Kiedy
się mieszka w mieście, tak ja, wieś w lato jest zbawieniem. Co prawda, są
baseny i aquaparki, ale żadna to frajda kąpać się z dzieciakami i facetami, z
których wielu ma lepkie spojrzenia. Wszyscy są spoceni, spaliny wgryzają się
jakoś bardziej, a kolejne lody nie przynoszą ochłody (ostatecznie można zjeść
wielu lodów i nie przytyć, chyba że lubi się zamrożoną, kolorową wodę). Szkoda
jednak tkwić w domu przed dwoma wiatrakami na raz, czy przycupnąć wannie, bo z
polska pogoda bywa na tyle nieprzewidywalna, że następny dzień może być
pierwszym z trwających tygodniami nieustannych deszczów. Wtedy uciekam na wieś.
Jest tam jezioro, raczej pozbawione litrów olejków i odchodów, jakie
pozostawiają po sobie turyści i przed domem wielki kasztan, idealny na upały.
Cywilizacja też jest daleko – żeby iść do sklepu i kościoła trzeba się
pofatygować kilka kilometrów, a do najbliższego supermarketu trzeba pojechać
samochodem. Na miejscu, oprócz imprezowania z rodziną i godzinnych,
odmóżdżających sesji przy telewizorze kuzyna z przyjaciółmi, (nie należy też
zapominać o książkach!) czeka na mnie kolekcjonowanie kleszczy podczas łażenia
po lesie, a także sporty z nodric walking
i joggingiem na czele, tak niezbędne do podreperowania zdrowia przynajmniej
na tyle, by dotrwać bez żadnych większych problemów do końca następnego roku
szkolnego (chociaż tych już mi niewiele zostało; studia zbliżają się wielkimi
krokami). Na wsi czuję się bezpiecznie, jakoś tak luźniej i pewniej, większą
część problemów zostawiam w mieście, czuję się też zdrowiej. Mam szczęście, bo
moja liczna rodzina przyjmuje mnie o każdej porze roku, a na dodatek nie tkwię
jak odludek mając za towarzystwo tylko szumiący las i grasujące lisy (oraz
wilkołaki). Faktycznie, wieś jest moją małą Arkadią, miejscem, za którym
tęsknię siedząc w klasie od matematyki i gapiąc się na zimowy śniego-deszcz za
oknem, lub wracając o osiemnastej do domu i czując się jak o dwunastej w nocy.
I jestem w dodatku pewna, że nie jestem odosobniona z moimi poglądami, nawet
postacie książkowe podzielają moje zdanie. Chcecie jakiś dowód? Bardzo proszę!
W
Poznaniu szaleje upał, a na dodatek pękają ściany z powodu prac budowlanych na
Jeżycach, więc starsi państwo Borejkowie wyprowadzają się do Pulpecji, na
idylliczną wieś. Jednak nie cała rodzina tam się spotyka – okazało się, Ida
pokłóciła się z mężem i gdzieś zniknęła, a za nią również Ignacy Stryba.
Józinek też jest jakiś niemrawy, jak zauważają jego dwaj młodsi kuzyni, i wciąż
coś kombinuje, dokądś jeździ, przy czym robi tajemnicze miny. Czy to nie ma
związku z piękną, szesnastoletnią Dorotą, w której domu zatrzymała się
kontuzjowana Ida? I co z tym ma wspólnego Igor Bogatka, miejscowy chuligan,
doceniający jednak zdrową, wiejską urodę dziewczyny? Czy z tego dramatycznego
trójkąciku miłosnego wyniknie coś, co powali niezadowolonych fanów Jeżycejady?
Poprzedni
tom, opowiadający o wesołej, tłustej Madzi od fast foodów, był dla mnie wielkim
rozczarowaniem tudzież kubłem zimnej wody po doskonałych opowieściach o Laurze
– Czarnej Polewce i Sprężynie. Autorka powracając po kilku
latach nie była już w formie, ciągnęła powieść, żeby ją ciągnąć, coś dać swoim
licznym fanom tak, by nie zapomnieli o niej i uznali, że liczący osiemnaście tomów cykl
się skończył. Jak widać było – i co niewątpliwie zauważyła sama pisarka –
okazało się, że w nowoczesnych, mcdonaldowych klimatach trudno jest jej się
odnaleźć i teraz znów powróciła do trącających myszką klimatów Opium w Rosole. Postarała się też
widocznie, bo przecież to już dwudziesty tom, jakoś trzeba było uczcić okrąglutką
rocznicę jednego z najlepszych i najbardziej popularnych cyklów dla młodzieży w
Polsce. Właśnie. Dwudziesty tom. Widać to zbyt mocno.
Jeśli
największym plusem w książce jest okładka, to wiedz, że coś się dzieje. Robię
to tak naprawdę z dobroci mojego serducha, które zachowało mnóstwo sentymentu
dla tej pisarki, ale także dlatego, że ilustracja na okładce, po zupełnie
nieudanej Magdusi, robi naprawdę dobre wrażenie i oddaje klimat książki.
Roześmiana, blondwłosa i rumiana Dorotka, patrząca na potencjalnego czytelnika
odważnie i z prostotą nieskażonych disco polo mieszkańców wsi, z pięknymi,
błękitnymi koralami wokół szyi (a ja potrafię docenić dobrą biżuterię) sprawia,
że nawet w zimowy wieczór do naszego pokoju włazi promyk słońca, odbicie tego
gorącego, wiejskiego lata, jednak nie pełnego znużenia upałem, ale świeżości i
radości. Co prawda, wydawnictwo błękitną okładką zniszczyło ogólny wygląd mojej
kolekcji Jeżycejady, głównie zielonej
i pomarańczowej, chyba, że następna dwudziestka będzie właśnie w tonacjach
ciemnych. Tył okładki – gdzie zwykle umieszczano jeszcze jakiś obrazek –
rozczarowuje bardziej niż suknia ślubna Laury wisząca w powietrzu na okładce
nieszczęsnej McDusi. Autorka tyle
razy opisywała mi postać Józinka, że nie muszę jeszcze go oglądać na tym
obrazku, jak na poprzednie, zbyt prostym.
Pisarka,
która również ilustruje swoje książki, zdążyła nas już przyzwyczaić do swoich
prac, poprowadzonych prostą, pewną kreską, zwykle w środku czarno-białych i
rozpoczynających każdy rozdział. Nie zmienia się to i tu, ale zawsze tak samo
mi się podoba. W liniach zaklęty jest cały czar, jaki powoli gnie w
powieściach: twarze postaci, oczywiście pozytywnych, promienieją wciąż takim
samym ciepłem i spokojem, aż chce się wejść do tamtego świata i spotkać ich
twarzą w twarz, by przekonać się, czy jest tak naprawdę, czy to tylko szósty
zmysł Autorki, która potrafi wyeksponować na twarzy to wszystko, co najlepsze.
Ale nie tylko – przecież Choć rysunków
nie jest zbyt wiele, są – jak zwykle zresztą – jednym z najmilszych dodatków do
książki, swoistym urozmaiceniem i harmonijnym dopełnieniem całości tak wielkim,
że nie wyobrażam sobie książek tej Autorki bez ilustracji, które mogę przeglądać
godzinami, nawet nie zaglądając do tekstu poszczególnych tomów.
Nadziei,
co do fabuły, po przeczytaniu McDusi,
jednak nie miałam, choć i tak moje rozczarowanie było znaczne. Proste,
przewidywalne schematy wracają, tym razem jeszcze bardziej naiwne, bo – nie
wiem czemu – pisarka jest przekonana, że czystych, prostych ludzi ze wsi nie
dotyczą mroczne knowania tych z miasta. Rozumowanie zresztą zupełnie błędne,
raz, że ludzie wszędzie są tacy sami, a dwa, te iluzje dotyczą romantycznej
miłości do ludowych ballad i obrzędów, oraz pozytywistycznej wiary w pracę u
podstaw i wygląda to tak, jakby Autorka miała ochotę na drugie Szkice węglem, które zostały napisane
ponad dwieście lat temu. Naiwne prowadzenie wątków, mimo wszystko prowadzących
do happy endu i zupełnie
przewidywalnych zwrotów akcji, tak banalnych, że aż zaskakujących, nie
wspominam już o niektórych wątkach, tak infantylnych, że pisanych zapewne dla
dzieci (ten wypadek Ignacego Tu nasuwa mi się skojarzenie z romansami typu
harlequin, tyle że pisarka rozgrywa wszystko w niesamowicie staroświecki,
pruderyjny sposób, tak bardzo odległy od Zmierzchu,
już o innych powieściach dla nastolatek nie mówiąc, często kipiących od scen
erotycznych, niekiedy aż zbyt odważnych (ale i tak ustępujących sławetnej trylogii
o Grey’u pod względem pomysłowości w tych kwestiach). Może i staroświeckość
byłaby urocza, ale przecież są to czasy, gdy w mojej Arkadii natknęłam się na
stworzenie tak kuszące chłopaków że aż strach, które w dodatku mieszkało w
pobliskim gospodarstwie. Zresztą, mogłabym to przełknąć (łącznie z tysięczną
postacią nawalonego testosteronem bezmózga, który napastuje nieskalaną naszą
bohaterkę, zakochaną przecież w równie szlachetnym, doskonałym młodzieńcu; nie
mówiąc o natychmiastowym odgadnięciu, kimże jest ów kochanek), gdyby nie niemal
zupełny brak innych wątków oraz niezbyt prawdopodobne wydarzenia, tłumaczące
różne decyzje postaci, taktownie nie wytykając grubszych nieścisłości i innych
drobnych szczególików, na ogół bardzo nieprawdopodobnych i po prostu naiwnych,
które stopniowo zniechęcały mnie do czytania powieści, kiedy obiecywałam sobie,
że nie będę zwracać uwagi na to, że najprawdopodobniej wiem, jak potoczy się
akcja (nie znacie mnie jeszcze? Jam jest żeńska reinkarnacja wróżbity Macieja).
Prawdą też jest fakt, że pisarka, co zauważyłam ze zdziwieniem, z powieści
obyczajowej przesuwa akcenty na powieść typowo dla kobiet, gdzie pierwszą rolę
gra Uczucie, a nie zwyczajne życie, które, choć podporządkowane Uczuciu, nie
jest tylko nim. Co, jeśli Autorka zmieni się w drugą Kasię Grocholę? Blisko jej
do tego, chociaż jedną już mamy, dziękuję za więcej.
Rozumiem,
że Autorka uznała, że faktycznie seria straciła swój dawny, staroświecki urok,
ale przecież nie znaczy to, że na wsi jeżdżą jeszcze bryczkami, a ordynator i
neurochirurg jeździ starym gratem, nie mówiąc o nieskalanej ohydną
nowoczesnością wsi. Borejkowie byli zawsze inni, ale nie oznacza to, by wciąż
żyć jak dawniej, jedząc lody Pulpecji, która nie wiem jak znajdowała na to czas
i nosić wielkie korale do błękitnych sukienek, jak to czyni nasza główna
bohaterka, nie mówiąc już o wielu innych rzeczach, które do głębi mnie
zdziwiły. Z Jeżycejadą jest tak, że
dałoby się jeszcze ją odratować, a może nawet udowodnić czytelnikom, że seria
wcale nie kończy się na Sprężynie, z
pewnością udałoby wypracować harmonię między nowoczesnością a staromodnymi
zapędami Autorki, jednak co począć, gdy pisarka wszystko psuje, z jednej
skrajności popadając w następną?
Martwię
się, że w raz z wiekiem, Autorce przybywa zacięcia moralizatorskiego –
wykorzystuje każdą możliwą sytuację na pokazanie, że najważniejsza jest
niezależność, zachowanie umiejętności odróżniania dobra od zła, szczególnie w
czasach, gdy wszystko zlewa się w szarości, w ustach doskonałych mówców –
kłamców. Że wartości takie jakie jak miłość i rodzina muszą być dla nas ważne,
że trzeba trzymać się naszych ideałów i nie zbaczać z obranej drogi, nawet za
cenę nienawiści, jaka ogarnie innych ludzi. Myśli zapewne złote, co z tego, że
zamiast ukazywać ich głębię i przekazywać je owinięte w historię, podaje je na
tacy, popełniając ten sam błąd nachalnego moralizatorstwa, za co niejaka
Małgorzata Nawrocka w swoim, zapewne wiekopomnym, cyklu powieści antymagicznym,
zapłaciła wieloma negatywnymi komentarzami i napisaniem po prostu złej książki.
I boję się, że w tym przypadku – chociaż tezy pisarki nie są aż tak
kontrowersyjne, raczej zupełnie już oczywiste – będzie podobnie.
Jeśli
Autorka myśli, że ludzie na wsi są tak mili i serdeczni, jak Dorota i jej
rodzina, głęboko się myli. Nasza główna bohaterka, to po prostu wzór cnót
wszelakich, idealna córka, o jakiej marzyłaby każda mama i każdy tata,
katechetka i nauczyciel. Pracowita, chce iść na bardzo trudny i życiowy
kierunek, jakim jest medycyna, w dodatku jest zupełnie niedemoralizowana, z
miłością do natury, jakiej nie powstydziliby się Darwin i Linneusz. Nie
grymasi, zawsze słucha starszych, pisze czułe maile do mamy, pracującej w
Norwegii (z mnóstwem wykrzykników, ale o tym kiedy indziej), a i tak ugania się
za nią połowa wsi, plus, oczywiście, tajemniczy absztyfikant w osobie Józinka. A
gdzie wiejskie dyskoteki? Siedzenie i oglądanie telewizji, czy też łączenie się
upragnionym miastem przez Internet? Gdzie ostre makijaże? Gdzie rodzinne fety? Gdzie
krówki, świnie i reszta wiejskiego inwentarza? Dorotko, skarbie, boję się, że
przypominasz mi tę pastereczkę z odpustów, Ja wiem, że nie można być
dyskotekową rozpustnicą albo kimś w tym rodzaju, ale każdy z nas jest
niedoskonały, każdy kiedyś marudził odrabiając lekcje czy wynosząc śmieci, każdy chciał mieć czas na
pobuszowanie w Internecie i rodzice na każdego narzekali – nigdy nie było tak,
żeby tylko chwalili, jak Idealną We Wszystkim Dorotę (z równie idealną,
nieskazitelną urodą). A jej rodzina – ciocię i babcię? Serdeczne, pełne ciepła,
skrywanego za szorstkością i tej zdroworozsądkowej wiedzy, która, jak uważa
pisarka, charakteryzuje ludzi żyjących na wsi i mający bliższy kontakt z
przyrodą. Jedna z nich wciąż wspomina nieżyjącego już męża, a druga, stara
panna, z melancholią wspomina mężczyzn, którzy przewinęli się przez jej życie,
jednak nie w charakterze kochanków. Obie mają także staroświeckie imiona, które
Autorka przytacza przy każdej możliwej okazji i wiele przypadłości, które z
pasją leczy ich letniczka, Ida Pałys, a nie da się także zauważyć, że ich
sylwetki pisarka kreśli z cukierkowym sentymentem, większym niż swoich starych
bohaterów, co dodatkowo sprawia, że ich postacie przypominają – niestety –
bajkowe babcię Czerwonego Kapturka, niż realne postacie.
Dawni
i nowsi bohaterowie Jeżycejady nadal
zachowują się jak po botoksie mózgu, albo jakimś innym niedorzecznym zabiegu
odmładzającym. Ich ciepło, tak samo jak w poprzednim tomie, gdzieś się
ulotniło, zginęło, zostawiając karykatury tamtych bohaterów. Ida kiedyś miała w
sobie nieuchwytny czar, pazura i łączyła w sobie rozsądną panią doktor z rudą
trzpiotką mimo upływu czasu; teraz jest tylko rudą wariatką przeżywającą kryzys
wieku średniego, polegający na odmładzaniu się na siłę (jak na swoje lata ma
także doskonałą przemianę materii; to doprawdy cud medyczny i bardzo jej tego
zazdroszczę). Szaleje sobie na wsi, zachowując się zupełnie nieodpowiedzialnie
i zupełnie nie jak dawna Ida, o jej mailach do Gabrieli z mnóstwem wykrzykników
już nie mówię. Natalia, której synek jest postacią sympatyczną acz zupełnie
oderwaną od rzeczywistości, zupełnie nieprawdopodobną, kiedyś tajemnicza,
delikatna i poetycka, teraz zmieniona na jakąś wróżkę, która w dodatku potrafi
wyprać spodnie z komórką, a także pozwala uzależnić się swoim dzieciom od
elektroniki. Pulpecja i jej mąż to, z punktu widzenia Autorki, mili ludzie,
którzy przeprowadzili się z miasta na wieś i zapewne przestrzegają zasad
ekologii, goszcząc swoją liczną rodzinę w pawilonie gościnnym (moja rodzina
jest liczniejsza i czegoś takiego nie ma, co za niesprawiedliwość!) i
wyrabiając przepyszne lody, nie mówiąc o goszczeniu Borejków ze wszystkimi
książkami. Nie jest po prostu możliwe, żeby nie powiedzieli słowa skargi! Nie
wierzę w taką dobroć i szlachetność, naprawdę. Tylko Igancy i Melania zachowali
nutkę dawnych siebie; szczególnie nestor rodu Borejków, bo Melanii, zwykle dość sarkastycznej i sztywnej, nigdy zbyt nie
lubiłam. Pisarce udało się zachować sposób bycia pana Borejki,
charakterystyczność jego dygresji i specyficzny sposób bycia, bardzo
staromodny, ale za to sympatyczny i swój pewien sposób chwytający za serce. Cóż!
Przestając być na chwilę Surową Recenzentką, stwierdzam, że gdy stary Borejko
umrze, Jeżycejada straci ostatnie
prawa do dalszego bycia dalej kontynuowaną.
Styl
Autorki jest w tym tomie nieco lepszy w niż w poprzednim – bardziej przypomina
dawniejszą pisarkę, która potrafiła słowem czarować. Jednak nie jest już to
samo, język pisarki nie ma tamtej duszy, ukrytego w sobie ciepła. Może dlatego,
że Autorka stara się być na siłę śmieszna, może tak naprawdę kontynuuje serię z
wysiłkiem i każde napisane słowo nie przynosi jej tyle radości co kiedyś?
Technika jest, widać, że wypracowane przez lata umiejętności powoli wracają,
Autorka brzmi po prostu lepiej niż w McDusi
– styl jest dość potoczysty, słowa przykuwają uwagę czytelnika, czasami pisarka
błyśnie humorem, tak dobrze znanym nam z poprzednim lat i tak różniącym się od
tandetnych żartów z poprzedniego tomu. Bywają momenty, że opisy Autorki,
kreślące obraz zaczarowanej rzeczywistości świata kiedyś dawno, przypominały o
latach łaskawych dla jej książek – świat, tym razem wiejski i letni, staje się
niemal namacalny, otoczony jakąś magiczną mgłą; niemal czujemy na sobie
doznania, jakie opisuje Autorka – lepki pot, upał, zimną wodę, wiatr …
Najczęściej jednak magia tamtych opisów ulatnia się, gnie pod ilością
wykrzykników w mailach Idy i Doroty, wielokropków i zbyt sielankowych,
przesłodzonych opisów polskiej wsi, w których pisarka używa mnóstwa
niefortunnych zwrotów, świadczących o braku uwagi i chyba mniejszym przykładaniu się do pisania, albo też zmuszaniu się do robienia tego, na co
pisarka chęci już nie ma. Na szczęście nie ma już wrażenia szczebiotliwości
narracji, jak to było w McDusi, co
mnie bardzo denerwowało i wytrącało z równowagi – za to mamy jednak niezbyt błyskotliwe dialogi, pozbawione
tamtej dawnej erudycyjnej głębi, a także dawnych żartów językowych. Nawet to
nie jest literacka polszczyzna, bo pisarka sili się na stylizowanie na mowę
potoczną, co nie wychodzi jej z wręcz odwrotnym skutkiem. Szkoda, bo przecież
styl Autorki był powodem, dla którego czytałam tom po tomie i rzeczą, która
była marką pisarki, która nigdy – poza tymi dwoma tomami – nigdy mnie nie
zawiodła.
Dla
ludzi, którzy dorastali z Gabrielą, Idą, Nutrią i Patrycją to kolejna książka
pisarki, kolejny tom przygód rodziny niemal własnej. Ludzie ci, których cząstka
została w dawnych czasach, tych latach przełomu pomiędzy odchodzącym komunizmem
a szybko nadchodzącą, pędzącą wciąż do przodu nowoczesnością być może odnajdą
się w tym świecie, a jeśli nie, to poczują nutkę sentymentalizmu. Jednak nawet
oni muszą przyznać, że od tamtych lat do roku 2013, w którym osadzona została
akcja powieści, dużo się zmieniło, a staroświeckość nie jest już w cenie. Nawet
na wsi, chociaż może się to wydawać nieco dziwne – uwierzcie, nawet do domów
otoczonych lasami dotarła cywilizacja: Internet, disco polo, kosmetyki AVON i
gazeta Playboy. Ludzie też nie są
inni; nie są bez skazy, nie są inni od tych mieszkających w miastach, ludzie są
różni nie ze względu na to, gdzie mieszkają, ale na to, kim są. A nie są bez
wad, tacy jak na przykład Dorota Rumianek, bohaterka z tej książki, jednak uważam,
że nie posiadanie wad nie jest piękne, wręcz przeciwnie. Dlatego wolę inne
książki, prawdziwe i trudne, jak moja wiejska Arkadia, nieidealna i dlatego
ukochana.
Tytuł:
„Wnuczka do orzechów”
Autor:
Małgorzata Musierowicz
Moja
ocena: 2/10
A ja ci powiem, że są na wsi ''chodzące doskonałości''. Przynajmniej w moim otoczeniu figuruje taka jedna nastoletnia perfekcyjność i aż się boję, co z tej dziewczyny wyrośnie, gdyż uważam, że młodość musi się wyszumieć, choćby odrobinę.
OdpowiedzUsuńCo do książki, bez żalu ją sobie odpuszczam.
Nie czytałam książek tej autorki, ale po Twojej recenzji widzę, że wiele nie straciłam.
OdpowiedzUsuńNie wiem czemu, ale jakoś nie potrafię się skusić na książki tej pisarki. Moje dziecko zimą przerabiało w szkole jedną z jej książek, ale ja nie czytałam.
OdpowiedzUsuńO boże, gdy tylko widzę nazwisko tej autorki to przypominam sobie czasy podstawówki gdy nie znałam jeszcze fantastyki i byłam skazana na to coś. Już sama okładka mnie odstrasza, a po twojej ocenie widzę, że słusznie
OdpowiedzUsuńhttp://czytadelnia-joan.blogspot.com
Nigdy nie lubiłam książek Musierowicz niestety.
OdpowiedzUsuńNie lubię Musierowicz za styl, ogólnie jej historie do mnie nie przemawiają.
OdpowiedzUsuńMnie jakoś nigdy nie przyciągała literatura pani Musierowicz, mimo że wiele osób ją docenia. Jakieś to dla mnie nijakie, niezbyt porywające, opisane jakoś tak drętwo. Nigdy chyba nie udało mi się przeczytać żadnej książki, ta tym bardziej mnie nie zachęca. Dobrze, że negatywne recenzje też się pojawiają.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam. KLIK
Widzę, że słusznie nie sięgnęłam po tę książkę Musierowicz... Ale mimo to mam wiele wspomnień z tą autorką więc jeszcze jej nie skreślam :D
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
O, tu mnie zaskoczyłaś, bo zawsze czytam tylko pozytywne recenzje :) Znam kilka książek autorki, ale ta akurat jest mi nieznana. Chociaż trzeba przyznać, że ma specyficzny styl do którego trzeba się przyzwyczaić :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Muszę znowu sięgnąć po coś Musierowicz, taki miły powrót do młodzieńczych lat :)
OdpowiedzUsuńMimo wszystko, ja bardzo chciałabym poznać tę autorkę. Wiele dobrego o niej słyszałam. :)
OdpowiedzUsuń