sobota, 9 maja 2015

Muzyka dysonansów. Recenzja książki

Czasami ciężko jest zrozumieć romantycznego poetę. Zrozumieć! Większość ludzi na sam jego widok podrapie się w głowę i zdroworozsądkowo pomyśli, że ma do czynienia z osobą, której do zdrowia psychicznego nieco brakuje, więc będzie się starał omijać taką osobę z daleka. Nawet ja, osoba na co dzień nurzająca się w klimatach rodem z romantycznych poematów i zafascynowana niezwykłością romantycznych opowieści, muszę przyznać, że mówienie co tydzień innej kobiecie o pokrewieństwie dusz jest już trochę... nie, tego, jeśli wiecie, co mam na myśli (chociaż z tygodniem przesadziłam, to do pana piję, panie Mickiewicz). Romantycy w większości zeszli z tego świata szybko i, tak jak marzył wokalista starego zespołu Alphaville, na zawsze zostali młodzi. Szczególnie w Polsce, gdzie romantyczność rozrosła się wyjątkowo bujnie, za sprawą rozbiorów i nieszczęsnego powstania listopadowego. Ci, którzy przeżyli, wyemigrowali, czując zagrożenie ze strony rosyjskich władz i zniechęcenie popowstaniowymi represjami. Wyjechali najwięksi, by nigdy już nie wrócić, by na wygnaniu utworzyć Wielką Emigrację, która przez kilka lat służyła tam niesiejącej Ojczyźnie. W Paryżu, Mekce emigrantów żyły takie sławy jak Fryderyk Chopin, Adam Mickiewicz, czy hrabia Adam Czartoryski, założyciel Hotelu Lambert, samozwańczy król emigracji i genialny strateg, który przewidział I Wojnę Światową na grubo osiemdziesiąt lat przed jej wybuchem.

Wśród nich do Paryża, oprócz Mickiewicza, miotającego się po świecie z coraz to nową kobietą, wyjechało wielu innych mistrzów pióra, wtedy tylko poetów, bo prozą mało kto sobie zawracał głowę, uważając ją za mniej romantyczną, więc gorszą. Romantyczne gryzipiórki, wśród skandali obyczajowych i kolejnych wizyt na salonach, kłóciły się zażarcie o miejsce w Trójcy Największych, a także o kształt przyszłej, odrodzonej Polski. Do poetyckich szranków stawali: opętany fałszywym, jak później się okazało, prorokiem Towiańskim wieszcz Adam Mickiewicz, który ostatecznie wygrał, bo jego poemat o rozpustnej Telimenie i Napoleonie idącym na Rosję w 1812 roku stał się narodową epopeją. Był też Słowacki, który bardzo chciał słowiańskiego papieża i którego matka za drugiego męża wzięła rosyjskiego generała. Z nimi chciało się mierzyć dwóch – teraz raczej razem zajmujących trzecie miejsce, bo badacze, jak zwykle, są podzieleni. Są nimi Zygmunt Krasiński, autor Nieboskiej Komedii i Cyprian Kamil Norwid, ulubiony poeta Jana Pawła II, ten, który napisał choćby słynny Fortepian Chopina. O ile Norwid przez całe życie przymierał głodem na paryskim bruku, to Krasiński dzielnie brylował w salonach i żył tak, jak na hrabiego przystało. We wszystkim – nawet w stosunkach z kobietami, które dla romantyków są podwójną trudnością.

A trudności w tej materii miał duże. Już od najmłodszych lat pałał miłością do różnych kobiet, a każda z nich była tą jedyną, tą wyśnioną i tak dalej, dopóki nie spotkał pięknej, nieszczęśliwiej Delfiny z domu Komar hrabiny Potockiej, której mąż okazał się psychopatycznym potworem, a córeczka umarła na szkarlatynę, pozostawiając kobietę w strasznej rozpaczy. Delfina miała opinię kobiety rozpustnej, zresztą była o wiele od Zygmusia starsza i jakkolwiek związek z nią był w epoce salonowej moralności i konwenansów po prostu niemożliwy. Dlatego Krasiński związał się małżeństwem z bogatą Elizą Branicką (potomkinią Franciszka Ksawerego Branickiego, targowiczanin, który – między innymi – doprowadził do upadku I Rzeczpospolitej i drugiego rozbioru), z którą, co prawda, miał kilka dzieci, ale dla której, niestety, nie przerwał romansu z Delfiną, pisząc codziennie do niej grube listy, zawierające wyznania miłosne, jakie tylko poeta mógł wymyślić. I co miała zrobić biedna żona? Jakby tego było mało, kazał się biednej Elizie zaprzyjaźnić i pokochać Delfinę i żeby tego dokonać, zaprosił je obie na wspólne wakacje do Włoch, w ten nieszczęsny 1846 rok, kiedy w Galicji doszło do rabacji, zmory, która do dziś wywołuje gęsią skórkę nie tylko u potomków polskiej arystokracji: chłopskie powstanie okazało się być bardziej krwawe od powstania Spartakusa, bo połączone z obcinaniem głów szlachcie i porywaniem szlacheckich dzieci za austriackie pieniądze… Czyn okrutny, godny romantyka wierzącego w pokrewieństwo dusz ponad okowami małżeństwa, a dla każdego pisarza, lubiącego robić coś więcej niż opowiadać podobne do siebie historie, niesamowita okazja, by przeanalizować reakcje i zachowania dwóch zupełnie odmiennych kobiet, w tak osobliwej sytuacji i dziwnej epoce przejścia, kiedy stare się powoli kończy, a nowe jest jeszcze w powijakach.

Ciężko jest mi więc powiedzieć coś jednoznacznego o tej książce, tak samo jak ciężko było mi nazwać emocje, które odczuwałam, odkładając ją. Dałam sobie czasu, by, cokolwiek to może być, skrystalizowało się. Wolę poczekać, niż tonąć w zachwycie, wolę pomyśleć, zanim zaryzykuję stwierdzenie, że jednak książka mi się nie podobała. I tak wciąż mam trudności, jak z każdą książką, która jest trudna. Co powiedzieć? O stylu? Bohaterach? Czy polecić, a może powiedzieć, że jednak nie, opowieść nie nadaje się do czytania? Cóż, spróbuję jeszcze raz powolutku wszystko przeanalizować, akapit po akapicie, rozważyć, żeby słowa, które napiszę, nie okazały się nietrafione. O wyjątkowych książkach trzeba pisać wyjątkowo.

Wydaje mi się, że Autorka naprawdę zrozumiała epokę, o której pisze. Wczuła się bardzo w to całe romantyczne szaleństwo, dekadentyzm (choć ta nazwa narodzić miała się dopiero później) i nastroje społeczno-polityczne epoki, takie trudne, szczególnie dla Polaków. Jest to niezwykła sprawa, bo my dzisiaj, może to wszystko rozumiemy, ale nie czujemy nic z tego, co tamci ludzie, ich emocje, świat, zasady są dla nas już obce. Całe tło zostało bowiem odmalowane po mistrzowsku. Epoka napoleońska odchodzi – o wielkim cesarzu i Księstwie Warszawskim pamięta tylko stary generał Krasiński, młodzi przecież nie pamiętają nawet roku 1812. Panuje polityczny pragmatyzm (ten sam generał jest teraz na służbie cara), padają wciąż oskarżenia o niepowodzenie powstania listopadowego, ludźmi targa rozżalenie i gniew, a jednocześnie romantyczna gorączka, która każe przygotowywać następny zryw, ale ta, co jest w powieści nie powiedziane, spadnie razem z tragedią powstania styczniowego w 1864 roku. Arystokracja włóczy się po świecie, jednak emigracja wysyła wciąż emisariuszy, co dopiero się skończy wtedy, kiedy wszyscy zbladną ze strachu, słysząc o rabacji. Na tle tego wszystkiego w paryskich salonach grywa Chopin, stare panie plotkują o jego związku z kontrowersyjną pisarką Gregorge Sand, upadają stare ideały, ale i tak każdy próbuje sztucznie utrzymać przy życiu krępujące salonowe konwenanse, a Delfina romansuje z naturalnym synem Talleyranda, kiedy akurat nie ma Krasińskiego. W książce jest jeszcze wiele innych tego rodzaju smaczków, które bezbłędnie opisują te czasy, w sposób tak plastyczny i namacalny, że niemal ma się wrażenie, że nie jest to powieść współczesnej pisarki, może tylko jakiś fabularyzowany przez nią pamiętnik z tamtej epoki. Jako fanatyczna wielbicielka historii czytałam książkę choćby tylko dla tych smaczków, zachwycając się tą epoką, która nagle stanęła jak żywa przed moimi oczami, czarując barwami, kształtami i opisami. I czytałabym dalej, tyle że, niestety, książka gruba nie jest – wręcz przeciwnie.

Język, styl Autorki, też jest typowo romantyczny, czasami zahaczający o barokową ornamentykę. Gdyby patrzeć z mojego, nowoczesnego punku widzenia, powiedziałabym, że poza niezwykłą melodycznością i lekkością, Autorka pisze wiele słów o niczym. Najbardziej wtedy, kiedy poświęca akapity na zygmusiowe zachwyty nad Delfiną. Jednak jest to tylko doskonałe odwzorowanie romantycznego sposobu myślenia, bo te całe gadanie o pokrewieństwie dusz, zachwycanie się nad twarzą, charakterem kochanki, zupełnie oderwane od rzeczywistości abstrakcyjne rozważania, z jeszcze bardziej abstrakcyjnymi wnioskami, dla nas zupełnie niewarte czytania, stanowiło sens istnienia romantycznego poety. Proszę, nie śmiejcie się. Oni naprawdę potrafili całą noc myśleć o gwiazdach, a potem iść do jakiegoś powstania, żeby dać się zabić. Powiedziałabym także, że styl Autorki jest bardzo plastyczny, bardzo impresjonistyczny. Potrafi łapać ulotne emocje, utrwalać na papierze przelotne myśli, dziergać powieść jak koronkę z subtelnych słów, robiąc to w suty, niezwykle wyszukany sposób. Przyznam, że na początku było to dla mnie denerwujące, bo jednak w poprzedniej książce Autorki, którą czytałam, tej o Katarzynie Wielkiej, aż tak delikatnie i barokowo nie było, ale później pomyślałam, że ta książka po prostu tego wymaga. Bo jeśli romantyk miałby napisać prozą tę historię, zrobiły to właśnie tak.

Opisów nie było dużo, Autorka bowiem skupia się bardziej na bohaterach, na ich przeżyciach, wyłuskując z otoczenia tylko to, co w jakiś sposób wpływa na nich. Jednak jeśli się pojawiają, są bardzo plastyczne; czuć bardzo intensywnie klimat opisywanych miejsc – nicejskich willi, saloniku z lampami przykrytymi abażurem, mieszkania Chopina czy sypialni bohaterów, gdzie owija nas zaciemniona, niezwykle intymna atmosfera. Doskonale się czyta, szczególnie że dialogów nie ma zbyt wiele. Nie są może bardzo rzadkie, ale przecież pisarka ich nie potrzebuje, opisując bardziej myśli bohaterów, ich uczucia, niż zewnętrzne reakcje. Jakie to typowe dla romantyzmu!

Jest to jedna z tych książek, która nie ma jednoznacznie dobrego moralnie bohatera, jednak wcale mi to nie przeszkadza – jestem z tego zadowolona. Można powiedzieć, że taką postacią jest Eliza, jednak jej poświęcenie bywa naprawdę denerwujące, a każdy, nawet romantyk, w końcu zadaje sobie podstawowe pytanie, na które może odpowiedzieć tylko osoba, która tkwi w takim patologicznym związku jak ona. Jednak jej postać nie budzi we mnie sympatii, choćby nawet z powodu cierpienia, jakie musiała znosić każdego dnia, jedynie politowanie. Eliza była dobrą kobietą, przyznaję, może dobrą matką, jednak brakło jej tego czegoś – była zwyczajna albo, jakby powiedział jej mąż, brakowało jej poezji cierpienia. Jej naiwność mnie przeraża, a dobroć budzi podejrzenia. Ale to, że wywołuje u mnie jakieś emocje, pokazuje tylko, że technicznie jest to powieść pełna doskonale skonstruowanych bohaterów, sprawiających, że chce się zgrzytać zębami nie dlatego, że są tacy beznadziejni i bez charakteru, ale dlatego, że są głupi, naiwni i tak dalej. Tak samo jest z dumną Delfiną, cierpiącą z powodu braku dziecka w swoim życiu; nie dlatego, że go nigdy nie miała, ale dlatego, że zostało jej ono odebrane. Stratę starać się powetować sobie zmieniając kochanków, zdradzając przecież zakochanego w niej po uszy Zygmunta, co jest trochę poplątane i jeszcze dziwniejsze, bo nie ma to jak zdradzać kochanka z innym kochankiem. Delfina jest też artystką o delikatnym, wrażliwym umyśle, bardzo inteligentną, ze zdaniem wyrobionym na każdy temat. Potrafi sprostać filozoficzno-romantycznym rozważaniom swojego poety, co dla Elizy jest za trudne, ale także dodać zawsze coś od siebie. W dodatku uczy się śpiewać – bardziej dla zabicia czasu, ale jednak i wciąż poprawia swoją więdnącą już wielką urodę, jakby chciała zatrzymać wszystkich kochanków. Ona chyba najmniej zajmuje się Polską, żyje paryskim życiem, oddycha włoskim powietrzem, mówi nienaganną francuszczyzną, a zacina się przy polskim, ale Zygmunt nie zauważa, że nie przejmują ją nawet doniesienia o rabacji, a może przyprawiają o ból głowy. Nie, delikatnej, wysublimowanej Delfiny też nie lubię, choć przyznaję, że jest przecież tylko człowiekiem, kolejną niejednoznaczną postacią stworzoną przez Autorkę, której wad ani zalet pisarka nie przemilcza (co już nie jest tak bardzo w tylu romantyzmu).

Najbardziej irytujący był jednak nasz poeta, mimo że opisanie (obiektywne!) postaci romantycznego wieszcza to szczyt możliwości literackich większości pisarzy. Zygmunt z jednej strony jest postacią naprawdę sympatyczną; wydaje się chłopcem w ciele mężczyzny, z drugiej strony nic nie usprawiedliwia jego potwornego pomysłu o przyjaźni żony z kochanką, o ilości kobiet, którym mówił, że są wybrankami jego serca i pokrewnymi duszami lepiej nie mówić. Nie polubiłam go, nie byłam w stanie go zrozumieć ani osądzić, czy naprawdę był postacią nadludzką, niezwykle wybitną, czy tylko tak o sobie sądził. Autorka pokazuje go raczej jak człowieka, portretuje z dystansu, ukazuje oczami Elizy i Delfiny, zawsze gdzieś przemycając obiektywną o nim prawdę, jednak wciąż trudno o nim cokolwiek powiedzieć, nawet jednoznacznie stwierdzić, czy kochał Polskę, czy nie. Trzeba jednak powiedzieć, że Autorka sportretowała go wirtuozersko, starannie ukazując wzajemnie wykluczające się cechy jego charakteru i obdzierając z nimbu nadczłowieka, poety, kogoś, kto ma inny mózg niż wszyscy. Chylę głowę z podziwem, bo do tego potrzeba doskonałego pióra i odwagi, naprawdę!

Przez powieść przewija się dość dużo postaci epizodycznych, wstępnie naszkicowanych: Chopin, jego partnerka, pani Szymanowska i jej nieszczęśliwa, chora psychicznie córka, ojciec Zygmunta, matka i siostry Delfiny, dumna rodzina Elizy, służba, zagraniczni hrabiowie … Stanowią oni raczej tło, część tej panoramy tamtego okresu, są fragmentami zbiorowego portretu Wielkiej Emigracji, jakimś urozmaiceniem i rzeczą, która ożywia powieść. Czytało mi się o nich bardzo miło, z chęcią dowiedziałabym się także, co jeszcze Autorka ma na ich temat do powiedzenia i nie miałabym nic przeciwko, gdyby zdecydowała się wyeksponować te postacie bardziej, ale jednocześnie wiem, że taki układ zapewnia powieści harmonię, bardzo dla niej ważną. Dzięki nim można jednak poznać głębiej klimat tamtych czasów, co przecież nie byłoby możliwe bez nokturnów Chopina wciąż grających w tle, jakby ilustrujących nie tylko rozterki bohaterów, ale także sytuację, w jakiej się znaleźli i skandali córki pani Sand, Solange.

Po fabule nie można oczekiwać fajerwerków, tak samo jak po większości romantycznych poematów. Właściwie powieść jest zbiorem obrazów, szkiców czy scen, połączonych wątłą nicią fabularną – emocjami bohaterów - a swoją płynność zawdzięczają mistrzowsko skonstruowanemu łańcuchowi przycznynowo-skukowemu. Zakończenie jest jednak mocne, może nawet będące czymś w rodzaju dysonansu względem delikatnej strukturze reszty powieści, może będące potężnym zakończeniem koncertu Chopina. Jak już pisałam – spoiwem są emocje bohaterów, złączonych w tym dziwnym, przerażającym mnie za każdym razem trójkącie, a każde ich działanie jest głęboko uzasadnione ich przemyśleniami, dlatego, gdybym chciała sprecyzować bliżej gatunek powieści – mówiłabym o czymś balansującym między powieścią historyczną a dokumentem tamtej kolorowej, niezwykle ciekawej epoki, jednak nie o romansie historycznym, jak napisano na okładce. Skomplikowana, ażurowa konstrukcja powieści budzi mój podziw, bo na takie zabiegi stać tylko naprawdę wytrawnych pisarzy. Z drugiej strony muszę przyznać jednak, że powieść nie zaciekawi każdego, może poza fanami historii, albo wielbicieli literackiego undergroundu, dla których sztuka dla sztuki jest codziennością - formuła, jaką obrała Autorka rozłożona na niemal powieść, w której tak naprawdę dzieje się wiele, przez co najwięcej dwieście stron z około czterystu, potrafi znudzić, a nawet uśpić nawet najbardziej zaciętego czytelnika, pod uwagę jeszcze biorąc niezwykłą melodyjność i harmonię.

Okładka jest rzeczą chyba najgorszą w powieści. Grafikowi zależało zapewne na oddaniu klimatu sztuki romantyzmu, jednocześnie pokazując portrety trójki głównych bohaterów, a skończyło się na kiczu i rzucającej się w oczy tandecie, zapewne dlatego, że tło jest czarne, postacie nieznośnie kolorowe i niezbyt widoczne, a tył naszpikowany jakimiś dziwnymi, szarymi kwiatami czy czymś w tym rodzaju. Zresztą, nie ukrywajmy, uroda Zygmunta, Elizy i Delfiny, nie jest zbyt fotogeniczna, zupełnie źle stało się, kiedy zdecydowano się na ukazaniu tylko samych głów bohaterów. Poeta ma nienaturalne rumieńce na twarzy, ma minę mumii, a twarz Elizy patrzy w nieokreśloną pustkę, przed siebie. Jedynie Delfina nie zawodzi – ze spuszczoną głową, bardzo, aż do zmylenia, skromna, mogłaby, w ostateczności tu zostać. Przedstawienie Elizy i Zygmunta razem, a po drugiej stronie Delfiny, zdradza też zbyt dużo fabuły, a przynajmniej nie wygląda ciekawie – wręcz przeciwnie. Całości dopełnia żółty tytuł, napisany niezbyt ciekawą czcionką, który zresztą dopełnia wizerunku okładki, na jaką w sklepie na pewno nie zwróciłabym uwagi, a jeśli w jakiś sposób dostałaby się w moje łapki, z pewnością nie uwierzyłabym, że w środku kryje się coś dobrego. Zresztą może i po przeczytaniu kilku zdań z książki zmieniłabym zdanie; jestem jednak pewna, że powieść okładką zniechęci do siebie tych, którzy do fanów historii nie należą, a same słowa romans historyczny wywołują dreszcz obrzydzenia czy coś w tym rodzaju.

Wciąż jeszcze nie wiem, co powiedzieć o tej książce, tak samo jak o romantyzmie – bo książka niezwykle wtapia się w epokę, którą opisuje. Piękne twarze, ale więdnące ciało, trupy wyglądające zza kaszmirowych szali i muzyka Chopina, nazywana armatami w kwiatach. Tak samo jak w tej powieści – piękne słowa, oplatające mroczne, pełne cierpienia życie dwóch kobiet i lekkomyślnie wykorzystującego je mężczyzny, żyjącego swoimi marzeniami i kochającego, kiedy jest za późno; pustka wyglądająca zza barokowych wzorów. Jak więc ocenić? Którą z warstw uznać za tą właściwą? Jak wyważyć ocenę między tym, co czuję, jak przyznać, że jednak przejadłam się wytrawnością i jednocześnie jestem zachwycona wirtuozerią pisarki? Cóż, odwieczny problem z oceną romantyzmu, z iście młodopolską, piękną ideą sztuki dla sztuki, a umysłem zwykłego, prostego czytelnika, jakim jestem. Prawdziwy dysonans między wszystkim, co chcę powiedzieć o tej książce, który jednak jakoś zmienia się na melodię, chociaż nie wiem jak – i dlaczego wciąż lubię tak nieoczywiste, dziwne książki, wymykające się blogowej skali ocen. Ale ostatecznie trzeba wysnuć motyw przewodni muzyki dysonansów, choćby dlatego, żeby, jak to ludzie lubią, w jakiś sposób zaszufladkować nawet takie trudne, specyficzne książki. I napisać zdanie lub dwa.

Tytuł: „Dysonans”
Autor: Ewa Stachniak
Moja ocena: 6/10


7 komentarzy :

  1. Zdecydowanie nie dla mnie. Wydaje mi się, że czytając te książkę niemiłosiernie bym się wynudziła...

    OdpowiedzUsuń
  2. Łał, jaka długa recenzja, chyba wyczerpałaś temat do końca :D Ale po książkę raczej nie sięgnę, nie sądzę, że by mi się spodobała ;)

    GALERIA KSIĄŻEK

    OdpowiedzUsuń
  3. kolejna książka "do przeczytania" na mojej liście :P
    slodkieslodkieczary.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Powyższa pozycja - zdecydowanie nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  5. recenzja super! a książkę muszę przeczytać :P
    Malinowe Ciasteczka

    OdpowiedzUsuń
  6. Recenzja bardzo fajna, lecz książka niestety nie dla mnie.
    http://mianigralibro.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. to zdecydowanie lektura nie dla mnie ;d

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!