Człowiek
cierpiący poszukuje odpowiedzi na pytanie o sens bólu, powód, dla
którego najgorsze uczucie świata żyje właśnie w nim. Z
cierpieniem fizycznym jest lepiej; wiemy, że jesteśmy chorzy, nasze
ciało jest popsute, więc ból jest nieunikniony. Gorzej jest z tym
bólem psychicznym, bólem niewidzialnej duszy, którego źródło
tkwi często w przeszłości, której już nie można zmienić i od
której nie można uciec, chyba że ma się amnezję. Ludzie różnie
sobie z tym radzą – popadają uzależnienia, często groźne dla
zdrowia i życia, zamykają się w sobie, zapadają w swój świat,
do którego nie ma wstępu nikt inny, albo zagłębiają się w
rutynie, porządkującej świat i niedającej szansy Myślom. A wiele
może być takich Myśli i jestem pewna, że nikt nie chciałby ich
znać. Ale one przychodzą, razem ze wspomnieniami. Wspomnieniami
patologicznej, na różne sposoby rodziny. Śmierć kogoś dla nas
ważnego. Złego traktowania przez rówieśników w szkole.
Potwornych błędów młodości, których nie da się naprawić. I
chyba tych najgorszych, najbardziej wstydliwych, bo przecież
dotyczących najintymniejszych spraw naszego życia – gwałt, nie
daj Boże przez członka rodziny, albo zły dotyk jakiegoś pedofila,
wspomnienie wciąż żywe, palące jak ogień, niszczące
teraźniejszość, która mogła być lepsza, zatruwające każdy
dzień. Niedające żyć.
Coś
takiego w swoim życiu przeżyła Hanka. Teraz ma już trzydzieści
lat, pracę, starannie poukładane, samotne życie. Jednak wraz ze
śmiercią najlepszej przyjaciółki zaczynają pojawiać się rysy –
kobieta musi zaopiekować się córką Ewy, Anią. Nigdy nie
opiekowała się dzieckiem, nie mówiąc o dziecku dręczonym przez
tęsknotę za matką, dzieckiem na tyle małym, że nierozumiejącym
Nieodwracalnego, dziewczynką już od początku sprawiającą Hance
problemy. W tym samym okresie, w pracy pojawia się Łukasz, zupełnie
inny od większości mężczyzn, jakich Hanka miała (nie)przyjemność
poznać. Jednak ten jest inny, jeszcze inny od reszty mężczyzn, z
którymi bohaterka miała do czynienia w swoim życiu, co
jednocześnie niepokoi kobietę, ale i ją fascynuje? Czy Hanka
wykorzysta okazję zmian na lepsze, czy zaprzepaści wszystko,
jeszcze szczelniej osłaniając się przed światem? Czy jest na to
gotowa, czy ma odwagę zmienić gruntownie swoje życie, pobudować
coś nowego na gruzach starego świata, bez Łukasza i Ani? Czy
pogodzi się ze swoim cierpieniem, zaakceptuje ból i przestanie żyć
niszczącymi wspomnieniami? A może nowe, życiowe doświadczenia
jeszcze bardziej pociągną ją na dno? Cóż, ode mnie się tego nie
dowiecie – zamiast tego zachęcam do przeczytania recenzji, by
zdecydować, czy odpowiedzi na te pytania są warte poznania.
Znów
rzeczą, jaką chcę najpierw pochwalić, jest okładka, znów twarda
i niezwykle estetyczna. Kolejny raz jestem oczarowana kompozycją,
śmiałym, ale trafnym połączaniem kolorów, które sprawiają, że
książkę jest po prostu przyjemnie wziąć do ręki. W tle mamy
czarno-białe zdjęcie dwóch małych dziewczynek-przyjaciółek,
zdjęcie bardzo stare, ale i tak pasujące do treści, skontrastowane
z intensywnie różową ramką, w której białymi i czarnymi
literami wypisano imię, nazwisko Autorki oraz tytuł powieści z
maleńką filiżanką parującej kawy (albo czekolady) pod spodem.
Grzbiet i tył książki są różowe, co wygląda elegancko i
harmonizuje się przodem. Nie ma tu ani grama kiczu, dzięki temu
genialnemu, ale i ryzykownemu połączeniu z chropowatą bielą i
czernią okładkowego zdjęcia, tylko na pierwszy rzut oka nietrafnie
dobranego do fabuły, jednak po przeczytaniu książki nabierającemu
kilka nowych znaczeń. Oczywiście wciąż nie mogę wyjść z
podziwu nad tym, że Wydawnictwo większość swoich książek
oprawia w twarde okładki i dopieszcza wydania, ale dzięki temu
powieść po prostu chce się wziąć do ręki i zacząć czytać.
Sprawia, że książka kusi podwójnie – tu wolę nie wspominać o
poprzedniej okładce, oczywistej, a nawet odpychającej. Wydawnictwo
od tamtego czasu zrobiło ogromne postępy, co mnie bardzo cieszy.
Autorka
pisze dobrze. Ba! Nawet bardzo dobrze. Czyta się lekko, potoczyście,
szybko, ale jednocześnie nie jest to język prosty, pozbawiony
wszystkich ozdobników. Autorka, nie zbaczając w rejony nadmiernej
poetyzacji tekstu, swoją narracją wchodzi głębiej – nazywa
emocje w plastyczny sposób, manipuluje środkami językowymi,
zaskakując czasami czytelnika ciekawie dobranym słowem, w
rzeczywistości bardziej pasującym do danej sytuacji niż coś
bardziej oczywistego. Dzięki temu powieść zyskuje na głębi i
staje się czymś więcej niż opowiedzianą historią, a emocje
bohaterów stają się bardziej wiarygodne, bardziej odczuwalne dla
czytelnika – a przez oni sami stają się bardziej luddzy, w pewien
sposób nam bliscy. Jej styl nie jest przekombinowany, trudny do
rozsupłania, ale jednocześnie ma drugą warstwę, w którą
przyjemnością można się wgryźć. Nawet dialogi wypadają dość
naturalnie, żywo, choć momentami dość naiwnie, jednak jest to
bardziej język potoczny, pełen zwrotu zasłyszanych w życiu
codziennym i charakterystycznego rytmu, niż pompatyczna polszczyzna
literacka. Tak samo opisy, pojawiające się do czasu, do czasu,
szczególnie te dotyczące cmentarza, pełne pewnego rodzaju ponurej
liryki. Szacunek należy się także pisarce za mistrzowskie ujęcie
emocji dziecka i zapisanie na kartach książki w sposób mało
infantylny, ale też zgodny z jego logiką i pojmowaniem świata; w
sposób najbardziej odpowiedni. Wbrew pozorom jest to bardzo trudne,
kłopotliwe nie tylko dla początkujących, ale i dla
profesjonalistów, nie tylko dlatego, że jako dorośli tracimy
dziecięcy punkt widzenia – emocje dziecka są bardzo złożone i
trudne do opisania w sposób, jaki zwykle się to robi, zupełnie
inne. Pisarka dokonała więc niemożliwego – opisała dziecięcy
ból i sposób przeżywania straszliwej traumy bardzo wiarygodnie i
ze znawstwem, w dodatku delikatnie i z potrzebną dyskrecją, nie
wyciągając od razu wszystkiego na wierzch – wiele trzeba
zrozumieć z ciszy pomiędzy słowami, podtekstu, jakiegoś mało
znaczącego wydarzenia. Czasem wszystko zależy od jednego słowa,
drobnego gestu, skojarzenia. To zaważyło na wiarygodności,
ponieważ Autorka przemawia językiem zdarzeń, a bezpośredni opis
najmroczniejszych emocji człowieka najczęściej zrzuca z piedestału
nawet najlepszych artystów słowa.
Fabuła
do skomplikowanych nie należy, ale do naiwnych – w dużej części
– też nie. Problemy Hanki są jak najbardziej realne, dotyczące
zapewne wielu osób, a pod wiarygodnością wątku Ani mogę się
podpisać obiema łapami. Obie historie nie są przesłodzone, bo
przecież, tak na przekór wszystkim modnym powieściom Young Adult,
koszmary kobiety nie przestają ją dręczyć, wręcz przeciwnie, a i
sama Hance chodzi o coś więcej niż o sprawy łóżkowe. Tak samo
jest z Anią – w tysiącach innych, bardziej przewidywalnych
powieści, ciocia Hanka zaczęłaby się lepiej opiekować
dziewczynką po tym nieszczęśliwym wypadku w czasie Wigilii, a ona
zapominałaby o swojej mamie (na końcu spadłby deszcz z cukierków
i wszyscy byliby zadowoleni jak Teletubisie). Autorka decyduje się
jednak na tę bardziej wyboistą ścieżkę, trzymając się
realizmu, świata, w którym nic łatwo nie przychodzi i nigdy nie ma
pełnego szczęścia, czyniąc książkę o wiele mniej przewidywalną
i głębszą. Także zakończenie, dające co prawda nadzieję na
happy end, ale wciąż jeszcze niejednoznaczne, wydawało mi się
prawdopodobne, lepsze od ślubu czy też pewności do szczęśliwej
przyszłości bohaterów. Na uwagę zasługuje także historia jednej
z dziewczyn Łukasza, fascynującej, barwnej Irminy z podręcznikową,
artystyczną wersją CHAD-a, nieco ogólnikowo nazwaną manią. Cała
ta sprawa z nią byłaby bardzo nieprawdziwa i zbyt kolorowa, gdyby
nie kryjący się za feerią barw mrok, którego Autorka nie ukrywa,
a który doprowadził dziewczynę do tak życiowego, przyziemnego i
bolesnego końca.
Mogłabym
chwalić pisarkę dalej, analizując bardzo realistyczne koleje losu
Hanki, jednak – niestety! - pojawiło się kilka zgrzytów; może
subiektywnych, może nie. Mam bowiem wrażenie, że Weronika,
intrygująca właścicielka kawiarni, ze swoją intuicją, którą
śmiało możemy podciągnąć pod zdolności magiczne, niezbyt
pasuje do mocno osadzonej w szarym świecie zwykłych szaraków
historii Hanki i Ani; wywołuje u mnie pewien dysonans, wrażenie, że
Autorka tak naprawdę nie może zdecydować się, czy pisać o
świecie bardziej realistycznie, czy bardziej magicznie, a łapanie
kilku srok za ogon nigdy nie było dobrym pomysłem, czego dowodzi to
wydarzenie na cmentarzu (jak gotycko!), co jakoś ciężko połączyć
z do bólu realną chorobą Ewy i tym, co tamten nieznany mężczyzna
zrobił Hance. Albo realizm, albo na całego uderzamy w fantastykę,
podmalowując niesamowitością inne wątki powieści. Chyba że
pisarka myśli, że takie istoty jak Weronika naprawdę istnieją, a
w otchłani rozpaczy można doznać pocieszenia w wizji czy śnie
(chociaż ze snami jest różnie... jak dowodzi kilka przypadków w
moim życiu, będących raczej projekcją moich nadziei niż jakąś
wizją mającą na celu zrozumienie przeze mnie różnych rzeczy.
Myślę, że takie rzeczy po prostu nie zdarzają, prawda, panie
Freud?). Chyba że miało to być jakiś sposób na rozładowanie
trudnych emocji, złagodzenie ponurej wymowy książki, co również
niezbyt mi się podoba – Autorka nie powinna ukrywać mroku i
rozmywać cieni, by czytelnik nie myślał, że świat jest zły,
ponury i nieciekawy, pozbawiony pierwiastka zaskoczenia, bez osób
barwnych i ciekawych. Nie – pomysł połączenia realistycznej
obyczajówki z elementami fantastyki nie był zbyt dobry.
Postacie
nie były płaskie, nudne i nijakie, posiadające tylko imiona, jak
to często bywa w powieściach i czego nienawidzę. Autorka starała
się bardzo, by jej postacie były głębsze, prawdziwe i ciekawe, co
wyszło jej całkiem nieźle, a w dodatku zupełnie naturalnie, jakby
tak musiało być. Ponad przeciętność wybijają się jednak dwie
postacie – Ania i Irmina, choć tę drugą znamy tylko ze wspomnień
Łukasza. Obie sprawiają wrażenie żywych, głębokich i niezwykle
realistycznych, niemal wychodzących z kart książki. Ania to
samotna, pięcioletnia dziewczynka, którą niezbyt zrozumiała
choroba mamy, wyrwała ją z krainy dziecięcych marzeń i ufnego
spoglądania na świat. Dziewczynka nie może zaakceptować zmian,
nowej cioci, która, jak instynktownie wyczuwa, niekoniecznie ją
chce; tęskni za matką i – jak to dziecko – nie rozumiejąc
istoty śmierci, pragnie ją zobaczyć. Postać Ani jest wyrokowana
bardzo głęboko, ze zrozumieniem, empatią i fachową wiedzą na
temat psychiki dziecka, ale jednocześnie jest pozbawiona technicznej
sztuczności – postać dziewczynki tętni życiem, prawdziwym
pisarskim flowem, wiarygodnością i naturalnością. Irmina
natomiast to prawdziwa artystka, a podejrzewam, że pisarka czuje
takie klimaty – kolorowa, ale nie kiczowata, pełna pasji i tego
czegoś, co ma tylko prawdziwy artysta, jednak również niezbyt
jaskrawa – jak już pisałam, za jej postacią kryje się mrok, tak
głęboki, jak jasne są barwy, otaczające dziewczynę. Mimo
wszystko jest to postać bardzo wiarygodna, ciekawsza nawet niż
główna bohaterka i – subiektywnie mówiąc – do końca
niewykorzystana przez Autorkę. Szkoda. Takich postaci w literaturze
zwykle jest bardzo mało.
Główna
bohaterka, Hanka, została skonstruowana poprawnie, jednak nie
potrafiłam wykrzesać dla niej tyle sympatii, co dla Ani. Ot, zwykła
kobieta po przejściach, chroniąca się w swoim uporządkowanym
świecie. Być może taka kreacja była celem pisarki, być może coś
poszło nie tak, ale jej postać nie wywołała u mnie takich emocji,
mimo że doskonale rozumiem jej uczucia. Autorka przecież nie
eksploatuje najmroczniejszych uczuć postaci, chociaż mogłaby:
nawet to, co przeżywała mała Hanka, pokazane jest po wierzchu,
jakby sama pisarka bała się tego, co można znaleźć na dnie. Bo
jestem pewna, że potrafiłaby napisać o Hance jeszcze więcej,
strącić ją do piekła depresji, napisać szczerze, zamiast
wygładzać jej uczucia jak zgnieciony aksamit. Fakt, że wtedy
powieść skręcałaby w stronę poważnej powieści psychologicznej,
na tyle trudnej, że wpędzającej wrażliwsze jednostki w chwilową
depresję i nie byłaby to książka z ciepłą czekolaterią i
tysiącami jej odmian. Może dlatego pisarka wolała lekko
zafałszować rzeczywistość, kosztem konwencji spłycając postać
głównej bohaterki.
Postacie
drugoplanowe, a także epizodyczne zostały nakreślone całkiem
nieźle. Na wyróżnienie zasługuje Łukasz, jeden z niewielu
mężczyzn w babskim gronie bohaterek. W większości powieści ta
postać pełni funkcję obiektu marzeń erotycznych głównej
bohaterki, nieważnie jak bardzo skrzywdzonej, który sam jest raczej
tylko i wyłącznie ciałem. W tym wypadku tak nie jest – emocje
postaci są bardziej skomplikowane, prawdziwe, naturalne, a sam
Łukasz poza wyglądem ma jeszcze dobre cechy charakteru i
inteligencję. Wcale nie zależy mu na tym, by Hankę zaprowadzić do
swojego łóżka, jego uczucia są naprawdę głębokie, bo, wbrew
pozorom, miłość nie tylko na tym nie polega (mimo że większość
ludzi tak sądzi) i ogólnie jest postacią bardzo sympatyczną,
budzącą zaufanie; tym typem faceta, dla którego najważniejsza
jest jego dziewczyna. Świetną postacią, choć zbudowaną dość
niekonsekwentnie, jest matka głównej bohaterki, do której nie
potrafię z całą pewnością powiedzieć, czy naprawdę kochała
córkę. Szkoda, że ten temat został potraktowany połowicznie i że
Autorka nie rozwinęła niektórych spraw, na wiele elementów
kontaktów Hanki z rodzicami opuszczając zasłonę milczenia. Gdzieś
pomiędzy niedopracowaniem a ciekawie sportretowaną postacią
znajduje się Weronika, nieznośnie jednak eteryczna. Mam prawo
przypuszczać, że pisarka rozwinie jej postać w kolejnych
książkach. Płasko potraktowanymi postaciami są koleżanki Hanki z
pracy, które znienawidziłam za serdeczność i infantylność –
nie były zbyt ciekawym tłem dla głównej bohaterki ani niezbyt
dobrze definiowały rzeczywistość w pracy.
Mimo
wszystkich mankamentów książkę czytało się z wielką
przyjemnością. Do wyśnionego ideału zabrakło wiele, ale gdyby
wszystkie powieści obyczajowe były takie jak ta, świat byłby
piękniejszy. Samo podjęcie tematu najdrastyczniejszych rzeczy,
jakie mogą spotkać dziecko – śmierci ukochanej matki i zły
dotyk, niełatwych nie tylko dla pisarza i czytelnika, bardzo
doceniam. I jeszcze drugie dno powieści – dyskretne przesłanie o
tym, jak pogodzić się z bólem, z tragiczną przeszłością. Bo
odpowiedź na to pytanie nie kryje się w trudnej filozofii, w wierze
Kartezjusza, że wszystko jest iluzją i jaskini Platona, ale w
prostej prawdzie o pięknie. Pięknie, które powstaje z bólu, jak
perła; pięknie, które ma duszę. O tym, że perły mają ci,
którzy cierpią, chociaż sami o tym nie wiedzą. I że ludzie z
perłami są cenni, bardzo cenni. Bezcenni.
Tytuł: „Poduszka w różowe słonie”
Autor: Joanna M. Chmielewska
Moja ocena: 6/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
Nie znam tej książki, ale bardzo mnie nią zainteresowałaś. Przeczytam :)
OdpowiedzUsuńKiedyś bardzo chciałam sięgnąć po którąś książkę tej autorki :)
OdpowiedzUsuńWłaściwie nadal chcę, ale zamierzam zacząć swą przygodę od jej najlepszego dzieła :D
Ciekawie napisana recenzja, jakby książka mi się trafiła, to pewnie chętnie bym przeczytała.
OdpowiedzUsuńTematyka książki zaintrygowała mnie, chociaż nie aż całkowicie. Trochę powątpiewam, czy sięgnąć po nią, czy nie. Ale może w przyszłości...?
OdpowiedzUsuńZdążyłam już poznać prozę Pani Joanny. M. Chmielewskiej i bardzo przypadła mi do gustu jej umiejętność kreacji postaci. Tę książkę mam w planach. Właśnie na nią czekam.
OdpowiedzUsuńJestem w połowie książki i jak na razie mam bardzo zbliżoną opinię do Twojej, intrygująca to prawda, ale czekam aż wydarzy się coś co zwali mnie z nóg ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Mimo tych wad, które wymieniłaś myślę, że jednak sięgnę po tę książkę, bo zapowiada się dla mnie bardzo ciekawie. Z twórczością Pani Chmielewskiej dotąd się nie spotkałam, więc jestem zaintrygowana;)
OdpowiedzUsuńI jako, że jestem pierwszy raz na Twoim blogu to chciałabym pochwalić Twój styl pisania;) Jest naprawdę świetny;)