źródło: allegro.com |
Kto
z nas podczas wycieczek nie zwiedzał starych kościołów? Może
ktoś był nawet na samym Watykanie, w bazylice świętego Piotra,
która pod swoją kopułą skrywa kapiące złotem i marmurem
barokowe ołtarze i bezcenne dzieła sztuki, łącząc przepych
baroku i harmonię renesansu. Każdy zapewne widział rokokowe
wnętrze franciszkańskich klasztorów, czy bezpretensjonalny
eklektyzm małych, wiejskich kościółków, odnawianych bez polotu i
gustu. Jednak największe wrażenie na mnie – i nie tylko – robią
kościoły gotyckie. Wyniosłe, lekkie, oszałamiające grą świateł
w witrażach, a jednocześnie surowe, mroczne, onieśmielające i
pełne tajemnic, jak średniowieczne, skąd pochodzą. Dla naszych
przodków ziemskie wyobrażenie raju. W moim mieście wiele jest ich,
każde zakończone wieżami i spięte sklepieniami gwiaździstymi, z
wieloma nagrobkami, malowidłami i łacińskimi tekstami, takie same
od wieków, goszczące w swoich murach wielu takich, którzy od
stuleci leżą w grobach. Pamiętające królów, brzęk mieczy i
twarze wielkich dam. Ciche, dostojne, dla mnie niezwykle,
niewypowiedzianie piękne. Z najbardziej znanych w naszym kraju
należą dwie Mariackie – ta w Gdańsku i ta w Krakowie z robiącym
do dzisiaj wielkie wrażenie na turystach ołtarzem Wita Stwosza, a
także wiele innych, na czele z Wawelem. To przecież jeszcze nie
wszystko – w innych państwach, które powstały wcześniej niż
Polska i szybciej się rozwijały, z tego powodu, że są na
zachodzie Europy, gotyckich katedr jest jeszcze więcej i robią
jeszcze większe wrażenie. Katedra w Remis, gdzie Joanna d’Arc
kazała koronować Karola VII na króla Francji; Saint-Chapelle,
ufundowana przez Ludwika IX Świętego; katedra w Chartes,
tajemnicze dzieło templariuszy, zbudowane na miejscu pogańskiego
miejsca kultu z tajemniczym labiryntem na środku; aż wreszcie
stojąca w samym środku Paryża wyniosła katedra Najświętszej
Marii Panny, Norte-Dame, z rozetą i ścianami pokrytymi
maszkaronami, w ciemną noc zdającymi budzić się do życia, twór
sztuki późnego średniowiecza, tego zupełnie już feudalnego, a
nie teokratycznego.
Kiedyś,
na początku wieku dziewiętnastego, po katedrze tej włóczył się
pewien bardzo wybitny pisarz, snując – jak to pisarze mają w
zwyczaju - fantastyczne historie o dziejach tego niezwykłego
miejsca. Myszkując, na jednej ze ścian dostrzegł napis
PRZEZNACZENIE, w języku greckim, wyryte zapewne przez kogoś w
średniowieczu, bo zdradzał to charakterystyczny styl i wiek muru.
Kto, na tyle mądry, by znać grekę, wyrył to straszne słowo na
murze świętego miejsca? Czy tego kogoś przygniatało
przeznaczenie, straszne, nieuchronne? Jaka historia sprawiła, że
zostawił ten napis tu, w tym miejscu? Kim był ten nieszczęśnik?
Pytania takie działają na pisarza jak prąd; niechybnie za tą
historią kryje się jakiś nieuchwytny mrok, jakaś tragedia, teraz
pochowana już w czasie i przestrzeni, dzielących pisarza i tamtą
osobę, której tożsamości nigdy nie uda odgadnąć. Jednak i tak
jedno słowo, dziwne, nietypowe, może dostarczyć materiału całej
książce, dać początek porywającej historii, jednej z tych, które
zostają z czytelnikami przez wieki.
Wydawałoby
się, że kilka osób, będących bohaterami powieści, nie mogło
się nigdy spotkać, a ich losy dramatycznie połączyć. Pustelnica
z izdebki na paryskim placu, przystojny oficer-bawidamek, piękna
Cyganka, ksiądz – alchemik, filozof z obsesją na punkcie kózki z
pozłacanymi różkami i dzwonnik z katedry, brzydszy niż tysiąc
nocy listopadowych, to zupełnie inne światy, funkcjonujące obok
siebie, ale raczej nie mogące się spotkać. Ich drogi są różne,
co prawda pokręcone, jak zwykłe ludzkie losy, nigdy nie miały się
przeciąć. Tylko przeznaczenie sprawiło, że stało się inaczej –
stali się postaciami jakiegoś pokręconego dramatu, zaskakującego
i zupełnie normalnego równocześnie, a los odwrócił ich role. O
kim można z pewnością było powiedzieć, że jest dobry,
szlachetny i piękny, okazywał się być czarnym charakterem, od
kogo spodziewaliśmy się miłosierdzia, tego miłosierdzia nie miał.
Natomiast pogardzane przez nas osoby, niebudzące szacunku czy
sympatii (no, może trochę politowania), tylko może obrzydzenie,
okazują się mieć diamentowe serce, niezwykle czyste i umiejące
naprawdę czuć. Taki poplątany los może prowadzić tylko do
wielkiego szczęścia, ale, częściej, do tragedii, która skończy
niejedno życie, a inne zniszczy na zawsze. A wszystko to na tle
Paryża końca XV wieku, barwnego, pociągającego, ale jednocześnie
bardzo nieprzyjaznego dla tych, którzy zagubią się w plątaninie
biednych uliczek i placów.
Byłam
przygotowana na odmienny charakter tej książki, na specyficzny styl
Autora, na jego poglądy, zaskoczenia więc – a może nawet szoku –
nie było. Z drugiej strony żałuję nieco, bo gdybym nie czytała
wcześniej sztandarowej powieści pisarza, Nędzników, książka ta
stałaby się jedną z moich ukochanych, a nie tak jak teraz,
ulubionych. W porównaniu z tamtą, ta powieść wydaje się krótsza,
a przez to znacznie uboższa i nie wiem, czy do końca wychodzi to
książce na plus – chociaż surowość to cecha średniowiecza,
tak samo, jak cechą romantycznego XIX wieku była rozwlekłość.
Nie można też uniknąć porównań do tamtej, a jest wiele
podobnych rzeczy, jak choćby to, że na początku czyta się bez
większego zaangażowania, natomiast końcówka przyprawia o szybsze
bicie serca i wypieki na twarzy. Jednak znajomość najdoskonalszej
książce pisarza nie odbiera tej dziwnej, niesamowitej magii
najpopularniejszej powieści, wręcz przeciwnie – to jak poznawanie
dwóch światów, leżących w tym samym człowieku – tego
jaśniejszego, z losów bohaterów Nędzników i tego ciemniejszego,
gdzie miłość jest szubienicą czarownicy. Nie jest to również
książka zupełnie o fabule, Autor lubuje się bowiem w
architekturze średniowiecznego Paryża, pełnej cudowności, której
za czasów Autora już nie było, a które dla nas są już snem –
czasami powieść sprawia wrażenie fabularyzowanego wykładu z
architektury średniowiecznej Francji, zahaczając o wątki
filozoficzne i historyczne; jest to powieść o samej katedrze, z
którą losy postaci są związane i która wznosi się nad ich
głowami swoimi złowieszczymi wieżami. Jest to wreszcie opowieść
o feudalnym społeczeństwie końca średniowiecza, wtedy, kiedy
gdzieś zagubiły się rycerskie ideały, a w miastach coraz częściej
wybuchały bunty przeciw despotycznym panom, na których szczycie
stał król, często tyran, pozbawiony jednak realnej władzy przez
swoich lenników. Momentami można mieć wręcz wrażenie, że fabuła
jest tylko powodem do snucia rozważań i szukania odpowiedzi na
pytania, które go interesują.
I
to chyba jest największym plusem książki. Błyskotliwe myśli
Autora, uważne spostrzeżenia i bardzo naukowe spojrzenie na kwestię
architektury(o ogromnej wiedzy na temat średniowiecza nie mówię)
sprawiły, że byłam zmuszona zrewidować nieco swoje spojrzenie na
tę dziedzinę sztuki, zacząć patrzeć na nią bardziej wnikliwie,
analizując każdy jej element, mający przecież tyle znaczeń,
przestać obrzucać daną budowlę okiem i suchym tonem rozpoznawać
jej styl, jak to robiłam dotychczas. Słowa Autora uświadomiły mi
dobitnie, że budynki są podobne do książek, tyle że nietworzone
przez jedną osobę, ale całe pokolenia, które przychodzą i
odchodzą bez końca. Autor zadziwił mnie w wielu innych momentach –
kiedy przeczytałam jego dobitne argumenty udawadniające, że druk
zniszczył architekturę (co ma piernik do wiatraka, powiecie, ale
uwierzcie mi, ma i to dużo) nieomal spadłam z krzesła. Tak samo,
kiedy stwierdził, że krucjaty sprawiły, że świecki feudalizm
wygrał nad teokracją Kościoła, co na pierwszy rzut oka jest dość
paradoksalnym stwierdzeniem, okazuje się prawdą. Pisarz ma także
wielką wiedzę na temat średniowiecza, nie tylko jeśli chodzi o
architekturę – opisanie wiarygodnie nauki tamtych wieków, wraz z
najprawdziwszym alchemikami, złodziei, króla i zwyczajów, do
jakich wtedy ludzie przywiązywali wielką wagę, jest wynikiem
pochłaniania opracowań historycznych, albo wieloletnich studiów i
pasji, które niszczą strach, w jakim u każdego budzi napisanie
książki historycznej z architekturą w roli głównej. Co prawda,
wszystko jest nieco wykrzywione, pozbawione naukowego obiektywizmu,
szczególnie we fragmentach z królem, co doskonale ujawnia jego
romantyczno-rewolucyjne poglądy, choć zdecydowanie jakobinem nie
jest. Najważniejsze jednak, że pięknie i z wyczuciem pisze o
średniowiecznym Paryżu, tęskniąc za tym, czego nigdy nie
zobaczył, a to mi w zupełności wystarcza.
Bohaterowie
powieści nie są pozbawieni wad, wręcz przeciwnie. Do bólu ludzi,
pełni wad i słabości, ze swoimi ranami, filozofią i pokrętnymi
kolejami życia. Niektórzy z wysiłkiem trwają przy moralności,
inni ślepo błądzą gdzieś obok, nieświadomi powolnego staczania
się, a jeszcze inni po prostu żyją, próbując następnego dnia
jak gorzkiej pigułki. Nawet śliczna, naiwna i romantycznie niewinna
Esmeralda, ufnie spoglądająca na świat, tak naprawdę jest tylko
człowiekiem, a jej cechy doprowadzają w ostateczności do tragedii.
Ona też nie jest pozbawiona wad, nie jest zupełnie czystym
barankiem, a złość nie jest jej obca, mimo że ma wygląd anioła.
A co dopiero mówić o innych! Dlatego ciężko jest polubić
kogokolwiek, poza nieszczęsną mieszkanką celi na placu Grève,
Esmeraldą i słynnym dzwonnikiem, młodzieńcem tak brzydkim, że aż
trudno uwierzyć w jego istnienie. Tak – ów słynny dzwonnik z
Norte Dame to postać niezwykle ciekawa, plastycznie i wiarygodnie
przedstawiona, dogłębnie zarysowana i chyba przewyższająca nie
jeden portret z Nędzników. Na samą myśl o nieszczęśniku serce
mi się kraje (tak, wiem, to jest bardzo nieprofesjonalne), a kiedy
dołączymy do tego niezwykle piękne i delikatne uczucie, jakim
obdarzył Cygankę, oddane w prostych gestach i oddaniu, potworny
cień z katedry staje się jednym z największych portretów
literackich w ogóle. Autor z empatią pokazuje nam kryształowe
serce swojego bohatera, nie pomijając, oczywiście, jego występków,
jednak w kontekście ostatniej, piorunującej sceny w Mountfacon,
dzwonnik wydaje nam się chyba – oprócz Esmeraldy –
najpiękniejszą postacią w powieści. Dla harmonii, pośród wielu
cwaniakowatych sylwetek dobro-złych, najmroczniejszą postać,
Klaudiusza Frollo, buduje w zupełnie inny sposób, podręcznikowo
wręcz odwrotny, na początku sprawiając, że czytelnik zaczyna go
po prostu lubić. Podoba mi się jednak, że pisarz nie ocenia tej
postaci, nie biada nad upadkiem, nie moralizuje – przeciwnie.
Stopniowo wzbogacając naszą wiedzę o szczegóły z jego życia,
sprawia, że rozumiemy to, co się później stanie, w jakiś sposób
bardziej współczując, niż miotając na niego przekleństwa. To
technicznie doskonała postać, głębokie studium człowieka zbyt
wielkiego na swoją epokę, którego charakter nie pasuje do
średniowiecznych kanonów i ograniczeń, co w ostateczności
doprowadza do go do upadku – dosłownie i w przenośni.
Fabuły
nie ma dużo, gdyby wyrzucić liczne dygresje Autora zostałoby może
ponad dwieście stron. Rozwija się powoli, nieregularnym tempem, by
wybuchnąć dopiero przy końcu fajerwerkami i zwrotami akcji,
których najprawdopodobniej nikt się nie spodziewał. Do takiej
maniery pisarz przyzwyczaił mnie już w Nędznikach, nie było dla
mnie to szokiem, ani zaskoczeniem; z przyjemnością wgłębiałam
się w historię, coraz bardziej intrygującą i wciągającą.
Dzięki temu nie musiał bawić się w skomplikowane struktury, by
stworzyć wielopiętrową, starannie skonstruowaną powieść i
uzyskać oczekiwany efekt zaskoczenia, łącząc wątki bohaterów w
miejscach, gdzie nikt tego się nie spodziewał. Bo sposób, w jaki
splecione są losy bohaterów, sprawia, że – mimo domyśliłam się
najważniejszej rzeczy – omal nie zostawiłam swojej dolnej szczęki
na podłodze. Tak, niemal uznałam, że te skomplikowane sploty są
dziełem Przeznaczenia, fatalnego losu, a nie genialnym pomysłom
Autora, który potrafi przyciągnąć uwagę czytelnika nawet wtedy,
kiedy w powieści nie dzieje się wiele, zmusić go do przewrócenia
kartki i czytania dalej, bez względu na wszystko. Podoba mi się też
to, że narracja, taka wolna i w gruncie rzeczy rozważna i wyważona
płynie potoczyście do przodu, a pisarz w żadnym wypadku nie stara
się napompować książkę dodatkowymi wątkami, czy też
nienaturalnie rozbudować te istniejące. Wszystkiego jest tyle, ile
trzeba; nawet równowaga między fabułą a dygresjami Autora jest
nienaruszona, trudno jest więc czuć przesyt czy też niedosyt.
Styl
pisarza jest typowy dla jego epoki: elegancki, mało swobodny, pełen
zwrotów do czytelnika. Czasami zabarwiony charakterystyczną dla
średniowiecza manierą, momentami błyskający szelmowskim humorem,
który już nieraz wyszedł przy Nędznikach. Wbrew pozorom nie ma tu
romantycznej kwiecistości czy barokowych ornamentów – opisów,
poza odrębnym rozdziałem o zabudowie średniowiecznego Paryża, nie
ma wiele, a ze słownictwem nacechowanym emocjonalnie (poza tymi
genialnymi sarkazmami, we fragmentach dotyczących krzywd, jakie
współcześni Autorowi architekci i nie tylko wyrządzili staremu
Paryżowi, który tak uwielbia) pisarz jest wyjątkowo ostrożny, co
zbliża powieść do sztandarowego dzieła klasycystycznego, a może
po prostu profesjonalnej powieści historycznej. Nawet antypatia do
króla została dość starannie zatuszowana, co się chwali, biorąc
uwagę okoliczności napisania powieści. Co do średniowiecznej
zabudowy miasta, opisy pisarza przerażają swoją plastyką i
zupełnie nie nudzą – powoli buduje przed naszymi oczami
krajobraz, jakiego już teraz nie ma, opisując ze znawstwem i
wielkim zaangażowaniem każdą z ważniejszych budowli, które
wyrastają przed oczami czytelnika jak żywe. Każde zdobienie, każde
pociągnięcie złotem czy też innym kolorem, każda chropowatość
i każda szpetna morda gargulca z Norte Dame jest zamknięta w
słowach, niemal dla nas namacalna. Wrażenie podróżowania z
bohaterami po właśnie takim Paryżu, bez Pól Elizejskich i Wieży
Eiffela, za to z pięknymi kamieniczkami i wyniosłymi pałacami jest
dość dziwne, ale też bardzo przyjemne, inne, jakiego, niestety,
nie możemy już teraz w najmniejszym stopniu doznać. W tych opisach
zamknięta jest także uroda Esmeraldy, szpetność dzwonnika,
tajemniczość katedry, ponure wnętrza gabinetów alchemików i
przepych reprezentacyjnych części miasta (jak na przykład Pałacu
Sprawiedliwości) i klimat świata zaginionego, miasta, które teraz
jest już zupełnie inne, takiego, które da się tylko odtworzyć na
kartach powieści.
Architektura
upadła. Gdyby pisarz zobaczył koszmarki socrealizmu i pruską
cegłę, tak bardzo przytłaczającą, dostałby zawału. Literatura,
która ją zniszczyła, jeszcze żyje, podtrzymywana przez nieliczne
perły, książki, które znajdą sobie czytelników w każdym
pokoleniu. Książki, których Autorzy postawili sobie za zadanie
ocalić od zapomnienia świat katedr, procesów o czary i uczniów
Mikołaja Flamela, gorączkowo szukającymi przepisu na kamień
filozoficzny, który ma im dać złoto z żelaza. Czasy barwne, kiedy
po świecie chodzili prawdziwi Cyganie, a młodzi żacy uczyli się
udawać, że są chorzy na trąd. Czasy, w których ludem rządzili
potężni panowie feudalni, ale także czasy, kiedy można było
bezkarnie oblegać katedrę. Te wieki, kiedy ludzie wierzyli, że
niebo czeka o krok, za progiem milczących czasem katedr, w których
unosił się zaśpiew łacińskich chórów, a na odległym placu
często wieszano dziewczyny oskarżone o czary. Mrok i światło,
przeznaczenie splatające losy bohaterów w tak niespotykany sposób,
jak koronki otaczające rozety; czas chyba już tylko obecny w oczach
gargulców, zimnych sercach dzwonów i w tej książce, cegiełce
budującej wielką katedrę literatury.
Tytuł:
„Katedra Marii Pany w Paryżu”
Autor:
Victor Hugo
Moja
ocena: 8,5/10
"Katedra Marii Panny w Paryżu" jest według mnie fantastyczna. Jedna z lepszych książek jakie czytałam.
OdpowiedzUsuńMoja mama także zachwala tę książkę. Jest nią po prostu wniebowzięta. Ja jednak nie czuję stuprocentowej pewności do takiej literatury...
UsuńNie mój gust. Obawiam się że nudziłabym się przy tej książce.
OdpowiedzUsuńI znowu książka, która do mnie nie przemawia :(
OdpowiedzUsuńhttp://mianigralibro.blogspot.com/