Czasami
ciężko jest zrozumieć romantycznego poetę. Zrozumieć! Większość
ludzi na sam jego widok podrapie się w głowę i zdroworozsądkowo
pomyśli, że ma do czynienia z osobą, której do zdrowia
psychicznego nieco brakuje, więc będzie się starał omijać taką
osobę z daleka. Nawet ja, osoba na co dzień nurzająca się w
klimatach rodem z romantycznych poematów i zafascynowana
niezwykłością romantycznych opowieści, muszę przyznać, że
mówienie co tydzień innej kobiecie o pokrewieństwie dusz jest już
trochę... nie, tego, jeśli wiecie, co mam na myśli (chociaż z
tygodniem przesadziłam, to do pana piję, panie Mickiewicz).
Romantycy w większości zeszli z tego świata szybko i, tak jak
marzył wokalista starego zespołu Alphaville, na zawsze zostali
młodzi. Szczególnie w Polsce, gdzie romantyczność rozrosła się
wyjątkowo bujnie, za sprawą rozbiorów i nieszczęsnego powstania
listopadowego. Ci, którzy przeżyli, wyemigrowali, czując
zagrożenie ze strony rosyjskich władz i zniechęcenie
popowstaniowymi represjami. Wyjechali najwięksi, by nigdy już nie
wrócić, by na wygnaniu utworzyć Wielką Emigrację, która przez
kilka lat służyła tam niesiejącej Ojczyźnie. W Paryżu, Mekce
emigrantów żyły takie sławy jak Fryderyk Chopin, Adam Mickiewicz,
czy hrabia Adam Czartoryski, założyciel Hotelu Lambert, samozwańczy
król emigracji i genialny strateg, który przewidział I Wojnę
Światową na grubo osiemdziesiąt lat przed jej wybuchem.
Wśród
nich do Paryża, oprócz Mickiewicza, miotającego się po świecie z
coraz to nową kobietą, wyjechało wielu innych mistrzów pióra,
wtedy tylko poetów, bo prozą mało kto sobie zawracał głowę,
uważając ją za mniej romantyczną, więc gorszą. Romantyczne
gryzipiórki, wśród skandali obyczajowych i kolejnych wizyt na
salonach, kłóciły się zażarcie o miejsce w Trójcy Największych,
a także o kształt przyszłej, odrodzonej Polski. Do poetyckich
szranków stawali: opętany fałszywym, jak później się okazało,
prorokiem Towiańskim wieszcz Adam Mickiewicz, który ostatecznie
wygrał, bo jego poemat o rozpustnej Telimenie i Napoleonie idącym
na Rosję w 1812 roku stał się narodową epopeją. Był też
Słowacki, który bardzo chciał słowiańskiego papieża i którego
matka za drugiego męża wzięła rosyjskiego generała. Z nimi
chciało się mierzyć dwóch – teraz raczej razem zajmujących
trzecie miejsce, bo badacze, jak zwykle, są podzieleni. Są nimi
Zygmunt Krasiński, autor Nieboskiej
Komedii
i Cyprian Kamil Norwid, ulubiony poeta Jana Pawła II, ten, który
napisał choćby słynny Fortepian
Chopina.
O ile Norwid przez całe życie przymierał głodem na paryskim
bruku, to Krasiński dzielnie brylował w salonach i żył tak, jak
na hrabiego przystało. We wszystkim – nawet w stosunkach z
kobietami, które dla romantyków są podwójną trudnością.
A
trudności w tej materii miał duże. Już od najmłodszych lat pałał
miłością do różnych kobiet, a każda z nich była tą jedyną,
tą wyśnioną i tak dalej, dopóki nie spotkał pięknej,
nieszczęśliwiej Delfiny z domu Komar hrabiny Potockiej, której mąż
okazał się psychopatycznym potworem, a córeczka umarła na
szkarlatynę, pozostawiając kobietę w strasznej rozpaczy. Delfina
miała opinię kobiety rozpustnej, zresztą była o wiele od Zygmusia
starsza i jakkolwiek związek z nią był w epoce salonowej
moralności i konwenansów po prostu niemożliwy. Dlatego Krasiński
związał się małżeństwem z bogatą Elizą Branicką (potomkinią
Franciszka Ksawerego Branickiego, targowiczanin, który – między
innymi – doprowadził do upadku I Rzeczpospolitej i drugiego
rozbioru), z którą, co prawda, miał kilka dzieci, ale dla której,
niestety, nie przerwał romansu z Delfiną, pisząc codziennie do
niej grube listy, zawierające wyznania miłosne, jakie tylko poeta
mógł wymyślić. I co miała zrobić biedna żona? Jakby tego było
mało, kazał się biednej Elizie zaprzyjaźnić i pokochać Delfinę
i żeby tego dokonać, zaprosił je obie na wspólne wakacje do
Włoch, w ten nieszczęsny 1846 rok, kiedy w Galicji doszło do
rabacji, zmory, która do dziś wywołuje gęsią skórkę nie tylko
u potomków polskiej arystokracji: chłopskie powstanie okazało się
być bardziej krwawe od powstania Spartakusa, bo połączone z
obcinaniem głów szlachcie i porywaniem szlacheckich dzieci za
austriackie pieniądze… Czyn okrutny, godny romantyka wierzącego w
pokrewieństwo dusz ponad okowami małżeństwa, a dla każdego
pisarza, lubiącego robić coś więcej niż opowiadać podobne do
siebie historie, niesamowita okazja, by przeanalizować reakcje i
zachowania dwóch zupełnie odmiennych kobiet, w tak osobliwej
sytuacji i dziwnej epoce przejścia, kiedy stare się powoli kończy,
a nowe jest jeszcze w powijakach.
Ciężko
jest mi więc powiedzieć coś jednoznacznego o tej książce, tak
samo jak ciężko było mi nazwać emocje, które odczuwałam,
odkładając ją. Dałam sobie czasu, by, cokolwiek to może być,
skrystalizowało się. Wolę poczekać, niż tonąć w zachwycie,
wolę pomyśleć, zanim zaryzykuję stwierdzenie, że jednak książka
mi się nie podobała. I tak wciąż mam trudności, jak z każdą
książką, która jest trudna. Co powiedzieć? O stylu? Bohaterach?
Czy polecić, a może powiedzieć, że jednak nie, opowieść nie
nadaje się do czytania? Cóż, spróbuję jeszcze raz powolutku
wszystko przeanalizować, akapit po akapicie, rozważyć, żeby
słowa, które napiszę, nie okazały się nietrafione. O wyjątkowych
książkach trzeba pisać wyjątkowo.
Wydaje
mi się, że Autorka naprawdę zrozumiała epokę, o której pisze.
Wczuła się bardzo w to całe romantyczne szaleństwo, dekadentyzm
(choć ta nazwa narodzić miała się dopiero później) i nastroje
społeczno-polityczne epoki, takie trudne, szczególnie dla Polaków.
Jest to niezwykła sprawa, bo my dzisiaj, może to wszystko
rozumiemy, ale nie czujemy nic z tego, co tamci ludzie, ich emocje,
świat, zasady są dla nas już obce. Całe tło zostało bowiem
odmalowane po mistrzowsku. Epoka napoleońska odchodzi – o wielkim
cesarzu i Księstwie Warszawskim pamięta tylko stary generał
Krasiński, młodzi przecież nie pamiętają nawet roku 1812. Panuje
polityczny pragmatyzm (ten sam generał jest teraz na służbie
cara), padają wciąż oskarżenia o niepowodzenie powstania
listopadowego, ludźmi targa rozżalenie i gniew, a jednocześnie
romantyczna gorączka, która każe przygotowywać następny zryw,
ale ta, co jest w powieści nie powiedziane, spadnie razem z tragedią
powstania styczniowego w 1864 roku. Arystokracja włóczy się po
świecie, jednak emigracja wysyła wciąż emisariuszy, co dopiero
się skończy wtedy, kiedy wszyscy zbladną ze strachu, słysząc o
rabacji. Na tle tego wszystkiego w paryskich salonach grywa Chopin,
stare panie plotkują o jego związku z kontrowersyjną pisarką
Gregorge Sand, upadają stare ideały, ale i tak każdy próbuje
sztucznie utrzymać przy życiu krępujące salonowe konwenanse, a
Delfina romansuje z naturalnym synem Talleyranda, kiedy akurat nie ma
Krasińskiego. W książce jest jeszcze wiele innych tego rodzaju
smaczków, które bezbłędnie opisują te czasy, w sposób tak
plastyczny i namacalny, że niemal ma się wrażenie, że nie jest to
powieść współczesnej pisarki, może tylko jakiś fabularyzowany
przez nią pamiętnik z tamtej epoki. Jako fanatyczna wielbicielka
historii czytałam książkę choćby tylko dla tych smaczków,
zachwycając się tą epoką, która nagle stanęła jak żywa przed
moimi oczami, czarując barwami, kształtami i opisami. I czytałabym
dalej, tyle że, niestety, książka gruba nie jest – wręcz
przeciwnie.
Język,
styl Autorki, też jest typowo romantyczny, czasami zahaczający o
barokową ornamentykę. Gdyby patrzeć z mojego, nowoczesnego punku
widzenia, powiedziałabym, że poza niezwykłą melodycznością i
lekkością, Autorka pisze wiele słów o niczym. Najbardziej wtedy,
kiedy poświęca akapity na zygmusiowe zachwyty nad Delfiną. Jednak
jest to tylko doskonałe odwzorowanie romantycznego sposobu myślenia,
bo te całe gadanie o pokrewieństwie dusz, zachwycanie się nad
twarzą, charakterem kochanki, zupełnie oderwane od rzeczywistości
abstrakcyjne rozważania, z jeszcze bardziej abstrakcyjnymi
wnioskami, dla nas zupełnie niewarte czytania, stanowiło sens
istnienia romantycznego poety. Proszę, nie śmiejcie się. Oni
naprawdę potrafili całą noc myśleć o gwiazdach, a potem iść do
jakiegoś powstania, żeby dać się zabić. Powiedziałabym także,
że styl Autorki jest bardzo plastyczny, bardzo impresjonistyczny.
Potrafi łapać ulotne emocje, utrwalać na papierze przelotne myśli,
dziergać powieść jak koronkę z subtelnych słów, robiąc to w
suty, niezwykle wyszukany sposób. Przyznam, że na początku było
to dla mnie denerwujące, bo jednak w poprzedniej książce Autorki,
którą czytałam, tej o Katarzynie Wielkiej, aż tak delikatnie i
barokowo nie było, ale później pomyślałam, że ta książka po
prostu tego wymaga. Bo jeśli romantyk miałby napisać prozą tę
historię, zrobiły to właśnie tak.
Opisów
nie było dużo, Autorka bowiem skupia się bardziej na bohaterach,
na ich przeżyciach, wyłuskując z otoczenia tylko to, co w jakiś
sposób wpływa na nich. Jednak jeśli się pojawiają, są bardzo
plastyczne; czuć bardzo intensywnie klimat opisywanych miejsc –
nicejskich willi, saloniku z lampami przykrytymi abażurem,
mieszkania Chopina czy sypialni bohaterów, gdzie owija nas
zaciemniona, niezwykle intymna atmosfera. Doskonale się czyta,
szczególnie że dialogów nie ma zbyt wiele. Nie są może bardzo
rzadkie, ale przecież pisarka ich nie potrzebuje, opisując bardziej
myśli bohaterów, ich uczucia, niż zewnętrzne reakcje. Jakie to
typowe dla romantyzmu!
Jest
to jedna z tych książek, która nie ma jednoznacznie dobrego
moralnie bohatera, jednak wcale mi to nie przeszkadza – jestem z
tego zadowolona. Można powiedzieć, że taką postacią jest Eliza,
jednak jej poświęcenie bywa naprawdę denerwujące, a każdy, nawet
romantyk, w końcu zadaje sobie podstawowe pytanie, na które może
odpowiedzieć tylko osoba, która tkwi w takim patologicznym związku
jak ona. Jednak jej postać nie budzi we mnie sympatii, choćby nawet
z powodu cierpienia, jakie musiała znosić każdego dnia, jedynie
politowanie. Eliza była dobrą kobietą, przyznaję, może dobrą
matką, jednak brakło jej tego czegoś – była zwyczajna albo,
jakby powiedział jej mąż, brakowało jej poezji cierpienia. Jej
naiwność mnie przeraża, a dobroć budzi podejrzenia. Ale to, że
wywołuje u mnie jakieś emocje, pokazuje tylko, że technicznie jest
to powieść pełna doskonale skonstruowanych bohaterów,
sprawiających, że chce się zgrzytać zębami nie dlatego, że są
tacy beznadziejni i bez charakteru, ale dlatego, że są głupi,
naiwni i tak dalej. Tak samo jest z dumną Delfiną, cierpiącą z
powodu braku dziecka w swoim życiu; nie dlatego, że go nigdy nie
miała, ale dlatego, że zostało jej ono odebrane. Stratę starać
się powetować sobie zmieniając kochanków, zdradzając przecież
zakochanego w niej po uszy Zygmunta, co jest trochę poplątane i
jeszcze dziwniejsze, bo nie ma to jak zdradzać kochanka z innym
kochankiem. Delfina jest też artystką o delikatnym, wrażliwym
umyśle, bardzo inteligentną, ze zdaniem wyrobionym na każdy temat.
Potrafi sprostać filozoficzno-romantycznym rozważaniom swojego
poety, co dla Elizy jest za trudne, ale także dodać zawsze coś od
siebie. W dodatku uczy się śpiewać – bardziej dla zabicia czasu,
ale jednak i wciąż poprawia swoją więdnącą już wielką urodę,
jakby chciała zatrzymać wszystkich kochanków. Ona chyba najmniej
zajmuje się Polską, żyje paryskim życiem, oddycha włoskim
powietrzem, mówi nienaganną francuszczyzną, a zacina się przy
polskim, ale Zygmunt nie zauważa, że nie przejmują ją nawet
doniesienia o rabacji, a może przyprawiają o ból głowy. Nie,
delikatnej, wysublimowanej Delfiny też nie lubię, choć przyznaję,
że jest przecież tylko człowiekiem, kolejną niejednoznaczną
postacią stworzoną przez Autorkę, której wad ani zalet pisarka
nie przemilcza (co już nie jest tak bardzo w tylu romantyzmu).
Najbardziej
irytujący był jednak nasz poeta, mimo że opisanie (obiektywne!)
postaci romantycznego wieszcza to szczyt możliwości literackich
większości pisarzy. Zygmunt z jednej strony jest postacią naprawdę
sympatyczną; wydaje się chłopcem w ciele mężczyzny, z drugiej
strony nic nie usprawiedliwia jego potwornego pomysłu o przyjaźni
żony z kochanką, o ilości kobiet, którym mówił, że są
wybrankami jego serca i pokrewnymi duszami lepiej nie mówić. Nie
polubiłam go, nie byłam w stanie go zrozumieć ani osądzić, czy
naprawdę był postacią nadludzką, niezwykle wybitną, czy tylko
tak o sobie sądził. Autorka pokazuje go raczej jak człowieka,
portretuje z dystansu, ukazuje oczami Elizy i Delfiny, zawsze gdzieś
przemycając obiektywną o nim prawdę, jednak wciąż trudno o nim
cokolwiek powiedzieć, nawet jednoznacznie stwierdzić, czy kochał
Polskę, czy nie. Trzeba jednak powiedzieć, że Autorka
sportretowała go wirtuozersko, starannie ukazując wzajemnie
wykluczające się cechy jego charakteru i obdzierając z nimbu
nadczłowieka, poety, kogoś, kto ma inny mózg niż wszyscy. Chylę
głowę z podziwem, bo do tego potrzeba doskonałego pióra i odwagi,
naprawdę!
Przez
powieść przewija się dość dużo postaci epizodycznych, wstępnie
naszkicowanych: Chopin, jego partnerka, pani Szymanowska i jej
nieszczęśliwa, chora psychicznie córka, ojciec Zygmunta, matka i
siostry Delfiny, dumna rodzina Elizy, służba, zagraniczni hrabiowie
… Stanowią oni raczej tło, część tej panoramy tamtego okresu,
są fragmentami zbiorowego portretu Wielkiej Emigracji, jakimś
urozmaiceniem i rzeczą, która ożywia powieść. Czytało mi się o
nich bardzo miło, z chęcią dowiedziałabym się także, co jeszcze
Autorka ma na ich temat do powiedzenia i nie miałabym nic przeciwko,
gdyby zdecydowała się wyeksponować te postacie bardziej, ale
jednocześnie wiem, że taki układ zapewnia powieści harmonię,
bardzo dla niej ważną. Dzięki nim można jednak poznać głębiej
klimat tamtych czasów, co przecież nie byłoby możliwe bez
nokturnów Chopina wciąż grających w tle, jakby ilustrujących nie
tylko rozterki bohaterów, ale także sytuację, w jakiej się
znaleźli i skandali córki pani Sand, Solange.
Po
fabule nie można oczekiwać fajerwerków, tak samo jak po większości
romantycznych poematów. Właściwie powieść jest zbiorem obrazów,
szkiców czy scen, połączonych wątłą nicią fabularną –
emocjami bohaterów - a swoją płynność zawdzięczają mistrzowsko
skonstruowanemu łańcuchowi przycznynowo-skukowemu. Zakończenie
jest jednak mocne, może nawet będące czymś w rodzaju dysonansu
względem delikatnej strukturze reszty powieści, może będące
potężnym zakończeniem koncertu Chopina. Jak już pisałam –
spoiwem są emocje bohaterów, złączonych w tym dziwnym,
przerażającym mnie za każdym razem trójkącie, a każde ich
działanie jest głęboko uzasadnione ich przemyśleniami, dlatego,
gdybym chciała sprecyzować bliżej gatunek powieści – mówiłabym
o czymś balansującym między powieścią historyczną a dokumentem
tamtej kolorowej, niezwykle ciekawej epoki, jednak nie o romansie
historycznym, jak napisano na okładce. Skomplikowana, ażurowa
konstrukcja powieści budzi mój podziw, bo na takie zabiegi stać
tylko naprawdę wytrawnych pisarzy. Z drugiej strony muszę przyznać
jednak, że powieść nie zaciekawi każdego, może poza fanami
historii, albo wielbicieli literackiego undergroundu,
dla których sztuka dla sztuki jest codziennością - formuła,
jaką
obrała Autorka rozłożona na niemal powieść, w której tak
naprawdę dzieje się wiele,
przez
co najwięcej dwieście stron z około czterystu, potrafi znudzić, a
nawet uśpić nawet najbardziej zaciętego czytelnika, pod uwagę
jeszcze biorąc niezwykłą melodyjność i harmonię.
Okładka
jest rzeczą chyba najgorszą w powieści. Grafikowi zależało
zapewne na oddaniu klimatu sztuki romantyzmu, jednocześnie pokazując
portrety trójki głównych bohaterów, a skończyło się na kiczu i
rzucającej się w oczy tandecie, zapewne dlatego, że tło jest
czarne, postacie nieznośnie kolorowe i niezbyt widoczne, a tył
naszpikowany jakimiś dziwnymi, szarymi kwiatami czy czymś w tym
rodzaju. Zresztą, nie ukrywajmy, uroda Zygmunta, Elizy i Delfiny,
nie jest zbyt fotogeniczna, zupełnie źle stało się, kiedy
zdecydowano się na ukazaniu tylko samych głów bohaterów. Poeta ma
nienaturalne rumieńce na twarzy, ma minę mumii, a twarz Elizy
patrzy w nieokreśloną pustkę, przed siebie. Jedynie Delfina nie
zawodzi – ze spuszczoną głową, bardzo, aż do zmylenia, skromna,
mogłaby, w ostateczności tu zostać. Przedstawienie Elizy i
Zygmunta razem, a po drugiej stronie Delfiny, zdradza też zbyt dużo
fabuły, a przynajmniej nie wygląda ciekawie – wręcz przeciwnie.
Całości dopełnia żółty tytuł, napisany niezbyt ciekawą
czcionką, który zresztą
dopełnia wizerunku okładki, na jaką w sklepie na pewno nie
zwróciłabym uwagi, a jeśli w jakiś sposób dostałaby się w moje
łapki, z pewnością nie uwierzyłabym, że w środku kryje się coś
dobrego. Zresztą może i po przeczytaniu kilku zdań z książki
zmieniłabym zdanie; jestem jednak pewna, że powieść okładką
zniechęci do siebie tych, którzy do fanów historii nie należą, a
same słowa romans
historyczny wywołują
dreszcz obrzydzenia czy coś w tym rodzaju.
Wciąż
jeszcze nie wiem, co powiedzieć o tej książce, tak samo jak o
romantyzmie – bo książka niezwykle wtapia się w epokę, którą
opisuje. Piękne twarze, ale więdnące ciało, trupy wyglądające
zza kaszmirowych szali i muzyka Chopina, nazywana armatami w
kwiatach. Tak samo jak w tej powieści – piękne słowa, oplatające
mroczne, pełne cierpienia życie dwóch kobiet i lekkomyślnie
wykorzystującego je mężczyzny, żyjącego swoimi marzeniami i
kochającego, kiedy jest za późno; pustka wyglądająca zza
barokowych wzorów. Jak więc ocenić? Którą z warstw uznać za tą
właściwą? Jak wyważyć ocenę między tym, co czuję, jak
przyznać, że jednak przejadłam się wytrawnością i jednocześnie
jestem zachwycona wirtuozerią pisarki? Cóż, odwieczny problem z
oceną romantyzmu, z iście młodopolską, piękną ideą sztuki dla
sztuki, a umysłem zwykłego, prostego czytelnika, jakim jestem.
Prawdziwy dysonans między wszystkim, co chcę powiedzieć o tej
książce, który jednak jakoś zmienia się na melodię, chociaż
nie wiem jak – i dlaczego wciąż lubię tak nieoczywiste, dziwne
książki, wymykające się blogowej skali ocen. Ale ostatecznie
trzeba wysnuć motyw przewodni muzyki dysonansów, choćby dlatego,
żeby, jak to ludzie lubią, w jakiś sposób zaszufladkować nawet
takie trudne, specyficzne książki. I napisać zdanie lub dwa.
Tytuł:
„Dysonans”
Autor:
Ewa Stachniak
Zdecydowanie nie dla mnie. Wydaje mi się, że czytając te książkę niemiłosiernie bym się wynudziła...
OdpowiedzUsuńŁał, jaka długa recenzja, chyba wyczerpałaś temat do końca :D Ale po książkę raczej nie sięgnę, nie sądzę, że by mi się spodobała ;)
OdpowiedzUsuńGALERIA KSIĄŻEK
kolejna książka "do przeczytania" na mojej liście :P
OdpowiedzUsuńslodkieslodkieczary.blogspot.com
Powyższa pozycja - zdecydowanie nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńrecenzja super! a książkę muszę przeczytać :P
OdpowiedzUsuńMalinowe Ciasteczka
Recenzja bardzo fajna, lecz książka niestety nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńhttp://mianigralibro.blogspot.com/
to zdecydowanie lektura nie dla mnie ;d
OdpowiedzUsuń