze Steph. Matka Theresy w czerwonowłosej,
roznegliżowanej współlokatorce nie widzi nic dobrego i chyba ma
rację, bo dzięki dziewczynie, kochającej imprezować, poznaje
Hardina. Niegrzecznego, wytatuowanego chłopaka, z którym Tess kocha
się tak mocno, jak kłóci. Chłopak ją zmienia – zaczyna
nabierać ochoty na wszystkie łóżkowe zabawy, chodzi na imprezy,
zrywa ze swoim dotychczasowym partnerem, Noah i robi dokładnie to,
czego matka jej zabroniła; przestaje być purytańską, przerażoną
i skromną dziewczynką. Jednak Hardin, poza tatuażami, ma ciężkie
problemy ze sobą, które nie dają się tak łatwo rozwiązać,
nawet gdy wydaje się, że wszystko jest dobrze. Czy ten związek ma
w ogóle przyszłość?
Na
początku muszę powiedzieć coś o okładce, z niezwykłym,
nowoczesnym designem, jakiego wcześniej, muszę przyznać, na
okładkach książek nie widziałam. Wszystko jest doskonale
skontrastowane ze sobą – akwamaryna czy turkus burzowych chmur w
tle, z jaśniejszymi prześwitami, białe napisy i różowe elementy.
Sam tytuł, w niestandardowej wielkości, przyciąga wzrok, sprawia,
że okładka jest dla mnie zupełnym novum, jeśli chodzi o
rozmieszczenie elementów. Ilość napisów zupełnie nie
przeszkadza, bo róż i biel wyglądają doskonale na tle, które
jest pozbawione jakichkolwiek ozdobników, chociaż wiadomo –
reklamy. Z obrazków, jakoś nawiązujących do treści książki,
mamy tylko znak nieskończoności z pętlami w kształcie serca,
jeden z tatuaży Hardina, którego pochodzenia i kontekstu pisarka
nam jeszcze nie wyjaśniła. Razem wszystko wygląda niezwykle
nowocześnie i minimalistycznie, ale jednocześnie jest nastrojowo i
nieco ponuro, co również mi się podoba – mało jest okładek,
które sugerują czytelnikowi jakiś określony nastrój przed
otworzeniem pierwszych stron i zatonięciem w lekturze.
W
fabule bynajmniej zatonąć nie można. Przez całą książkę
czytałam opisy kłótni bohaterów i szczegółów ich stosunków
(trzeba przyznać, że w różnych okolicznościach, ale po dwustu
stronach nie jest to specjalnie przyjemne – książka ma ich aż
czterysta!) tak na przemian, aż do znudzenia. Żeby nie było
nurząco, pisarka powtykała jakieś sceny na dyskotekach, na
uczelni, upchnęła wredną matkę Tessy i kumpli pary, a także staż
i rodziców Hardina. Choć w sumie to nie jest takie istotne,
najważniejsi są główni bohaterowie i basta. Coś innego zaczyna
się dziać na końcu książki, kiedy wiemy niemal z pewnością, że
sprawy się skomplikowały i cały konflikt nie zakończy się tak,
jak zwykle. Całą fabułę, zresztą zupełnie nieskomplikowaną (o
tym, że po raz dwutysięczny piętnasty powiela te same schematy
lepiej nie wspominać, bo przecież każdy wie, co o tym myślę) i
wcale tego nie udającą, streścić można na kilku stronach
wyrwanych z zeszytu. Kłócą się, ona płacze, kochają się
namiętnie, co pisarka opisuje z kronikarskimi szczegółami, dodając
kolejne kilka stron do czytania. I znów. Do tego trzeba dodać
huśtawkę emocjonalną Hardina, przypominającą CHAD, czyli chorobę
afektywną dwubiegunową z jakimiś koszmarami i skłonnościami
(auto)destrukcyjnymi oraz chorobliwą zazdrością. Na końcu okazuje
się, że po coś to wszystko było, ale ostatecznie, by dojść do
zamierzonego przez Autorkę finału, można było minąć trzy
czwarte objętości książki, zresztą po takiej męczarni czytania
wciąż o tym samym nawet lądowanie UFO nie zrobiłoby na mnie
większego wrażenia. Wątków pobocznych prawie nie ma, jedyne, co
warte jest wymieniania (poza pojawiającymi się i znikającymi
kumplami pary, matką Tessy i jej byłym) jest wątek rodzinny
Hardina, niewątpliwie mający wpływ na jego zachowanie i bardzo
istotny dla niego, z różnych, często bardzo zadawnionych powodów.
Wątek ten jest jednak wciąż niedostatecznie rozwinięty,
egzystujący na obrzeżach powieści, z trudem kontynuowany chyba
dlatego, że w następnych tomach okaże się istotny. Szkoda -
dałoby się z tego zrobić coś naprawdę fajnego, ciekawego i
twórczego; czegoś, czego nie ma w innych powieściach, może nawet
głębokiej analizy powodów i przyczyn, które zamieniłyby książkę
w bardziej mroczne dzieło. Tak, powiecie. Znów wymagam za dużo,
nie rozumiejąc gatunku. Ale przecież Autorce nie stałoby się nic
złego, gdyby podniosła sobie poprzeczkę, prawda?
Język
pisarki jest prosty, aż za prosty. Widać w wielu miejscach, że
mamy do czynienia z debiutantką, z pierwszą książką, tą zwykle
najmniej sprawną językowo: potknięcia językowe, ciągłe
wypadanie z rytmu, niefortunne sformułowania i powtarzanie pewnych
słów (rany, czuję się, jakbym czytała znowu Zmierzch z tym
młodym greckim bogiem… tylko tu mamy pełne usta) nieskończoną
ilość razy, co również nie jest fajne i dobre, nie mówiąc o
bardzo wątpliwej przyjemności, jaka płynie z czytania czegoś
takiego; nie mogę jednak narzekać na płynność, dzięki której
powieść czyta się bardzo szybko. Ciężko radzi sobie ze scenami
erotycznymi, właściwie można znów mówić o językowym
prostactwie i obsceniczności, bo Autorka nawet nie sili się, by
nadać opisom nieco poezji, słownej wirtuozerii, tak, by obrzydzenie
zastąpić choćby miłym uczuciem obcowania z dobrą literaturą,
zapewne lepiej edukującą w tej kwestii. Pisarka dobrze radzi sobie
z podtrzymywaniem ciekawości czytelnika, jednak przestaje o to dbać
jakoś w połowie, coraz wyraźniej klucząc w zakamarkach fabuły,
jakby była naprawdę ciężka do ogarnięcia, zresztą na
powtarzający się nieskończoną ilość razy schemat ratunku nie
ma, choćby nawet uciec do sprawdzonych patentów, tak często i
gęsto stosowanych przez innych pisarzy. Dialogi też nie są dobre,
właściwie przeciętne, nijakie, jak sama narracja; Autorka nie ma
wyćwiczonej indywidualizacji języka poszczególnych bohaterów, a
starając się nie popadać w nadmierną literackość, wychodzi jej
coś pomiędzy, prawie zupełnie bez życia, no, może poza
histerycznymi krzykami Tessy, bo słodkie wyznania miłosne ani
ziębią ani, tym bardziej, grzeją. Jednak, z czego się nawet
cieszę, Autorka zachowała równowagę między dialogami a narracją,
w przeciwieństwie do wielu innych pisarek, poświęcając dość
dużo miejsca na narrację – przeżycia i przemyślenia głównej
bohaterki, które, chociaż są one naprawdę bardzo infantylne.
Opisy w jej wykonaniu też nie zachwycają, tak naprawdę ich nie ma
– Autorka nie stara się opisać dokładnie miejsc, w jakich
rozgrywa się akcja, rzucając tylko czasem ogólniki, przypominające
szkolne wypracowania, sztywne, zupełnie pozbawione nawet źdźbła
plastyczności i poezji, jakiegoś językowego wyrafinowania. Cóż,
z drugiej strony może dobrze – książkę czyta się niezwykle
szybko i bez większego wysiłku, ale bez tego smakowania słów jak
najlepszego ptasiego mleczka, co szybko mi się znudziło.
Tessa
nie powinna istnieć, nawet na kartach książki. To kolejna
reinkarnacja Belli (jakbyście zapomnieli, kim jest Bella – to ta z
głośnego kiedyś Zmierzchu), z tym całym użalaniem się nad sobą,
kompleksami, irytującą skromnością i talentem do zjednywania
sobie ludzi. Jej postać jest zupełnie pozbawiona życia –
chociaż, prawda, trzeba przyznać, Autorka dała jej jakieś cechy
charakteru – i bardzo irytująca. Nie podoba mi się to, że
tworząc jej postać, pisarka popadała w skrajności, dając Tessie
najpierw nieskalane cechy świętej Klary, by potem zamienić ją w
Messalinę zamkniętą na odwyku z tylko jednym mężczyzną; w końcu
nie można się połapać, kim ta dziewczyna naprawdę jest,
szczególnie że między tymi dwoma wcieleniami jest histeryczką i
furiatką, która na trzeźwo tak kłóci się chłopakiem jakby była
pijana. Nie ma chyba ludzi, którzy są albo rozpustni albo zupełnie
niewinni, tak samo jak nie ma ludzi jednocześnie dobrych i złych,
wydaje mi się, że postać Theresy jest zupełnie nierealna. No i
irytująca. Tak, jej przemyślenia, czasami zahaczające o granice
głupoty, rozmyślanie nad nieistotnymi sprawami, a najbardziej
nieustanne żalenie się nad sobą, nie mówiąc o wybujałym ego i
pewnej pretensjonalności, którą nie może zmienić nawet wielka
miłość do Hardina, irytują już od początku książki.
Naprawianie powieści trzeba by było od razu zacząć od zmienienia
przynajmniej narratorki.
Hardin
to biedny dzieciak z CHAD-em, ale nie śmiejcie się, bo to naprawdę
straszna choroba. Autorka wręcz podręcznikowo i skrótowo ujęła jej symptomy, zapominając o całym, fascynującym świecie
myśli i uczuć takiego człowieka, przez co, nawet kiedy dowiadujemy
się prawdy o źródle jego kłopotów, niezbyt go rozumiemy.
Szczególnie że u naszego bohatera, pod wpływem Tessy zaczyna się
proces zdrowienia i zbyt szybko zaczyna godzić się z ojcem – co w
prawdziwym świecie bez tabletek i psychoterapii jest niemożliwe.
Hardin również jest postacią płaską, przeskakującą od wrednego
typa do (romantycznego?) kochanka rodem z opowiadań fanek One
Direction. Niby wiemy, że cierpi, ale jego portret jest pozbawiony
głębi, jakiejś wiarygodności, może precyzyjniejszego nazwania
uczuć, jakie przeżywa, co w tworzeniu bohatera książkowego z
takimi problemami jest niezwykle ważne. Miałam zresztą wrażenie,
że mimo rozpaczliwych prób pogłębienia jego psychiki, jest wciąż
tylko seksownym, wytatuowanym od stóp do głów ciałem,
niewypełnionym duchem, przynajmniej odniosłam takie wrażenie.
Zresztą Autorka nie mogła się zdecydować na niektóre cechy,
czasami pisząc, że Hardin jest taki męski i w ogóle, potem, że
taki chłopięcy, współczujący, sentymentalny i tak dalej, a to
przecież nie należy już do objawów CHAD czy jakiejś innej
choroby. Można by powiedzieć w takim razie, że Hardin jest nijaki
i prawie tak samo irytujący jak jego ukochana (może i gorszy, bo,
jak się okazuje na końcu książki, niezasługujący na
jakiekolwiek pozytywne uczucie, nie mówiąc o miłości).
Z
bohaterów drugoplanowych poza przeciętność wznosi się matka
Tessy. Jak ja lubię tę kobietę! Ciekawie i całkiem-całkiem
nieźle odmalowany portret osoby ogarniętej obsesją kontrolowania
wszystkich i wszystkiego, niezwykle pedantycznej strażniczki
moralności i ogarniętej swoimi ambicjami, które stara się wmusić
swojej, jak się okazuje, krnąbrnej córce. Idę o zakład, że w
naszym kraju nosiłaby zgrabny moherowy berecik i słuchała
wiadomego radia. Ale ile w tej postaci wiarygodności, iskry
prawdziwego pisarstwa, przyjemności z pisania jej kwestii i niezłego
ukazania skomplikowanego charakteru (oczywiście jak na możliwości
tej pisarki)! Reszta całkiem niewielu postaci nie może się tym
pochwalić – są nijacy, mydłkowaci. Karen, taka idealna macocha i
przyjaciółka, że aż brzuch boli. Ojciec Hardina, były pijak, a
dziś rektor uczelni, co jest dość nieprawdopodobne; człowiek
inteligentny, żałujący swoich czynów i bez żadnych wyrzutów
sumienia biorący kolejny ślub. Noah, który z pewnością zdobędzie
jakieś wysokie miejsce w moim notowaniu książkowych mydłków,
rozbawił mnie swoimi kardiganami z GAP i naiwnością, o tym, że
jest bezbarwną, niedopracowaną i po prostu mdłą postacią, już
lepiej nie mówię. Są jeszcze Steph i Zed oraz zdzirowata Molly,
która nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, o nienawiści nie
mówiąc, a także Tristan, Jace i koleżanka Tessy z pracy; postacie
znane tylko z imion, bo na pewno z nie z charakterów, których po
prostu nie mają, egzystując gdzieś na obrzeżach fabuły, a
pisarka przypomina sobie o nich tylko wtedy, kiedy są jej do czegoś
potrzebni – w sumie szkoda, bo opisywanie tych postaci i tworzenie
wątków, w których mogliby się znaleźć, byłoby jakąś
odskocznią od wciąż kłócącej się i kochającej pary głównych
bohaterów, może przy okazji pisarka znalazła jakiś sposób na
urozmaicenie swojej powieści.
Jakby
wbrew kłębiącym chmurom na okładce powieść wydaje mi się
przede wszystkim pozbawiona pasji, sucha, nudna i bardzo irytująca.
I powtarzalna, naszpikowana z trudem zatuszowanymi aluzjami do
Harry’ego Stylesa z One Direction. Może to kwestia gustu, może po
prostu to nie książka dla mnie, jedna z tych, które czytam tylko
dlatego, że są popularne i w pewnych kręgach po prostu nie wypada
znać, nawet jeśli nie rozumie się jej powodzenia i dobrych ocen. W
sumie nie jestem rozczarowana; nie obiecywałam sobie po niej dużo,
nawet miałam pewność, że będzie gorsza, niż w jest w
rzeczywistości. Może lekkie powieści nie są dla mnie dobrym
wyborem, bo, nie oszukujmy się, książka nie ma ambicji bycia
ambitną lekturą, tylko czytadłem. Jednak nawet jako czytadło
zmęczyła mnie, zniechęciła już w połowie, a przecież powinnam
czerpać z niej przyjemność, mogłaby być moim guilty pleasure czy
chociażby odpoczynkiem od cięższych lektur. Może to wina
Autorki-debiutantki, która słabo poradziła sobie z techniką
pisania, rozwodząc się na tematy, które ją interesują, ale
innych – niekoniecznie? No bo kolejna taka sama historia, kolejna
para, której imiona zmażą się w mojej pamięci. Nie było
przecież aż tak źle, żebym nienawidziła powieści, ale nie na
tyle dobrze, by ją zapamiętała, o pokochaniu już nie mówiąc –
bo przecież miłość i nienawiść dzieli tak naprawdę tylko jeden
krok, co udowodniła nam treść kolejnej książki na ten temat.
Tytuł:
„After. Płomień na mojej skórze”
Autor:
Anna Todd
Moja
ocena: 1/10
Taka sama historia, a jakie opasłe są te tomy... Pierwszy tom bardzo mnie zawiódł, dlatego nie sięgnę po resztę After.
OdpowiedzUsuńTa seria w ogóle mnie do siebie nie przyciąga, wręcz odpycha.
OdpowiedzUsuńOj, ale powiało grozą! Aż głowa mnie boli, kiedy sobie pomyślę, co te dzieci dziś czytają! ;) A z drugiej strony zastanawiam się czy same byśmy się taką lekturą nie zachwycały, gdybyśmy miały 13-14 lat... Chryste, teraz poczułam się jak staruszka. ;)
OdpowiedzUsuńPomijając to, że po tę ksiązkę na pewno nigdy nie sięgnę, muszę Ci powiedzieć, że naprawdę świetnie piszesz, takich blogów przydałoby się więcej - z recenzjami rzetelnymi, przemyślanymi i poprawnymi językowo. Aż chce się przeczytać Twoje teksty od początku do końca. Szacunek. :)
Bardzo chciałam ją przeczytać, ale ostudziłaś mój zapał. Dzięki za przestrogę bo już czuję, że After mi się kompletnie nie spodoba. A do tego te tytuły... Strasznie mnie wkurzają
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Każda kolejna recenzja tylko odpycha mnie od tej serii.
OdpowiedzUsuńChciałam ją przeczytać, ale chyba jednak się nie zdecyduję...
OdpowiedzUsuńGaleria Książek - zapraszam :)
Uwielbiam Twoje nagatywne recenzje bo paradoksalnie mnie zachęcają ;)
OdpowiedzUsuńMi osobiście bardzo się podoba.
OdpowiedzUsuńZapraszam do mnie
http://modnaksiazka.blogspot.com/