Temat
umierania jest trudny, nie każdy chce o tym rozmawiać. Poprawka:
nikt nie chce o nim rozmawiać. Memento mori, mówili
barokowi teologowie, a średniowieczni przedstawiali danse
macabre, czyli ludzi różnych
stanów w tańcu ze szkieletami. Nie bali się śmierci, tak jak my,
mimo że nie mieli takich szans na wyleczenie. Umierały kobiety,
mężczyźni ginęli na licznych wojnach, na drzewach dyndali
wisielcy,
srożyła się czarna śmierć (czyli kombinacja różnych rodzajów
dżumy), a później cholera; podzwaniały dzwoneczki
przy kijach rozkładających się za życia trędowatych, pod
kościołem siedziały dziady z brakiem różnych kończyn. Ludzie
nie bali się śmierci – młodzieńcy szli na wojnę, dziewczyny
w wieku szesnastu
lat zostawały wdowami, by później umrzeć, rodząc pogrobowca. Ale
my, otoczeni cudownymi lekami i szpitalami, w których lekarze
przyszywają kończyny z
powrotem
do ciała i przeszczepiają serca, boimy się bardziej. Dlaczego?
Znaleźliśmy
lek na cholerę i dżumę, na
trąd także. Robert Koch wykrył prątki, które wywoływały
gruźlicę, a gorączka krwotoczna, wywoływana wirusem ebola
dotyka tylko prymitywną Afrykę.
Potrafimy z krwi i moczu wytyczać
niemal wszystko, kości i mózg możemy zobaczyć w badaniach
radiologicznych, tak samo,
jak narządy w
ultrasonografii. Mamy przeciwbólowe – ketonal, ibuprofen, morfinę.
Żywienie pozaustrojowe. Respiratory, rurki intubacyjne, sztuczne
kości, steny, chirurgię
prenatalną
(operacje dzieci będących jeszcze w łonie matki) – rzeczy,
o jakich nie śniło się
średniowiecznym alchemikom i egipskim kapłanom. Myślimy, że
wrócimy do życia po wszystkim, nic nie jest w stanie nas zabić,
boimy się śmierci, bo jest czymś nierzeczywistym, odległym,
tak innym od rzeczywistości – Internetowych żartów, miłostek
serialowych bohaterów, blogów i innych rzeczy, jakie ludzie są
zwykli robić w czasie trwającego już 70 lat okresu pokoju, szumnie
nazwanego pax Europa
(jak wcześniej, za czasów Cesarstwa Rzymskiego, pax
romana), nawet jeśli pół roku
wcześniej zachorowali na zapalanie płuc i udało im się wybudzić
się ze śpiączki
po wypadku samochodowym. Jednak nasza cywilizacja
nie jest idealna – jest choroba zbierająca straszliwe żniwo,
nawet wśród dzieci i wcale nie jest to gorączka krwotoczna
powodowana wirusem ebola.
To cesarz wszystkich chorób, nowotwór.
Komórki
wadliwie namnażają się w danym narządzie, tworząc guz, który
doprowadza do wadliwego działania narządu lub jego całkowitego
uszkodzenia, tworząc bezpośrednie zagrożenie zdrowia i życia
człowieka, w wielu przypadkach tworząc przerzuty na inne części
ciała. Ta tajemnicza choroba, wynikająca z mutacji DNA, pojawia się
z wielu powodów, a czasami również bez powodu i ciężko ją
wyleczyć – bywa tak, leczenie chemioterapią doprowadzało do
śmierci. A na raka, jak zwykle nazywamy nowotwór, może zachorować
każdy – król, żebrak, biznesmen.
Jak w danse macabre.
10
kwietnia 2010 roku, kiedy prezydencki TU-145 M zahaczył o sosnę lub
też został rozsadzony ukrytą wewnątrz bombą zegarową i oczy
całego świata zwróciły się w stronę Smoleńska (a ja leżałam
w łóżku ze złamaną nogą, ale kto o tym w gazetach napisze...)
Joanna dowiedziała się, że ma raka. To dla niej, jej syna i jej
partnera, nazywanego Niemężem był szok, a jego następstwem
założenie bloga. Chustka – taka do okręcenia się, kiedy zimno,
do założenia na głowę, kiedy po chemioterapii znikają włosy,
do wytarcia nosa,
kiedy
zbierze się na płacz. Pomarańczowa,
bo przecież pomarańczowy jest kolorem radości, zasłaniający
chudnące ciało i twarz wykrzywioną twarz. Nawet wtedy, kiedy
okazało się, że tak naprawdę ma nowotwór żołądka i trzeba
było jej go wyciąć, zastępując rurką, w której wciąż utykały
większe kawałki jedzenia. Joanna prowadziła swój internetowy
dziennik przez cały przebieg choroby, ostatni wpis ukazał się trzy
dni przed końcem Joanny, ale na
pewno
nie Końcem historii kobiety będącej niewątpliwym głosem tysięcy
pacjentów onkologicznych w Polsce.
Joanna
pisała prawie codziennie, czasem było to tylko kilka słów, by
czytelnicy wiedzieli, że żyje, że jakoś się trzyma.
Relacjonowała swoją chorobę na bieżąco, opowiadała o
operacjach, chemioterapiach, wymiotowaniu, radioterapiach, cewniku i
potwornym bólu, jaki uśmierzała
morfiną. Jednak rzeczywistość walki
i chorowania na raka była tylko tłem
dla opowieści o życiu codziennym, synu i otaczającym świecie,
który Autorka nagle zaczęła zauważać ostrzej niż zawsze.
Zapisywała także swoje przemyślenia, na coraz głębsze
tematy, przeplatając je – jak to blogach bywa – grafiką,
fragmentami przeczytanych książek, wierszy, fragmentami rozmów,
wycinków świata otaczającego ją i linkami do YouTube'a z muzyką
(muszę
przyznać, że miała naprawdę świetny gust muzyczny).
Bo to nie jest biadolenie nad niesprawiedliwością świata,
filozoficzne poszukiwania odpowiedzi na pytania o sens bólu, nawet
nie relacja z czyjegoś żmudnego leczenia czy desperackie
poszukiwanie
towarzystwa w cyberprzestrzeni – powiedziałabym,
że jest to zapis strzępków życia, próba opisania szczęścia,
zanim ono przeminie w grobie
i ocalenia kawałka siebie dla syna, który, kiedy stanie się
dorosły, przeczyta słowa matki, bezpiecznie surfujące po sieci i
może poczuje przy sobie Jej obecność.
Nie
wiem czy mam prawo oceniać czyjąś blogową twórczość, która
nie jest opowiadaniem – licentia poetica,
wiadomo – szczególnie
że temat jest tak poważny. W
takich przypadkach można przecież więcej – łącznie z brakiem
staranności w interpunkcji i ortografii oraz neologizmami, treść
natomiast
świadomym wyborem Autorki, oceniając to, co opisała, oceniałabym
ją samą, co jest brakiem profesjonalizmu. O ile bohaterowie
literatury pięknej są kreacją, ocenianie
charakteru osób istniejących naprawę, znanych
nam tylko z kart książek jest po prostu moralnie ważkie. Poglądy
Autorki są wyłącznie jej sprawą, a gdyby pisała w jakikolwiek
inny sposób, nie powiedziałabym na to słowo – ma prawo, to jej
życie, jej blog, jej słowa. Nie można stawiać mniej lub więcej
punktów za to, że w pewnych miejscach nie zgadzam
się Autorką. Dlatego tak ciężko jest oceniać tego typu
literaturę.
Nie
mogę wspomnieć
jednak, że Joanna pisała naprawdę dobrze – jednym, prostym
słowem potrafiła wyrazić cokolwiek,
co
chciała, oddać wszystko plastycznie i lapidarnie
(masz ci los, właśnie straciliśmy kolejną osobę, która mogłaby
być doskonałą pisarką)
Mistrzostwem jest opisanie bólu bez tych wszystkich barokowych
porównań pań od powieści z nastoletnimi Mary Sue cierpiącymi z
powodu odepchnięcia przez chłopaka bądź też stracenia swojej
drugiej połówki; zachowanie
typowego humoru i dystansu mimo ogromnego cierpienia, niezapominanie
o nim, nawet wtedy, kiedy pewnego dnia lekarz powiedział pani
Joannie...
Mimo
tematu czytało się naprawdę dobrze, wgłębiając się z lekkością
– może nawet zbyt wielką – w świat przeżyć Autorki i
opisywaną przez nią rzeczywistość. Świat niekolorowany, zwykły,
codzienny, jednak pełen radości i szczęścia z nawet najmniejszej
chwili. Posty, dni w życiu Joanny, czasami tylko migały przed
oczami, pod koniec przestałam sprawdzać daty, traktując książkę
jako spójną całość, czasami jak inaczej napisaną powieść,
dopasowując do siebie elementy układanki, kolejne dni życia
bohaterki, szczególnie że
zdążyłam ją polubić – jako osobę otwartą, inteligentną,
poszukującą, odważną –
bo w końcu myśl o odejściu nie jest dla niej straszna, i potrafi
ją zaakceptować; osobę,
której wartości nie rozsypały się nawet wtedy, kiedy dowiedziała
się, że jeśli nawet wyjdzie z raka, jej życie nie będzie już
nigdy takie samo. Jestem pewna, że portret jeden z wielu tylko
wydobyty na powierzchnię popularnością, jaką cieszył się jej
blog, będący pokrzepieniem
dla innych chorych, równie inteligentnych i pełnych ciepła, o
różnych, czasami naprawdę dziwnych kolejach losu. Tyle że Joanna
umiała pisać, trafiając do serc Czytelników i przez to stając
się głosem wszystkich chorych, przypomnieniem
w Internecie, czasami bolącym jak sumienie, że coś jest jeszcze
poza codziennością, latami, których bieg lubimy obserwować,
planując rzeczy na kolejne lata, jakby Koniec miał nie nadejść
nigdy.
Jest
to jedna z tych pięknych, ale i trudnych do oceny książek, gdzie
każde słowo jest kawałkiem czyjegoś życia, świadectwem,
testamentem. Chwilą, którą trzeba zachować jak zeschłe liście w
zielniku, chwilą dla kogoś innego – syna, ale także każdego
czytelnika, najpierw czytającego bloga, a potem książkę.
Świadectwem szczęścia, chęcią życia, strachem przed
pozostawieniem bliskich bez siebie, strachem braku perspektyw. Do
bólu realna, wżerająca się w mózg, bez tych wszystkich
literackich ozdobników, otwierająca oczy na cierpienie, którego
pomimo zaawansowanej
medycyny nie da się zlikwidować; przypominająca o śmierci, która
czai się za każdym z naszych planów i kiedyś wedrze się do
każdego bezpiecznego azylu, niszcząc argumenty, że ktoś boi się
o niej myśleć bądź rozmawiać.
Joanny
nie ma już wśród nas, jak wielu, wielu innych ludzi – młodszych
i starszych – którzy przegrali nierówną walkę z tą chorobą.
Została po niej tylko pomarańczowa chustka.
Albo AŻ chustka.
Tytuł:
„Chustka”
Autor: Joanna Sałyga
Moja ocena: 7,5/10
Trudna książka, ale ważna i potrzebna. Mam ją czytelniczych planach
OdpowiedzUsuńWyczerpująca recenzja. Wiele już słyszałam o tej książce, ale póki co nie podejmuję się takich trudnych lektur.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że ta książka jest cały czas przede mną, gdyż boję się jej wielkiego ładunku emocjonalnego. Po prostu się jej boję.
OdpowiedzUsuńNawet nie wątpię, że warto przeczytać!
OdpowiedzUsuńNa pewno warto przeczytać tę książkę. Kiedyś po nią siegnę. Na tą chwilę nie jestem gotowa.
OdpowiedzUsuńAż już mi się smutno zrobiło po przeczytaniu samej recenzji. Jeśli książka także wywoła u mnie takie uczucia, to zdecydowanie jest warta lektury
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie
http://to-read-or-not-to-read.blog.pl/
Cóż, nie wątpię, że to bardzo intrygująca pozycja, ale po tym jak mój katecheta chodził po chemii to jakoś nie potrafiłabym się zmusić do czytania o tym. Ogólnie nie nadaję się do takich tematów ;/
OdpowiedzUsuńW odpowiedzi na Twój kom.: nie, TOP 3 robi się u mnie w komentarzach wypisując po prostu zamiast 10 pozycji - 3, które uważasz za warte uwagi ☻
Muszę przeczytać tą książkę! Od dawna chcę ją przeczytać.
OdpowiedzUsuńMuszę się przełamać i przeczytać tą książkę, choć jest o trudnej tematyce .
OdpowiedzUsuńChyba słyszałam, gdzieś o tej książce, jednak nie jestem pewna... Temat trudny, w pewnym sensie okropny (jakkolwiek zrozumieć to słowo). Może sięgnęłabym po tą książkę, gdybym nie znała swojej słabości i tego, że będzie ciężko mi to czytać. O tejże chorobie czytałam tylko "Oskara i panią Różę", więc domyślam się jaki, chcąc nie chcąc nastrój może towarzyszyć przy końcu "Chustki".
OdpowiedzUsuńCiężko mi czytać takie życiowe historie, gdyż bardzo emocjonalnie je odbieram i zazwyczaj płaczę jak głupia. Dlatego nie wiem, czy dam radę się z nią zmierzyć. Zastanowię się jeszcze.
OdpowiedzUsuńJuż jakiś czas temu myślałam, że warto ją przeczytać, ale obawiałam się nagromadzonych emocji i jak sama piszesz - trudnego tematu. Postaram się zdobyć swój egzemplarz, ale nastawię się na mocną fabułę pod kontem emocjonalnym :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
hmm... z jednej strony chciałabym przeczytać tę książkę, bo z tego co piszesz, jest bardzo prawdziwa i poruszająca, ale z drugiej strony boję się, że to nie na moją psychikę bo już przy czytaniu Twojej recenzji, jak wyobraziłam sobie tę kobietę wymęczoną chorobą, piszącą bloga... łzy stanęły mi w oczach.
OdpowiedzUsuńChyba muszę nabrać trochę odwagi by ją przeczytać...
Pamiętam jak trudno było mi po lekturze "Chustki" o niej pisać - wszystko wydawało mi się takie banalne i nijakie w zderzeniu z tym, ile emocji ta książka wywołuje. Tobie udało się wiele z tych rzeczy, które mi tylko po głowie gdzieś chodziły, ująć w słowa, stąd widzę, że odczucia mamy podobne.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja! Czytałam tę książkę, potem zaczęłam czytać jej bloga i byłam pod wrażeniem, jak zgrabnie operuje słowami.
OdpowiedzUsuń