czwartek, 7 maja 2015

McDonaldowy humor. Recenzja książki

Są tacy pisarze, którzy tworami swojej wyobraźni łączą pokolenia, o których rodzice, bez cienia niepewności i bez westchnień w stylu co oni dzisiaj czytają, mogą porozmawiać ze swoimi latoroślami, bo sami, gdy byli młodzi, czytali te książki. Oczywiście, należą do nich wszyscy ci poważni autorzy powieści pozytywistycznych, których przerabia się w szkole i inne lektury szkolne, ale nie tylko. Ci, którzy piszą od niemal połowy XX wieku i udało im się do dzisiaj utrzymać na czytelniczej powieści, kolejnymi książkami tylko budując swoją markę, z pewnością znani są przez naszych rodzicieli, choćby tylko ze słyszenia. Co prawda to racja, jak to mówi gimbazjalna brać, że PRL nie lubił młodzieżowych obyczajówek, a one jego (kupienie w PRL-u książki graniczyło z cudem, a i tak najchętniej drukowano to, co panowie towarzysze uznali za pomocne w umacnianiu swojej władzy), a dawne konwenanse, przestrzegane przezcież w tamtych latach ściślej, nie wszystkim pozwalały na czytanie o dziewczynach, które zakochiwały się w chłopakach. Mimo tego takie powstawały – bardziej lub mniej staroświeckie – i trzymały się na tyle mocno, że zapewniły sobie nieśmiertelną sławę.

Autorka najpopularniejszej chyba w tamtych czasach serii, która, z powodzeniem, kontynuowana była przez całe lata 90., aż do początków nowego tysiąclecia, powróciła. Czy to chęć sprawdzenia, co u wszystkich bohaterów słychać, czy też wyrzuty sumienia, że pozostawiła tą historię bez jakiegoś konkretnego zakończenia, a może nadzieja na zarobek i odcinanie kuponów od raczej niezawodnej marki, jaką sobie wyrobiła, ale w końcu ukazała się jej nowa powieść, kontynuująca rodzinną sagę Borejków, ich znajomych i nowych postaci, które wkraczają w ich życie – rozpoczynająca nowe wątki, ciągnąca stare, dająca pisarce argument do ciągnięcia historii przez, co najmniej, dwa następne tomy. I choć wiedziałam, że w ciepły, rodzinny klimat mieszkania na Roosevelta w Poznaniu wkroczyła Współczesność, a moi ulubieni bohaterowie wkroczyli w dorosłość, natomiast ze śmiercią tych starszych, niestety, trzeba będzie się powoli godzić, z radością zaczęłam czytać świeżutką, jeszcze pachnącą księgarnią powieść i połknęłam ją tak jak resztę serii.

Poprzednie osiemnaście tomów było zapisem wzlotów i upadków Autorki, saga nie była artystycznie równa, jak każdy, zresztą, długaśny cykl. Na początku pisarka penetrowała różne rzeczy, próbowała, bawiła się, eksperymentowała, zanim znalazła konwencję, jaka okazała się najlepsza do opowiedzenia rodowej historii Borejków, tak rozległej, że mogłabym zrobić ich szczegółowe drzewo genealogiczne, łącznie z datami narodzin większości członków. Coś zaczęło się psuć przy Czarnej polewce i Sprężynie, szczytowych formach talentu Autorki, dorównującym Kwiatowi kalafiora i świątecznej Noelce. Widać było, że najlepszymi tomami serii, pisarka chce zakończyć przygodę z tym, co przecież było jej sztandarowym dziełem. Ryzykowne, ale, moim skromnym zdaniem, dobre posunięcie, niestety, zaostrzające apetyt czytelników na dalsze tomy i pisarki na nowy sukces. Zresztą, każdy lubi okrągłe liczby, na przykład dwadzieścia, szczególnie kiedy jest się ich blisko. Kilka lat po tym, kiedy przestałam zaglądać na stronę Autorki, czekając na jakąkolwiek zapowiedź o nowej powieści i pogodziłam sobie, że cykl został definytywnie skończony, a pisarka przechodzi na zasłużoną emeryturę, pisarka postanowiła jednak ciągnąć wszystko dalej, wrócić do stworzonego przez siebie świata, do porzuconych przez siebie bohaterów, a wszystko, jak zapowiada się, do trzydziestki tomów. Bardzo ambitne marzenia, podziwiam za determinację, naprawdę.

Ignacy Grzegorz Stryba, młody intelektualista i syn Gabrieli, nurzający się, jak autorka tego bloga, w wysublimowanych lekturach i łacińskiej, harmonijniej mowie, ma problem. Otóż w jego świat wpadł nagły dysonans, mający kształt Magdy, córki znanej nam z poprzednich tomów Janki Krechowicz (wnuczki legendarnego już profesora Dmuchawca), dziewczyny o krągłych kształtach i fryzurze kojarzącej się jedzeniem, a konkretnie mówiąc, z klopsikami. Ponieważ wcześniej dziewczyny i kobiety znał tylko z książek, a ideałem była zapewne Helena Trojańska, bezpretensjonalna Magda, fanka fast foodów z popularnej amerykańskiej restauracji, już od początku niepokoi chłopaka, a i tak już od początku czuć ten magnetyzm. Szybko okazuje się także, że dziewczyna przeżyła jeden już zawód miłosny, więc nie tak łatwo da się oplątać nieporadnymi sidłami miłości Ignasia, z której pewnie sam nie do końca zdaje sobie sprawę. Jednak czy ta dziewczyna jest dobrym wyborem dla chłopaka? Tymczasem Laura wreszcie się ustatkowała – z westchnieniem ulgi przyjęłam wiadomość, że, chociaż w atmosferze rozgardiaszu, wreszcie wyszła za mąż za Adama, co tylko potwierdza to stare mądre przysłowie, że przeciwieństwa lubią się przyciągać. Chociaż nigdy nie lubiłam lalusiowatego polonisty, mam nadzieję na to, że małżeństwo, w przeciwieństwie do tego matki Laury, będzie szczęśliwe. Życzę jej wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, co świadczy tylko o tym, że przez tyle tomów serii nauczyłam się traktować bohaterów nie jak postacie, jakie wymyśliła Autorka, ale jak zwykłych, normalnych ludzi, moich znajomych.

Szczerze mówiąc, nie wiem, co w pełni zasługuje na plus. Ten przytulny, zakurzony klimat mieszkania na Roosevelta? Ciepłe, trochę nierzeczywiste postacie bohaterów, rodzina z prawdziwymi wartościami? A może rysunki? Tak, rysunki Autorki zdecydowanie zasługują na plus i to duży. Czarno-białe, klimatyczne, z pewną, staranną, miękką kreską, wiernie przestawiające opisywanych bohaterów. Chociaż nie ma ich tu dużo, to jednak stanowią spory smaczek i pięknie urozmaicają książkę, sprawiając, że powieść wydaje się jeszcze bardziej swojska i ciepła. Czasami biorę sobie tę książkę – tak jak inne pozycje z cyklu – i przeglądam, tylko dlatego, by podziwiać ilustracje i wpatrywać się we wciąż jeszcze dobrze narysowane, sympatyczne twarze bohaterów.

To naprawdę osobliwe uczucie tak obrzucać błotem jeden z najlepszych cyklów powieści obyczajowych w ogóle, ale jestem recenzentką i nic nie jest mi obce, nawet to. Cóż, zaczynamy. Bohaterowie, stara drużyna z Roosevelta, są tacy, jak byli wcześniej, przynajmniej na pozór. Zakurzony, stary już Borejko i jego pełna energii żona, Melania, tkwiący w kurzu starych książek i łacińskich maksym, jednak ich charakter, ta niepowtarzalność, iskierka życia, którą te postacie w sobie miały, a mądry uśmiech pana Borejki, z którym słuchał domowych kłótni i wygłaszał słowa starożytnych Rzymian, jest już tylko słowem na papierze, bez tego ciepła wokół serducha, jakie zawsze towarzyszyło mi przy czytaniu o tym. Jest też Laura, chociaż w mniejszej, niestety, dawce niż zazwyczaj i jakaś taka mdła… Cała jej dzikość, oryginalność i ledwo wyczuwalny smutek gdzieś zniknęła, zostawiając spokojną dziewczynę, jaką Laura nigdy nie zgodziłaby się być, jakby Autorka sądziła, że ślub wysysa z człowieka cały charakter, zostawiając potulną istotkę. Jak można tak psuć jedną z najlepszych postaci w całym cyklu? Takie same odczucia wywołuje u mnie Ida Pałys, gdzieś w tle świecąca swoją rudą fryzurą i swoimi opowieściami o przeprowadzonych operacjach (przynajmniej tak było w poprzednich tomach, co wspominam z niejakim sentymentem) – chociaż z postaci z charakterem zmienia się coraz bardziej w komediowego stworka, a jej cechy powoli zamazują się pod komediową, tylko na pozór nowoczesną, jak pewnie myśli Autorka, konwencją, w jaką, niestety, skręca cały cykl. Gabriela stała się natomiast płaczącą nad całym światem intelektualistką, pełną dziwnego chłodu i dziwnej oschłości, która chyba jest mutacją jej zdrowego rozsądku; najgorsze jest to, że całe ciepło, jakie ją zwykle otaczało, to całe poczucie bezpieczeństwa, wyczarowane za pomocą słów, zniknęło. Rozwiało się. A ja mogę tylko płakać.

Powieść skupia się jednak na latoroślach dynastii Borejków, co staje się dość powtarzalne i nudne, mimo że zrozumiałe jest, że Jeżycejada jest serią dla nastolatków i nikt nie będzie od pisarki wymagał opisywania rozterek dorosłych członków rodziny. Jednak brakuje historii znajomych Borejków, takich jak za dawnych czasów Belle, Aurelii, Kreski, Bebe i innych, jakoś przecież związanych z historią tej pisarka zbyt mocno skupia się na Józinku, Łusi i Ignasiu, co skutkuje pewną powtarzalnością. Bo jeśli w Sprężynie bawiło mnie to, jak Łusia poprawiała członków rodziny, tutaj czuję znużenie; jeśli wcześniej bawiły mnie pierwsze uczucia tak różnych od siebie kuzynów, tutaj mam tego dość, szczególnie że pisarka nie dodała niczego nowego, popełniając autoplagiat. Żeby chodziło tylko o powtarzalność. Ale cechy Ignasia, które wcześniej harmonijnie wpasowywały się w słodko-gorzką całość, tutaj zostały komicznie wyolbrzymione, niemal do karykatury, więc ostatecznie nie wiedziałam, czy płakać, czy się śmiać, bo jego zaloty do Madzi zostały przedstawione boleśnie schematycznie i bez polotu. Sama Madzia nie ma magii starych bohaterek. Jej skłonność do jedzenia fast foodów jest przereklamowana i zupełnie nieciekawa, tak samo, jak jej cechy charakteru, których nie posiada i poprzednia historia miłosna, zalatująca wręcz tanim sentymentalizmem. Autorka próbowała stworzyć postać nowoczesnej nastolatki z problemami różnego rodzaju, w dodatku zachowując swoją starą magię, ale ponieważ nie można trzymać kilku srok za ogon, wszystko się posypało i Magdusia wyszła nijaka, szara i głupia, pozbawiona błysku geniuszu, tak przecież charakterystycznego dla tej Autorki.

Fabuła jest bardzo pospolita. Nie ma w niej zaskoczeń ze Sprężyny, oryginalności Noelki czy hipnotyzującej mocy Brulionu Bebe B. Słowem, jest pozbawiona wszystkich dawnych cech poznańskich opowieści, by przekształcać się w ciężkawą, typową powieść dla nastolatek. Nawet nieprzewidywalne, dość infantylne i groteskowe, zwroty akcji i (pozornie) śmieszne żarty pisarki nie są w stanie nadać powieści dawnej lekkości – wręcz przeciwnie – fabuła ciągle zgrzyta, a Autorka z zaciętymi zębami i uśmiechem na ustach skleja ją z niepasujących fragmentów. Momentami dzieje się tyle, że człowiek nie może nadążyć, momentami nie dzieje się nic, poza tym, że bohaterowie siedzą przy stole i prowadzą rozmowy, które tutaj nie są już rozmowami dawnych Borejków, więc nie są ciekawe czy wciągające. Zresztą, o czym można mówić, skoro pisarka stara się fabułę swojej powieści jak najbardziej skrócić, uprościć, tak jak to robi wiele Autorów, szczególnie tu myślę o paranormal romance. Nie, nie ma tu aniołów albo złośliwych trolli, które podmieniły mi wydanie, ale rozwiązania fabularne są tak głupie, albo przewidywalne, a wszystko skupia się wokół historii miłosnej Madzi, w czym przypomina inteligencję rodem z opowieści o niezwykłej dziewczynie i jeszcze bardziej niezwykłym chłopaku. Wątki poboczne też niezbyt, bo rodzina Borejków przewija się przez historię Magdaleny i poza drobnymi nawiązaniami do, niestety, ugłaskanego Tygrysa i potomków profesora Dmuchawca, który tutaj już umarł (z nim umarła prawdziwa Jeżycejada, przynajmniej na razie), co owocuje dość nieudaną, zupełnie pozbawioną klimatu sceną w jego pokoju z Aurelią, jakąś dziwną i odmienioną, jak wszystko tutaj. Pojawia się też Pyziak, zapewne dlatego, że Laura wyszła za mąż, ale pojawiał się on już wcześniej, więc tu jest zupełnie zbędny, szczególnie że potulnie posłużył Autorce jako zapychacz w miejsce, gdzie nie miała co już wstawić, a chciała jakoś tam wydłużyć fabułę i zwiększyć objętość książki. Poza tym akcja kręci się wokół fast foodów nowej bohaterki i nieumiejętnym zalotom Ignasia, przy czym wszystko jest niezwykle przewidywalne, łącznie z zakończeniem i zupełnie nieprawdopodobna, sztuczna jakby Autorce skończyły się pomysły na z życia wzięte sytuacje i zakończenia. Niestety, moim zdaniem wskazuje to tylko na to, że pisarka postanowiła napisać książkę, nie mając przedtem sprecyzowanego w szczegółach pomysłu czy zarysu, to znaczy, nie mając pomysłu w ogóle, już o chęciach nie mówiąc.

Niechętnie, ale się zgodzę, że pisarka nie zapominała o żadnym ze wcześniej stworzonych elementów, nie ma więc żadnych nieścisłości. Autorka kontynuuje swoją powieść tam, gdzie ją przerwała kilka lat wcześniej, pociągając za wszystkie urwane wątki i w jakiś sposób kontynuując je. Nie ma więc, na szczęście, żadnych zgrzytów w łańcuchu przyczynowo-skutkowym, co mnie bardzo cieszy i udowadnia, że tak źle nie jest, skoro pisarka przejrzała wcześniej wszystkie swoje zapiski i odtworzyła stworzony przez siebie na papierze świat.

Język zawsze u pisarki był jednym z atutów pisarki. Zaklinał rzeczywistość Poznania, malując przed naszymi oczami jego magiczną wersję. Jeśli pisarka opisywała zimę, w pewien sposób było ją czuć – nie była to też zwykła, brudna zima, ale zima z błyszczącym śniegiem, chrzęszczącym pod nogami i ażurowymi gwiazdami padającymi z nieba, zima wypełniona magią świąt, ciepłych, rodzinnych. Jeśli pisarka umieszczała swoją akcję w Nowy Rok, czuć było to napięcie, jakie nam towarzyszy w odliczaniu do dwunastej i tą dziwną, przepojoną nadzieją radość, kiedy na niebie pojawiają się fajerwerki, a my, rocznikowo, jesteśmy o rok starsi i stoimy przed wielką Niewiadomą, która może nam przynieść wielkie szczęście. Tutaj tak nie jest – styl Autorki zgubił się pomiędzy nawiasikami, drobnymi żarcikami i usilnym staraniem się bycia nowoczesną i bardziej przystępną, zachowując przy tym swój stary, niepowtarzalny, czarujący język. Jednak przy pustych bohaterach i nudnych, niezaskakujących historiach wygląda to fatalnie, szczególnie że postacie nie mają do powiedzenia nic ciekawego, poza niezgrabnymi, stricte nowoczesnymi żartami i zbyt sentymentalnymi kwestiami (albo wygłaszają kwestie znane z poprzednich tomów cyklu); większość, co napisze Autorka, jest więc pustosłowiem. Tak samo opisy – nie są już magicznymi ramkami oplatającymi rzeczywistość, tylko dziwnym, nowoczesnym zapewne, pośpiesznym szczebiotem, paplaniną nastolatki, a przynajmniej tym, co pisarka uważa za słodką paplaninę. W tym wszystkim gubią się, nieliczne już zresztą, ładne porównania Autorki i nieśmiertelne łacińskie maksymy pana Borejki, razem z klimatem zakurzonego, pełnego książek mieszkania rodziny, przesyconego prawdziwym ciepłem, za to dając tylko wnętrze McDonalda, oferujące wszystko i szybko. Magia więc bezpowrotnie znika, zostawiając tylko, owszem, technicznie bardzo sprawny, slang z powieści dla nastolatek, napisany przez osobę, która za wszelką cenę chce się odmłodzić i dogonić o wiele młodsze przeciwniczki (zupełnie jak Madonna, tyle że uważam, że na płycie Rebel Heart niemal jej się to udało), co jest dość żałosne, bo czasu do dni popularności, na przykład, Opium w Rosole nie da się już cofnąć, a teraz wiek się nie liczy, jedynie pomysły i umiejętność przyciągnięcia czytelników.

Okładka, delikatnie mówiąc, do najlepszych nie należy. Przedstawiona na niej Magdusia, ze swoją klopsikowatą fryzurką i kluczykami, które są motywem przewodnim książki, zwieszającymi się skądś tam, wygląda niezbyt gustownie. Obrazek na okładce, będący właściwie od zawsze mocną stroną powieści pisarki, tym razem zawiódł. Magda w ogóle nie jest sympatyczna, za to jej twarz przypomina jakąś maskę i to w dodatku źle zrobioną, bo nieco przekrzywioną i nieco zakrytą przez tę okropną czerwoną chustkę. Wiem, że znów się czepiam, ale Magda nie wygląda porządnie i sympatycznie, wręcz przeciwnie, nie mówiąc o tym, że nie ma tego czegoś, co było w poprzednich wizerunkach bohaterek kolejnych tomów cyklu. Wolę sobie popatrzeć na tył, gdzie sukienka ślubna Laury wisi sobie w próżni obok choinki i pomyśleć o moich niespełnionych nadziejach dotyczących kolejnego spotkania z cudną parą, jaką jest Adam i Tygrys (kocham Czarną Polewkę i Sprężynę niedorzeczną, szaloną miłością, więc aż strach pomyśleć, że tom następny jest niezwykle słaby) kiedyś byli i cieszyć się w sercu, że jedna z ulubionych bohaterek całej Jeżycejady znalazła w końcu stabilizację (i skończyła jako Dobra Laura, choć w to nie wierzę). Cóż. Nawet z tym pisarka się postarała, umieszczając na okładce dość niesympatyczne oblicze, na nie najlepszym obrazku.

Na początku byłam zszokowana, a teraz jestem po prostu rozczarowana. I chyba już pogodzona, że czasy Jeżycejady mijają, że, być może, po Sprężynie Autorka nie wyda kolejnej powieści tak dobrej powieści, na siłę doklejając jeszcze dziesięć, dwanaście lepszych albo gorszych gniotów. Szkoda w sumie, bo przecież współczesność, pierwsza dekada XXI wieku, w której tkwimy, nie musi być wytłumaczeniem dla słabych książek pisarek, które z takim powodzeniem tworzyły wcześniej. Prawda, że żyjemy w pośpiechu i chcemy mieć więcej i szybciej, ale McDonald nie jest symbolem naszej epoki, a stary świat, świat starych Borejków, został zepchnięty do lamusa, ale nie odszedł. Nie widzę więc w problemu w mieszaniu tego starszego świata z tym nowszym, w eleganckich proporcjach i przy zachowaniu starej maniery. Nie widzę potrzeby unowocześniania czegoś na siłę, zmieniania proporcji, tam, gdzie osiągnięto harmonię. Nie widzę też ciągnięcia czegoś, co dla większości zostało już definitywnie skończone, zamknięte; nie ma sensu wskrzeszać i odmładzać czegoś, co powinno zostać w nienaruszonej, starej postaci, doklejać nowych elementów do całości. To tak, jakby oblepiać stare pomniki krzykliwymi reklamami, zupełnie bezsensu. Ba! Gdyby pisarka postanowiła nie burzyć tego, co jest już zbudowane, a nie zanurzać wszystko w nowoczesnym sosie, przyprawiać solą prostego, nieskomplikowanego jakimiś trudnymi problemami i emocjami życia, piec tak, by pozbawić magii, a na końcu podać w opakowaniu nieśmiesznego humoru i nieciekawych historii miłosnych rodem z McDonalda.

Tytuł: „McDusia”
Autor: Małgorzata Musierowicz
Moja ocena: 1,5/10 

10 komentarzy :

  1. Raaaaju, jak dawno nie czytałam Małgorzaty Musierowicz... tęskni się.
    Nawet mimo tak słabej oceny, sięgnęłabym z czystego sentymentu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyż to ja czytałam książki Musierowicz! Twoja recenzja niepokoi, tym bardziej, że jeszcze przede mną "McDusia", ale i tak jej dam szansę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Raczej nie sięgnę po tę książkę, szczególnie teraz :)

    OdpowiedzUsuń
  4. To dziwne, ale ja chyba nie znam tej autorki. Postaram się sięgnąć po inne jej dzieła, tej książki będę jednak unikać. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeśli chodzi o Musierowicz, znam jedynie "Kłamczuchę". Do Jeżycjady miałam kiedyś podejście, niezbyt niestety udane. Chyba jednak nie moje klimaty.
    Ale aż smutno, że taki kultowy cykl został tak zmarnowany przez pisanie na siłę. :/

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja z całej serii czytałam tylko "Kłamczuchę","Kwiat kalafiora" i "Opium w rosole" . Kiedyś miałam nawet w planach przeczytanie całej "Jeżycjady", ale skończyło się tylko na ambicjach.
    Już z samego opisu nie brzmi jak książka Musierowicz. Fast foody? Jeju, ta tematyka nie pasuje moim zdaniem do jej twórczości.
    Pozdrawiam :)
    Tutti

    OdpowiedzUsuń
  7. Niestety muszę się zgodzić, to już nie Jeżycjada. Co najwyżej Stylizowana-Na-Wciąż-Aktualną-Niby-Jeżycjada. Najbardziej brakowało mi w niej ciepła, które zawsze charakteryzowało powieści Musierowicz, Idy, która zawsze pojawiała się, gdy powinna. A jak podobała Ci się "Wnuczka do orzechów"?

    OdpowiedzUsuń
  8. Jakieś 3 lata temu ciurkiem przeczytałam 16 tomów Jeżycjady, wszystkie, które były dostępne w bibliotece. I powiem tak - te najstarsze, z czasów komuny były najfajniejsze, miały klimat, ważne treści do przekazania, zaś w tych nowszych nie mogłam się do końca odnaleźć, nawet mylili mi sie bohaterowie. I przyznam rację, czas tej serii minął, a pisanie na siłę nie ma sensu. I nie dziwi mnie Twoja ocena.

    OdpowiedzUsuń
  9. Pamiętam, że dostałam kiedyś którąś cześć tej serii i nadal leży gdzieś na strychu. Zdecydowanie nie dla mnie.
    http://mianigralibro.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  10. W podstawówce miałam "Małomównego i rodzinę" jako lekturę i do moich ulubionych nie należała, ale momentami była zabawna. Przez chwilę miałam później ochotę przeczytać jeszcze jakąś książkę Musierowicz, ale na zamiarach się skończyło i pewnie już nie wrócę do tej autorki

    Zapraszam do siebie
    http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!