środa, 13 maja 2015

Wiejska Arkadia. Recenzja książki

Kiedy się mieszka w mieście, tak ja, wieś w lato jest zbawieniem. Co prawda, są baseny i aquaparki, ale żadna to frajda kąpać się z dzieciakami i facetami, z których wielu ma lepkie spojrzenia. Wszyscy są spoceni, spaliny wgryzają się jakoś bardziej, a kolejne lody nie przynoszą ochłody (ostatecznie można zjeść wielu lodów i nie przytyć, chyba że lubi się zamrożoną, kolorową wodę). Szkoda jednak tkwić w domu przed dwoma wiatrakami na raz, czy przycupnąć wannie, bo z polska pogoda bywa na tyle nieprzewidywalna, że następny dzień może być pierwszym z trwających tygodniami nieustannych deszczów. Wtedy uciekam na wieś. Jest tam jezioro, raczej pozbawione litrów olejków i odchodów, jakie pozostawiają po sobie turyści i przed domem wielki kasztan, idealny na upały. Cywilizacja też jest daleko – żeby iść do sklepu i kościoła trzeba się pofatygować kilka kilometrów, a do najbliższego supermarketu trzeba pojechać samochodem. Na miejscu, oprócz imprezowania z rodziną i godzinnych, odmóżdżających sesji przy telewizorze kuzyna z przyjaciółmi, (nie należy też zapominać o książkach!) czeka na mnie kolekcjonowanie kleszczy podczas łażenia po lesie, a także sporty z nodric walking i joggingiem na czele, tak niezbędne do podreperowania zdrowia przynajmniej na tyle, by dotrwać bez żadnych większych problemów do końca następnego roku szkolnego (chociaż tych już mi niewiele zostało; studia zbliżają się wielkimi krokami). Na wsi czuję się bezpiecznie, jakoś tak luźniej i pewniej, większą część problemów zostawiam w mieście, czuję się też zdrowiej. Mam szczęście, bo moja liczna rodzina przyjmuje mnie o każdej porze roku, a na dodatek nie tkwię jak odludek mając za towarzystwo tylko szumiący las i grasujące lisy (oraz wilkołaki). Faktycznie, wieś jest moją małą Arkadią, miejscem, za którym tęsknię siedząc w klasie od matematyki i gapiąc się na zimowy śniego-deszcz za oknem, lub wracając o osiemnastej do domu i czując się jak o dwunastej w nocy. I jestem w dodatku pewna, że nie jestem odosobniona z moimi poglądami, nawet postacie książkowe podzielają moje zdanie. Chcecie jakiś dowód? Bardzo proszę!

W Poznaniu szaleje upał, a na dodatek pękają ściany z powodu prac budowlanych na Jeżycach, więc starsi państwo Borejkowie wyprowadzają się do Pulpecji, na idylliczną wieś. Jednak nie cała rodzina tam się spotyka – okazało się, Ida pokłóciła się z mężem i gdzieś zniknęła, a za nią również Ignacy Stryba. Józinek też jest jakiś niemrawy, jak zauważają jego dwaj młodsi kuzyni, i wciąż coś kombinuje, dokądś jeździ, przy czym robi tajemnicze miny. Czy to nie ma związku z piękną, szesnastoletnią Dorotą, w której domu zatrzymała się kontuzjowana Ida? I co z tym ma wspólnego Igor Bogatka, miejscowy chuligan, doceniający jednak zdrową, wiejską urodę dziewczyny? Czy z tego dramatycznego trójkąciku miłosnego wyniknie coś, co powali niezadowolonych fanów Jeżycejady?

Poprzedni tom, opowiadający o wesołej, tłustej Madzi od fast foodów, był dla mnie wielkim rozczarowaniem tudzież kubłem zimnej wody po doskonałych opowieściach o Laurze – Czarnej Polewce i Sprężynie. Autorka powracając po kilku latach nie była już w formie, ciągnęła powieść, żeby ją ciągnąć, coś dać swoim licznym fanom tak, by nie zapomnieli o niej i uznali, że liczący osiemnaście tomów cykl się skończył. Jak widać było – i co niewątpliwie zauważyła sama pisarka – okazało się, że w nowoczesnych, mcdonaldowych klimatach trudno jest jej się odnaleźć i teraz znów powróciła do trącających myszką klimatów Opium w Rosole. Postarała się też widocznie, bo przecież to już dwudziesty tom, jakoś trzeba było uczcić okrąglutką rocznicę jednego z najlepszych i najbardziej popularnych cyklów dla młodzieży w Polsce. Właśnie. Dwudziesty tom. Widać to zbyt mocno.

Jeśli największym plusem w książce jest okładka, to wiedz, że coś się dzieje. Robię to tak naprawdę z dobroci mojego serducha, które zachowało mnóstwo sentymentu dla tej pisarki, ale także dlatego, że ilustracja na okładce, po zupełnie nieudanej Magdusi, robi naprawdę dobre wrażenie i oddaje klimat książki. Roześmiana, blondwłosa i rumiana Dorotka, patrząca na potencjalnego czytelnika odważnie i z prostotą nieskażonych disco polo mieszkańców wsi, z pięknymi, błękitnymi koralami wokół szyi (a ja potrafię docenić dobrą biżuterię) sprawia, że nawet w zimowy wieczór do naszego pokoju włazi promyk słońca, odbicie tego gorącego, wiejskiego lata, jednak nie pełnego znużenia upałem, ale świeżości i radości. Co prawda, wydawnictwo błękitną okładką zniszczyło ogólny wygląd mojej kolekcji Jeżycejady, głównie zielonej i pomarańczowej, chyba, że następna dwudziestka będzie właśnie w tonacjach ciemnych. Tył okładki – gdzie zwykle umieszczano jeszcze jakiś obrazek – rozczarowuje bardziej niż suknia ślubna Laury wisząca w powietrzu na okładce nieszczęsnej McDusi. Autorka tyle razy opisywała mi postać Józinka, że nie muszę jeszcze go oglądać na tym obrazku, jak na poprzednie, zbyt prostym.

Pisarka, która również ilustruje swoje książki, zdążyła nas już przyzwyczaić do swoich prac, poprowadzonych prostą, pewną kreską, zwykle w środku czarno-białych i rozpoczynających każdy rozdział. Nie zmienia się to i tu, ale zawsze tak samo mi się podoba. W liniach zaklęty jest cały czar, jaki powoli gnie w powieściach: twarze postaci, oczywiście pozytywnych, promienieją wciąż takim samym ciepłem i spokojem, aż chce się wejść do tamtego świata i spotkać ich twarzą w twarz, by przekonać się, czy jest tak naprawdę, czy to tylko szósty zmysł Autorki, która potrafi wyeksponować na twarzy to wszystko, co najlepsze. Ale nie tylko – przecież  Choć rysunków nie jest zbyt wiele, są – jak zwykle zresztą – jednym z najmilszych dodatków do książki, swoistym urozmaiceniem i harmonijnym dopełnieniem całości tak wielkim, że nie wyobrażam sobie książek tej Autorki bez ilustracji, które mogę przeglądać godzinami, nawet nie zaglądając do tekstu poszczególnych tomów.

Nadziei, co do fabuły, po przeczytaniu McDusi, jednak nie miałam, choć i tak moje rozczarowanie było znaczne. Proste, przewidywalne schematy wracają, tym razem jeszcze bardziej naiwne, bo – nie wiem czemu – pisarka jest przekonana, że czystych, prostych ludzi ze wsi nie dotyczą mroczne knowania tych z miasta. Rozumowanie zresztą zupełnie błędne, raz, że ludzie wszędzie są tacy sami, a dwa, te iluzje dotyczą romantycznej miłości do ludowych ballad i obrzędów, oraz pozytywistycznej wiary w pracę u podstaw i wygląda to tak, jakby Autorka miała ochotę na drugie Szkice węglem, które zostały napisane ponad dwieście lat temu. Naiwne prowadzenie wątków, mimo wszystko prowadzących do happy endu i zupełnie przewidywalnych zwrotów akcji, tak banalnych, że aż zaskakujących, nie wspominam już o niektórych wątkach, tak infantylnych, że pisanych zapewne dla dzieci (ten wypadek Ignacego   Tu nasuwa mi się skojarzenie z romansami typu harlequin, tyle że pisarka rozgrywa wszystko w niesamowicie staroświecki, pruderyjny sposób, tak bardzo odległy od Zmierzchu, już o innych powieściach dla nastolatek nie mówiąc, często kipiących od scen erotycznych, niekiedy aż zbyt odważnych (ale i tak ustępujących sławetnej trylogii o Grey’u pod względem pomysłowości w tych kwestiach). Może i staroświeckość byłaby urocza, ale przecież są to czasy, gdy w mojej Arkadii natknęłam się na stworzenie tak kuszące chłopaków że aż strach, które w dodatku mieszkało w pobliskim gospodarstwie. Zresztą, mogłabym to przełknąć (łącznie z tysięczną postacią nawalonego testosteronem bezmózga, który napastuje nieskalaną naszą bohaterkę, zakochaną przecież w równie szlachetnym, doskonałym młodzieńcu; nie mówiąc o natychmiastowym odgadnięciu, kimże jest ów kochanek), gdyby nie niemal zupełny brak innych wątków oraz niezbyt prawdopodobne wydarzenia, tłumaczące różne decyzje postaci, taktownie nie wytykając grubszych nieścisłości i innych drobnych szczególików, na ogół bardzo nieprawdopodobnych i po prostu naiwnych, które stopniowo zniechęcały mnie do czytania powieści, kiedy obiecywałam sobie, że nie będę zwracać uwagi na to, że najprawdopodobniej wiem, jak potoczy się akcja (nie znacie mnie jeszcze? Jam jest żeńska reinkarnacja wróżbity Macieja). Prawdą też jest fakt, że pisarka, co zauważyłam ze zdziwieniem, z powieści obyczajowej przesuwa akcenty na powieść typowo dla kobiet, gdzie pierwszą rolę gra Uczucie, a nie zwyczajne życie, które, choć podporządkowane Uczuciu, nie jest tylko nim. Co, jeśli Autorka zmieni się w drugą Kasię Grocholę? Blisko jej do tego, chociaż jedną już mamy, dziękuję za więcej.

Rozumiem, że Autorka uznała, że faktycznie seria straciła swój dawny, staroświecki urok, ale przecież nie znaczy to, że na wsi jeżdżą jeszcze bryczkami, a ordynator i neurochirurg jeździ starym gratem, nie mówiąc o nieskalanej ohydną nowoczesnością wsi. Borejkowie byli zawsze inni, ale nie oznacza to, by wciąż żyć jak dawniej, jedząc lody Pulpecji, która nie wiem jak znajdowała na to czas i nosić wielkie korale do błękitnych sukienek, jak to czyni nasza główna bohaterka, nie mówiąc już o wielu innych rzeczach, które do głębi mnie zdziwiły. Z Jeżycejadą jest tak, że dałoby się jeszcze ją odratować, a może nawet udowodnić czytelnikom, że seria wcale nie kończy się na Sprężynie, z pewnością udałoby wypracować harmonię między nowoczesnością a staromodnymi zapędami Autorki, jednak co począć, gdy pisarka wszystko psuje, z jednej skrajności popadając w następną?

Martwię się, że w raz z wiekiem, Autorce przybywa zacięcia moralizatorskiego – wykorzystuje każdą możliwą sytuację na pokazanie, że najważniejsza jest niezależność, zachowanie umiejętności odróżniania dobra od zła, szczególnie w czasach, gdy wszystko zlewa się w szarości, w ustach doskonałych mówców – kłamców. Że wartości takie jakie jak miłość i rodzina muszą być dla nas ważne, że trzeba trzymać się naszych ideałów i nie zbaczać z obranej drogi, nawet za cenę nienawiści, jaka ogarnie innych ludzi. Myśli zapewne złote, co z tego, że zamiast ukazywać ich głębię i przekazywać je owinięte w historię, podaje je na tacy, popełniając ten sam błąd nachalnego moralizatorstwa, za co niejaka Małgorzata Nawrocka w swoim, zapewne wiekopomnym, cyklu powieści antymagicznym, zapłaciła wieloma negatywnymi komentarzami i napisaniem po prostu złej książki. I boję się, że w tym przypadku – chociaż tezy pisarki nie są aż tak kontrowersyjne, raczej zupełnie już oczywiste – będzie podobnie.

Jeśli Autorka myśli, że ludzie na wsi są tak mili i serdeczni, jak Dorota i jej rodzina, głęboko się myli. Nasza główna bohaterka, to po prostu wzór cnót wszelakich, idealna córka, o jakiej marzyłaby każda mama i każdy tata, katechetka i nauczyciel. Pracowita, chce iść na bardzo trudny i życiowy kierunek, jakim jest medycyna, w dodatku jest zupełnie niedemoralizowana, z miłością do natury, jakiej nie powstydziliby się Darwin i Linneusz. Nie grymasi, zawsze słucha starszych, pisze czułe maile do mamy, pracującej w Norwegii (z mnóstwem wykrzykników, ale o tym kiedy indziej), a i tak ugania się za nią połowa wsi, plus, oczywiście, tajemniczy absztyfikant w osobie Józinka. A gdzie wiejskie dyskoteki? Siedzenie i oglądanie telewizji, czy też łączenie się upragnionym miastem przez Internet? Gdzie ostre makijaże? Gdzie rodzinne fety? Gdzie krówki, świnie i reszta wiejskiego inwentarza? Dorotko, skarbie, boję się, że przypominasz mi tę pastereczkę z odpustów, Ja wiem, że nie można być dyskotekową rozpustnicą albo kimś w tym rodzaju, ale każdy z nas jest niedoskonały, każdy kiedyś marudził odrabiając lekcje czy  wynosząc śmieci, każdy chciał mieć czas na pobuszowanie w Internecie i rodzice na każdego narzekali – nigdy nie było tak, żeby tylko chwalili, jak Idealną We Wszystkim Dorotę (z równie idealną, nieskazitelną urodą). A jej rodzina – ciocię i babcię? Serdeczne, pełne ciepła, skrywanego za szorstkością i tej zdroworozsądkowej wiedzy, która, jak uważa pisarka, charakteryzuje ludzi żyjących na wsi i mający bliższy kontakt z przyrodą. Jedna z nich wciąż wspomina nieżyjącego już męża, a druga, stara panna, z melancholią wspomina mężczyzn, którzy przewinęli się przez jej życie, jednak nie w charakterze kochanków. Obie mają także staroświeckie imiona, które Autorka przytacza przy każdej możliwej okazji i wiele przypadłości, które z pasją leczy ich letniczka, Ida Pałys, a nie da się także zauważyć, że ich sylwetki pisarka kreśli z cukierkowym sentymentem, większym niż swoich starych bohaterów, co dodatkowo sprawia, że ich postacie przypominają – niestety – bajkowe babcię Czerwonego Kapturka, niż realne postacie.

Dawni i nowsi bohaterowie Jeżycejady nadal zachowują się jak po botoksie mózgu, albo jakimś innym niedorzecznym zabiegu odmładzającym. Ich ciepło, tak samo jak w poprzednim tomie, gdzieś się ulotniło, zginęło, zostawiając karykatury tamtych bohaterów. Ida kiedyś miała w sobie nieuchwytny czar, pazura i łączyła w sobie rozsądną panią doktor z rudą trzpiotką mimo upływu czasu; teraz jest tylko rudą wariatką przeżywającą kryzys wieku średniego, polegający na odmładzaniu się na siłę (jak na swoje lata ma także doskonałą przemianę materii; to doprawdy cud medyczny i bardzo jej tego zazdroszczę). Szaleje sobie na wsi, zachowując się zupełnie nieodpowiedzialnie i zupełnie nie jak dawna Ida, o jej mailach do Gabrieli z mnóstwem wykrzykników już nie mówię. Natalia, której synek jest postacią sympatyczną acz zupełnie oderwaną od rzeczywistości, zupełnie nieprawdopodobną, kiedyś tajemnicza, delikatna i poetycka, teraz zmieniona na jakąś wróżkę, która w dodatku potrafi wyprać spodnie z komórką, a także pozwala uzależnić się swoim dzieciom od elektroniki. Pulpecja i jej mąż to, z punktu widzenia Autorki, mili ludzie, którzy przeprowadzili się z miasta na wieś i zapewne przestrzegają zasad ekologii, goszcząc swoją liczną rodzinę w pawilonie gościnnym (moja rodzina jest liczniejsza i czegoś takiego nie ma, co za niesprawiedliwość!) i wyrabiając przepyszne lody, nie mówiąc o goszczeniu Borejków ze wszystkimi książkami. Nie jest po prostu możliwe, żeby nie powiedzieli słowa skargi! Nie wierzę w taką dobroć i szlachetność, naprawdę. Tylko Igancy i Melania zachowali nutkę dawnych siebie; szczególnie nestor rodu Borejków, bo Melanii, zwykle  dość sarkastycznej i sztywnej, nigdy zbyt nie lubiłam. Pisarce udało się zachować sposób bycia pana Borejki, charakterystyczność jego dygresji i specyficzny sposób bycia, bardzo staromodny, ale za to sympatyczny i swój pewien sposób chwytający za serce. Cóż! Przestając być na chwilę Surową Recenzentką, stwierdzam, że gdy stary Borejko umrze, Jeżycejada straci ostatnie prawa do dalszego bycia dalej kontynuowaną.

Styl Autorki jest w tym tomie nieco lepszy w niż w poprzednim – bardziej przypomina dawniejszą pisarkę, która potrafiła słowem czarować. Jednak nie jest już to samo, język pisarki nie ma tamtej duszy, ukrytego w sobie ciepła. Może dlatego, że Autorka stara się być na siłę śmieszna, może tak naprawdę kontynuuje serię z wysiłkiem i każde napisane słowo nie przynosi jej tyle radości co kiedyś? Technika jest, widać, że wypracowane przez lata umiejętności powoli wracają, Autorka brzmi po prostu lepiej niż w McDusi – styl jest dość potoczysty, słowa przykuwają uwagę czytelnika, czasami pisarka błyśnie humorem, tak dobrze znanym nam z poprzednim lat i tak różniącym się od tandetnych żartów z poprzedniego tomu. Bywają momenty, że opisy Autorki, kreślące obraz zaczarowanej rzeczywistości świata kiedyś dawno, przypominały o latach łaskawych dla jej książek – świat, tym razem wiejski i letni, staje się niemal namacalny, otoczony jakąś magiczną mgłą; niemal czujemy na sobie doznania, jakie opisuje Autorka – lepki pot, upał, zimną wodę, wiatr … Najczęściej jednak magia tamtych opisów ulatnia się, gnie pod ilością wykrzykników w mailach Idy i Doroty, wielokropków i zbyt sielankowych, przesłodzonych opisów polskiej wsi, w których pisarka używa mnóstwa niefortunnych zwrotów, świadczących o braku uwagi i chyba mniejszym przykładaniu się do pisania, albo też zmuszaniu się do robienia tego, na co pisarka chęci już nie ma. Na szczęście nie ma już wrażenia szczebiotliwości narracji, jak to było w McDusi, co mnie bardzo denerwowało i wytrącało z równowagi – za to mamy jednak  niezbyt błyskotliwe dialogi, pozbawione tamtej dawnej erudycyjnej głębi, a także dawnych żartów językowych. Nawet to nie jest literacka polszczyzna, bo pisarka sili się na stylizowanie na mowę potoczną, co nie wychodzi jej z wręcz odwrotnym skutkiem. Szkoda, bo przecież styl Autorki był powodem, dla którego czytałam tom po tomie i rzeczą, która była marką pisarki, która nigdy – poza tymi dwoma tomami – nigdy mnie nie zawiodła.

Dla ludzi, którzy dorastali z Gabrielą, Idą, Nutrią i Patrycją to kolejna książka pisarki, kolejny tom przygód rodziny niemal własnej. Ludzie ci, których cząstka została w dawnych czasach, tych latach przełomu pomiędzy odchodzącym komunizmem a szybko nadchodzącą, pędzącą wciąż do przodu nowoczesnością być może odnajdą się w tym świecie, a jeśli nie, to poczują nutkę sentymentalizmu. Jednak nawet oni muszą przyznać, że od tamtych lat do roku 2013, w którym osadzona została akcja powieści, dużo się zmieniło, a staroświeckość nie jest już w cenie. Nawet na wsi, chociaż może się to wydawać nieco dziwne – uwierzcie, nawet do domów otoczonych lasami dotarła cywilizacja: Internet, disco polo, kosmetyki AVON i gazeta Playboy. Ludzie też nie są inni; nie są bez skazy, nie są inni od tych mieszkających w miastach, ludzie są różni nie ze względu na to, gdzie mieszkają, ale na to, kim są. A nie są bez wad, tacy jak na przykład Dorota Rumianek, bohaterka z tej książki, jednak uważam, że nie posiadanie wad nie jest piękne, wręcz przeciwnie. Dlatego wolę inne książki, prawdziwe i trudne, jak moja wiejska Arkadia, nieidealna i dlatego ukochana.

Tytuł: „Wnuczka do orzechów”
Autor: Małgorzata Musierowicz
Moja ocena: 2/10


11 komentarzy :

  1. A ja ci powiem, że są na wsi ''chodzące doskonałości''. Przynajmniej w moim otoczeniu figuruje taka jedna nastoletnia perfekcyjność i aż się boję, co z tej dziewczyny wyrośnie, gdyż uważam, że młodość musi się wyszumieć, choćby odrobinę.
    Co do książki, bez żalu ją sobie odpuszczam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie czytałam książek tej autorki, ale po Twojej recenzji widzę, że wiele nie straciłam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem czemu, ale jakoś nie potrafię się skusić na książki tej pisarki. Moje dziecko zimą przerabiało w szkole jedną z jej książek, ale ja nie czytałam.

    OdpowiedzUsuń
  4. O boże, gdy tylko widzę nazwisko tej autorki to przypominam sobie czasy podstawówki gdy nie znałam jeszcze fantastyki i byłam skazana na to coś. Już sama okładka mnie odstrasza, a po twojej ocenie widzę, że słusznie

    http://czytadelnia-joan.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Nigdy nie lubiłam książek Musierowicz niestety.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie lubię Musierowicz za styl, ogólnie jej historie do mnie nie przemawiają.

    OdpowiedzUsuń
  7. Mnie jakoś nigdy nie przyciągała literatura pani Musierowicz, mimo że wiele osób ją docenia. Jakieś to dla mnie nijakie, niezbyt porywające, opisane jakoś tak drętwo. Nigdy chyba nie udało mi się przeczytać żadnej książki, ta tym bardziej mnie nie zachęca. Dobrze, że negatywne recenzje też się pojawiają.
    Pozdrawiam i zapraszam. KLIK

    OdpowiedzUsuń
  8. Widzę, że słusznie nie sięgnęłam po tę książkę Musierowicz... Ale mimo to mam wiele wspomnień z tą autorką więc jeszcze jej nie skreślam :D

    Zapraszam do siebie
    http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/

    OdpowiedzUsuń
  9. O, tu mnie zaskoczyłaś, bo zawsze czytam tylko pozytywne recenzje :) Znam kilka książek autorki, ale ta akurat jest mi nieznana. Chociaż trzeba przyznać, że ma specyficzny styl do którego trzeba się przyzwyczaić :)
    Thievingbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  10. Muszę znowu sięgnąć po coś Musierowicz, taki miły powrót do młodzieńczych lat :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Mimo wszystko, ja bardzo chciałabym poznać tę autorkę. Wiele dobrego o niej słyszałam. :)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!