Są
tacy pisarze, którzy tworami swojej wyobraźni łączą pokolenia, o
których rodzice, bez cienia niepewności i bez westchnień w stylu
co
oni dzisiaj czytają,
mogą porozmawiać
ze swoimi latoroślami, bo sami, gdy byli młodzi, czytali te
książki. Oczywiście, należą do nich wszyscy ci poważni autorzy
powieści pozytywistycznych, których przerabia się w szkole i inne
lektury szkolne, ale nie tylko. Ci, którzy piszą od niemal połowy
XX wieku i udało im się do dzisiaj utrzymać na czytelniczej
powieści, kolejnymi książkami tylko budując swoją markę, z
pewnością znani są przez naszych rodzicieli, choćby tylko ze
słyszenia. Co prawda to racja, jak to mówi gimbazjalna brać, że
PRL nie lubił młodzieżowych obyczajówek, a one jego (kupienie w
PRL-u książki graniczyło z cudem, a i tak najchętniej drukowano
to, co panowie towarzysze uznali za pomocne w umacnianiu swojej
władzy), a dawne konwenanse,
przestrzegane przezcież w tamtych latach ściślej, nie wszystkim
pozwalały na czytanie o dziewczynach, które zakochiwały się w
chłopakach. Mimo tego takie powstawały – bardziej lub mniej
staroświeckie – i trzymały się na tyle mocno, że zapewniły
sobie nieśmiertelną sławę.
Autorka
najpopularniejszej chyba w tamtych czasach serii, która, z
powodzeniem, kontynuowana była przez całe lata 90., aż do
początków nowego tysiąclecia, powróciła. Czy to chęć
sprawdzenia, co u wszystkich bohaterów słychać, czy też wyrzuty
sumienia, że pozostawiła tą historię bez jakiegoś konkretnego
zakończenia, a może nadzieja na zarobek i odcinanie kuponów od
raczej niezawodnej marki, jaką sobie wyrobiła, ale w końcu ukazała
się jej nowa powieść, kontynuująca rodzinną sagę Borejków, ich
znajomych i nowych postaci, które wkraczają w ich życie –
rozpoczynająca nowe wątki, ciągnąca stare, dająca pisarce
argument do ciągnięcia historii przez, co najmniej, dwa następne
tomy. I choć wiedziałam, że w ciepły, rodzinny klimat mieszkania
na Roosevelta w Poznaniu wkroczyła Współczesność, a moi ulubieni
bohaterowie wkroczyli w dorosłość, natomiast ze śmiercią tych
starszych, niestety, trzeba będzie się powoli godzić, z radością
zaczęłam czytać świeżutką, jeszcze pachnącą księgarnią
powieść i połknęłam ją tak jak resztę serii.
Poprzednie
osiemnaście tomów było zapisem wzlotów i upadków Autorki, saga
nie była artystycznie równa, jak każdy, zresztą, długaśny cykl.
Na początku pisarka penetrowała różne rzeczy, próbowała, bawiła
się, eksperymentowała, zanim znalazła konwencję, jaka okazała
się najlepsza do opowiedzenia rodowej historii Borejków, tak
rozległej, że mogłabym zrobić ich szczegółowe
drzewo genealogiczne,
łącznie z datami narodzin większości członków. Coś zaczęło
się psuć przy Czarnej
polewce i
Sprężynie,
szczytowych formach talentu Autorki, dorównującym Kwiatowi
kalafiora
i
świątecznej Noelce.
Widać było, że najlepszymi tomami serii, pisarka chce zakończyć
przygodę z tym, co przecież było jej sztandarowym dziełem.
Ryzykowne, ale, moim skromnym
zdaniem, dobre posunięcie,
niestety, zaostrzające apetyt czytelników na dalsze
tomy i pisarki na nowy sukces. Zresztą, każdy lubi okrągłe
liczby, na przykład dwadzieścia, szczególnie
kiedy
jest się ich blisko. Kilka lat po tym, kiedy przestałam zaglądać
na stronę Autorki, czekając na jakąkolwiek zapowiedź o nowej
powieści i pogodziłam sobie, że cykl został definytywnie
skończony, a pisarka przechodzi na zasłużoną emeryturę, pisarka
postanowiła jednak ciągnąć wszystko dalej, wrócić do
stworzonego przez siebie świata, do porzuconych przez siebie
bohaterów, a wszystko, jak zapowiada się, do trzydziestki tomów.
Bardzo ambitne marzenia, podziwiam za determinację, naprawdę.
Ignacy
Grzegorz Stryba, młody intelektualista i syn Gabrieli, nurzający
się, jak autorka tego bloga, w wysublimowanych lekturach i
łacińskiej, harmonijniej mowie, ma problem. Otóż w jego świat
wpadł nagły dysonans, mający kształt Magdy, córki znanej nam z
poprzednich tomów Janki Krechowicz (wnuczki legendarnego już
profesora Dmuchawca), dziewczyny o krągłych kształtach i fryzurze
kojarzącej się jedzeniem, a konkretnie mówiąc, z klopsikami.
Ponieważ wcześniej dziewczyny i kobiety znał tylko z książek, a
ideałem była zapewne Helena Trojańska, bezpretensjonalna Magda,
fanka fast foodów z popularnej amerykańskiej restauracji, już od
początku niepokoi chłopaka, a i tak już od początku czuć ten
magnetyzm. Szybko okazuje się także, że dziewczyna przeżyła
jeden już zawód miłosny, więc nie tak łatwo da się oplątać
nieporadnymi sidłami miłości Ignasia, z której pewnie sam nie do
końca zdaje sobie sprawę. Jednak czy ta dziewczyna jest dobrym
wyborem dla chłopaka? Tymczasem Laura wreszcie się ustatkowała –
z westchnieniem ulgi przyjęłam wiadomość, że, chociaż w
atmosferze rozgardiaszu, wreszcie wyszła za mąż za Adama, co tylko
potwierdza to stare mądre przysłowie, że przeciwieństwa lubią
się przyciągać. Chociaż nigdy nie lubiłam lalusiowatego
polonisty, mam nadzieję na to, że małżeństwo, w przeciwieństwie
do tego matki Laury, będzie szczęśliwe. Życzę jej wszystkiego
najlepszego na nowej drodze życia, co świadczy tylko o tym, że
przez tyle tomów serii nauczyłam się traktować bohaterów nie jak
postacie, jakie wymyśliła Autorka, ale jak zwykłych, normalnych
ludzi, moich znajomych.
Szczerze
mówiąc, nie wiem, co w pełni zasługuje na plus. Ten przytulny,
zakurzony klimat mieszkania na Roosevelta? Ciepłe, trochę
nierzeczywiste postacie bohaterów, rodzina z prawdziwymi
wartościami? A może rysunki? Tak, rysunki Autorki zdecydowanie
zasługują na plus i to duży. Czarno-białe, klimatyczne, z pewną,
staranną, miękką kreską, wiernie przestawiające opisywanych
bohaterów. Chociaż nie ma ich tu dużo, to jednak stanowią spory
smaczek i pięknie urozmaicają książkę, sprawiając, że powieść
wydaje się jeszcze bardziej swojska i ciepła. Czasami biorę sobie
tę książkę – tak jak inne pozycje z cyklu – i przeglądam,
tylko dlatego, by podziwiać ilustracje i wpatrywać się we wciąż
jeszcze dobrze narysowane, sympatyczne twarze bohaterów.
To
naprawdę osobliwe uczucie tak obrzucać błotem jeden z najlepszych
cyklów powieści obyczajowych w ogóle, ale jestem recenzentką i
nic nie jest mi obce, nawet to. Cóż, zaczynamy. Bohaterowie, stara
drużyna z Roosevelta, są tacy, jak byli wcześniej, przynajmniej na
pozór. Zakurzony, stary już Borejko i jego pełna energii żona,
Melania, tkwiący w kurzu starych książek i łacińskich maksym,
jednak ich charakter, ta niepowtarzalność, iskierka życia, którą
te postacie w sobie miały, a mądry uśmiech pana Borejki, z którym
słuchał domowych kłótni i wygłaszał słowa starożytnych
Rzymian, jest już tylko słowem na papierze, bez tego ciepła wokół
serducha, jakie zawsze towarzyszyło mi przy czytaniu o tym. Jest też
Laura, chociaż w mniejszej, niestety, dawce niż zazwyczaj i jakaś
taka mdła… Cała jej dzikość, oryginalność i ledwo wyczuwalny
smutek gdzieś zniknęła, zostawiając spokojną dziewczynę, jaką
Laura nigdy nie zgodziłaby się być, jakby Autorka sądziła, że
ślub wysysa z człowieka cały charakter, zostawiając potulną
istotkę. Jak można tak psuć jedną z najlepszych postaci w całym
cyklu? Takie same odczucia wywołuje u mnie Ida Pałys, gdzieś w tle
świecąca swoją rudą fryzurą i swoimi opowieściami o
przeprowadzonych operacjach (przynajmniej tak było w poprzednich
tomach, co wspominam z niejakim sentymentem) – chociaż z postaci z
charakterem zmienia się coraz bardziej w komediowego stworka, a jej
cechy powoli zamazują się pod komediową, tylko na pozór
nowoczesną, jak pewnie myśli Autorka, konwencją, w jaką,
niestety, skręca cały cykl. Gabriela stała się natomiast płaczącą
nad całym światem intelektualistką, pełną dziwnego chłodu i
dziwnej oschłości, która chyba jest mutacją jej zdrowego
rozsądku; najgorsze jest to, że całe ciepło, jakie ją zwykle
otaczało, to całe poczucie bezpieczeństwa, wyczarowane za pomocą
słów, zniknęło. Rozwiało się. A ja mogę tylko płakać.
Powieść
skupia się jednak na latoroślach dynastii Borejków, co staje się
dość powtarzalne i nudne, mimo że zrozumiałe jest, że Jeżycejada
jest
serią dla nastolatków i nikt nie będzie od pisarki wymagał
opisywania rozterek dorosłych członków rodziny. Jednak brakuje
historii znajomych Borejków, takich jak za dawnych czasów Belle,
Aurelii, Kreski, Bebe i innych, jakoś przecież związanych z
historią tej pisarka zbyt mocno skupia się na Józinku, Łusi i
Ignasiu, co skutkuje pewną powtarzalnością. Bo jeśli w Sprężynie
bawiło
mnie to, jak Łusia poprawiała członków rodziny, tutaj czuję
znużenie; jeśli wcześniej bawiły mnie pierwsze uczucia tak
różnych od siebie kuzynów, tutaj mam tego dość, szczególnie
że
pisarka nie dodała niczego nowego, popełniając autoplagiat. Żeby
chodziło tylko o powtarzalność. Ale cechy Ignasia, które
wcześniej harmonijnie wpasowywały się w słodko-gorzką całość,
tutaj zostały komicznie wyolbrzymione, niemal do karykatury, więc
ostatecznie nie wiedziałam, czy płakać,
czy
się śmiać, bo
jego zaloty do Madzi zostały przedstawione boleśnie schematycznie i
bez polotu. Sama Madzia nie ma magii starych bohaterek. Jej skłonność
do jedzenia fast foodów jest przereklamowana i zupełnie nieciekawa,
tak samo,
jak
jej cechy charakteru, których nie posiada i poprzednia historia
miłosna, zalatująca wręcz tanim sentymentalizmem. Autorka
próbowała stworzyć postać nowoczesnej nastolatki z problemami
różnego rodzaju, w dodatku zachowując swoją starą magię, ale
ponieważ nie można trzymać kilku srok za ogon, wszystko się
posypało i Magdusia wyszła nijaka, szara i głupia, pozbawiona
błysku geniuszu, tak przecież charakterystycznego dla tej Autorki.
Fabuła
jest bardzo pospolita. Nie ma w niej zaskoczeń ze Sprężyny,
oryginalności Noelki
czy
hipnotyzującej mocy Brulionu
Bebe B. Słowem,
jest pozbawiona wszystkich dawnych cech poznańskich opowieści, by
przekształcać się w ciężkawą, typową powieść dla nastolatek.
Nawet nieprzewidywalne, dość infantylne i groteskowe, zwroty akcji
i (pozornie) śmieszne żarty pisarki nie są w stanie nadać
powieści dawnej lekkości – wręcz przeciwnie – fabuła ciągle
zgrzyta, a Autorka z zaciętymi zębami i uśmiechem na ustach skleja
ją z niepasujących fragmentów. Momentami dzieje się tyle, że
człowiek nie może nadążyć, momentami nie dzieje się nic, poza
tym, że bohaterowie siedzą przy stole i prowadzą rozmowy, które
tutaj nie są już rozmowami dawnych Borejków, więc nie są ciekawe
czy wciągające. Zresztą, o czym można mówić, skoro pisarka
stara się fabułę swojej powieści jak najbardziej skrócić,
uprościć, tak jak to robi wiele Autorów, szczególnie tu myślę o
paranormal romance. Nie, nie ma tu aniołów albo złośliwych
trolli, które podmieniły mi wydanie, ale rozwiązania fabularne są
tak głupie, albo przewidywalne, a wszystko skupia się wokół
historii miłosnej Madzi, w czym przypomina inteligencję rodem z
opowieści o niezwykłej dziewczynie i jeszcze bardziej niezwykłym
chłopaku. Wątki poboczne też niezbyt, bo rodzina Borejków
przewija się przez historię Magdaleny i poza drobnymi nawiązaniami
do, niestety, ugłaskanego Tygrysa i potomków profesora Dmuchawca,
który tutaj już umarł (z nim umarła prawdziwa Jeżycejada,
przynajmniej na razie), co owocuje dość nieudaną, zupełnie
pozbawioną klimatu sceną w jego pokoju z Aurelią, jakąś dziwną
i odmienioną, jak wszystko tutaj. Pojawia się też Pyziak, zapewne
dlatego, że Laura wyszła za mąż, ale pojawiał się on już
wcześniej, więc tu jest zupełnie zbędny, szczególnie
że
potulnie posłużył Autorce jako zapychacz w miejsce, gdzie nie
miała co już wstawić, a chciała jakoś tam wydłużyć fabułę i
zwiększyć objętość książki. Poza tym akcja kręci się wokół
fast foodów nowej bohaterki i nieumiejętnym zalotom Ignasia, przy
czym wszystko jest niezwykle przewidywalne, łącznie z zakończeniem
i zupełnie nieprawdopodobna, sztuczna jakby Autorce skończyły się
pomysły na z życia wzięte sytuacje i zakończenia. Niestety, moim
zdaniem wskazuje to tylko na to, że pisarka postanowiła napisać
książkę, nie mając przedtem sprecyzowanego w szczegółach
pomysłu czy zarysu, to znaczy, nie mając pomysłu w ogóle, już o
chęciach nie mówiąc.
Niechętnie,
ale się zgodzę, że pisarka nie zapominała o żadnym ze wcześniej
stworzonych elementów, nie ma więc żadnych nieścisłości.
Autorka kontynuuje swoją powieść tam, gdzie ją przerwała kilka
lat wcześniej, pociągając za wszystkie urwane wątki i w jakiś
sposób kontynuując je. Nie ma więc, na szczęście, żadnych
zgrzytów w łańcuchu przyczynowo-skutkowym, co mnie bardzo cieszy i
udowadnia, że tak źle nie jest, skoro pisarka przejrzała wcześniej
wszystkie swoje zapiski i odtworzyła stworzony przez siebie na
papierze świat.
Język
zawsze u pisarki był jednym z atutów pisarki. Zaklinał
rzeczywistość Poznania, malując przed naszymi oczami jego magiczną
wersję. Jeśli pisarka opisywała zimę, w pewien sposób było ją
czuć – nie była to też zwykła, brudna zima, ale zima z
błyszczącym śniegiem, chrzęszczącym pod nogami i ażurowymi
gwiazdami padającymi z nieba, zima wypełniona magią świąt,
ciepłych, rodzinnych. Jeśli pisarka umieszczała swoją akcję w
Nowy Rok, czuć było to napięcie, jakie nam towarzyszy w odliczaniu
do dwunastej i tą dziwną, przepojoną nadzieją radość, kiedy na
niebie pojawiają się fajerwerki, a my, rocznikowo, jesteśmy o rok
starsi i stoimy przed wielką Niewiadomą, która może nam przynieść
wielkie szczęście. Tutaj tak nie jest – styl Autorki zgubił się
pomiędzy nawiasikami, drobnymi żarcikami i usilnym staraniem się
bycia nowoczesną i bardziej przystępną, zachowując przy tym swój
stary, niepowtarzalny, czarujący język. Jednak przy pustych
bohaterach i nudnych, niezaskakujących historiach wygląda to
fatalnie, szczególnie
że
postacie nie mają do powiedzenia nic ciekawego, poza niezgrabnymi,
stricte
nowoczesnymi żartami i zbyt sentymentalnymi kwestiami (albo
wygłaszają kwestie znane z
poprzednich tomów cyklu); większość, co napisze Autorka, jest
więc pustosłowiem. Tak samo opisy – nie są już magicznymi
ramkami oplatającymi rzeczywistość, tylko dziwnym, nowoczesnym
zapewne, pośpiesznym szczebiotem, paplaniną nastolatki, a
przynajmniej tym, co pisarka uważa za słodką paplaninę. W tym
wszystkim gubią się, nieliczne już zresztą, ładne porównania
Autorki i nieśmiertelne łacińskie maksymy pana Borejki, razem z
klimatem zakurzonego, pełnego książek mieszkania rodziny,
przesyconego prawdziwym ciepłem, za to dając tylko wnętrze
McDonalda, oferujące wszystko i szybko. Magia więc bezpowrotnie
znika, zostawiając tylko, owszem, technicznie bardzo sprawny, slang
z powieści dla nastolatek, napisany przez osobę, która za wszelką
cenę chce się odmłodzić i dogonić o wiele młodsze przeciwniczki
(zupełnie jak Madonna, tyle że uważam, że na płycie Rebel
Heart niemal
jej się to udało), co jest dość żałosne, bo czasu do dni
popularności, na przykład, Opium
w Rosole nie
da się już cofnąć, a teraz wiek się nie liczy, jedynie pomysły
i umiejętność przyciągnięcia czytelników.
Okładka,
delikatnie mówiąc, do najlepszych nie należy. Przedstawiona na
niej Magdusia, ze swoją klopsikowatą fryzurką i kluczykami, które
są motywem przewodnim książki, zwieszającymi się skądś tam,
wygląda niezbyt gustownie. Obrazek na okładce, będący właściwie
od zawsze mocną stroną powieści pisarki, tym razem zawiódł.
Magda w ogóle nie jest sympatyczna, za to jej twarz przypomina jakąś
maskę i to w dodatku źle zrobioną, bo nieco przekrzywioną i nieco
zakrytą przez tę okropną czerwoną chustkę. Wiem, że znów się
czepiam, ale Magda nie
wygląda
porządnie i sympatycznie, wręcz przeciwnie, nie mówiąc o tym, że
nie ma tego czegoś, co było w poprzednich wizerunkach bohaterek
kolejnych tomów cyklu. Wolę sobie popatrzeć na tył, gdzie
sukienka ślubna Laury wisi sobie w próżni obok choinki i pomyśleć
o moich niespełnionych nadziejach dotyczących kolejnego spotkania z
cudną parą, jaką jest Adam i Tygrys (kocham Czarną
Polewkę i
Sprężynę
niedorzeczną,
szaloną miłością, więc aż strach pomyśleć, że tom następny
jest niezwykle słaby) kiedyś byli i cieszyć się w sercu, że
jedna z ulubionych bohaterek całej Jeżycejady
znalazła
w końcu stabilizację (i skończyła jako Dobra Laura, choć w to
nie wierzę). Cóż. Nawet z tym pisarka się postarała,
umieszczając na okładce dość niesympatyczne oblicze, na nie
najlepszym
obrazku.
Na
początku byłam zszokowana, a teraz jestem po prostu rozczarowana. I
chyba już pogodzona, że czasy Jeżycejady
mijają,
że, być może, po Sprężynie
Autorka
nie wyda kolejnej powieści tak dobrej powieści, na siłę
doklejając jeszcze dziesięć, dwanaście lepszych albo gorszych
gniotów. Szkoda w sumie, bo przecież współczesność, pierwsza
dekada XXI wieku, w której tkwimy, nie musi być wytłumaczeniem dla
słabych książek pisarek, które z takim powodzeniem tworzyły
wcześniej. Prawda, że żyjemy w pośpiechu i chcemy mieć więcej i
szybciej, ale McDonald nie jest symbolem naszej epoki, a stary świat,
świat starych Borejków, został zepchnięty do lamusa, ale nie
odszedł. Nie widzę więc w problemu w mieszaniu tego starszego
świata z tym nowszym, w eleganckich proporcjach i przy zachowaniu
starej maniery. Nie widzę potrzeby unowocześniania czegoś na siłę,
zmieniania proporcji, tam, gdzie osiągnięto harmonię. Nie widzę
też ciągnięcia czegoś, co dla większości zostało już
definitywnie skończone, zamknięte; nie ma sensu wskrzeszać i
odmładzać czegoś, co powinno zostać w nienaruszonej, starej
postaci, doklejać nowych elementów do całości. To tak, jakby
oblepiać stare pomniki krzykliwymi reklamami, zupełnie bezsensu.
Ba! Gdyby pisarka postanowiła nie burzyć tego, co jest już
zbudowane, a nie zanurzać wszystko w nowoczesnym sosie, przyprawiać
solą prostego, nieskomplikowanego
jakimiś trudnymi problemami i emocjami
życia, piec tak, by pozbawić magii, a na końcu podać w opakowaniu
nieśmiesznego humoru i nieciekawych historii miłosnych rodem z
McDonalda.
Tytuł:
„McDusia”
Autor:
Małgorzata Musierowicz
Moja
ocena: 1,5/10
Raaaaju, jak dawno nie czytałam Małgorzaty Musierowicz... tęskni się.
OdpowiedzUsuńNawet mimo tak słabej oceny, sięgnęłabym z czystego sentymentu.
Kiedyż to ja czytałam książki Musierowicz! Twoja recenzja niepokoi, tym bardziej, że jeszcze przede mną "McDusia", ale i tak jej dam szansę :)
OdpowiedzUsuńRaczej nie sięgnę po tę książkę, szczególnie teraz :)
OdpowiedzUsuńTo dziwne, ale ja chyba nie znam tej autorki. Postaram się sięgnąć po inne jej dzieła, tej książki będę jednak unikać. :)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o Musierowicz, znam jedynie "Kłamczuchę". Do Jeżycjady miałam kiedyś podejście, niezbyt niestety udane. Chyba jednak nie moje klimaty.
OdpowiedzUsuńAle aż smutno, że taki kultowy cykl został tak zmarnowany przez pisanie na siłę. :/
Ja z całej serii czytałam tylko "Kłamczuchę","Kwiat kalafiora" i "Opium w rosole" . Kiedyś miałam nawet w planach przeczytanie całej "Jeżycjady", ale skończyło się tylko na ambicjach.
OdpowiedzUsuńJuż z samego opisu nie brzmi jak książka Musierowicz. Fast foody? Jeju, ta tematyka nie pasuje moim zdaniem do jej twórczości.
Pozdrawiam :)
Tutti
Niestety muszę się zgodzić, to już nie Jeżycjada. Co najwyżej Stylizowana-Na-Wciąż-Aktualną-Niby-Jeżycjada. Najbardziej brakowało mi w niej ciepła, które zawsze charakteryzowało powieści Musierowicz, Idy, która zawsze pojawiała się, gdy powinna. A jak podobała Ci się "Wnuczka do orzechów"?
OdpowiedzUsuńJakieś 3 lata temu ciurkiem przeczytałam 16 tomów Jeżycjady, wszystkie, które były dostępne w bibliotece. I powiem tak - te najstarsze, z czasów komuny były najfajniejsze, miały klimat, ważne treści do przekazania, zaś w tych nowszych nie mogłam się do końca odnaleźć, nawet mylili mi sie bohaterowie. I przyznam rację, czas tej serii minął, a pisanie na siłę nie ma sensu. I nie dziwi mnie Twoja ocena.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że dostałam kiedyś którąś cześć tej serii i nadal leży gdzieś na strychu. Zdecydowanie nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńhttp://mianigralibro.blogspot.com/
W podstawówce miałam "Małomównego i rodzinę" jako lekturę i do moich ulubionych nie należała, ale momentami była zabawna. Przez chwilę miałam później ochotę przeczytać jeszcze jakąś książkę Musierowicz, ale na zamiarach się skończyło i pewnie już nie wrócę do tej autorki
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/