Są
takie tematy w literaturze, które zawsze chwytają – i najczęściej
są to tematy smutne, bo ludzie lubią wiedzieć, że ostatecznie
mają lepiej od innych; oraz miłość, chyba najpiękniejsze z
uczuć, o którym, jak na tym świecie bywa, marzy każdy, a mało
kto je otrzymuje. Nie wspominam tu oczywiście o horrorach i
kryminałach, bo ostatecznie makabra i zło fascynuje każdego. Są
więc powieści o samodoskonaleniu się, o byciu bohaterką jakieś
rebelii, księżniczką, wampirem, o nienawiści, miłości,
tajemnicach, zdradach, niesamowitych przygodach w równie
niesamowitych światach; o miłości w najrozmaitszych konfiguracjach
i o chorobach. Chorobach? Kto chce teraz, w dobie wiecznej miłości
i botoksu (który stosują wszyscy – od Madonny i pana prezydenta
Putina, przez trzydziestolatki z mikrozmarszczakmi do mojej
pięćdziesięcioletniej sąsiadki, która przeżywa swoją drugą
młodość) chce czytać o chorobach? Szczególnie takich, które
medycyna nie potrafi wyleczyć – jak nowotwór czy gorączka
krwotoczna Ebola. O ile to drugie jest zmorą Trzeciego Świata,
gdzie higiena jest na niewielkim stopniu, to rak wespół z depresją,
cukrzycą i zawałami dziesiątkuje społeczeństwo nowoczesnej
Europy. To strach, szczególnie jeśli jest się młodym i żyje się
izolowanym, niemal doskonałym świecie. Czy
takie powieści w ogóle mają szansę się sprzedać?
Powieść
Gwiazd naszych wina Johna
Greena pokazała, że jest inaczej – napisana lekko, niebanalna, z
sympatycznymi bohaterami i wielką tragedią w tle, czego Autor nie
ukrywa. Młodzi ludzie zakochiwali się w tej książce pasjami, nie
mówiąc o ekranizacji, która stała się hitem, spłaszczając
jednak mocno wymowę książki. Powtórzyła się sytuacja Igrzysk
Śmierci, kiedy to za dobrą
książką podążyło mnóstwo naśladowców, albo odnoszących
sukces, albo żywcem importowanych i zachwalanych w mediach, co jakoś
się nie przekłada na ich popularność. Fabuły jednak zaczynają
się czytelnikom kręcić, zaczyna przeinaczać imiona i ogólnie
kręcić nosem na przygody bohaterów, jakoś nie będąc wdzięcznym
za noce, które jakiś pisarz nie przespał, klecąc dzieło swojego
życia. Przynajmniej czasem jest tak ze mną. Ale czy każda książka
musi być zła?
Zac
leży w szpitalu dla dorosłych, a najmłodszą osobą, jaką tam
zna, jest pielęgniarka i Cam, mający raka mózgu. Ma białaczkę;
choroba wznawia się już drugi raz, zmuszając lekarzy do
przeszczepu szpiku. Pewnego dnia do najbliższej sali przychodzi
dziewczyna, mniej więcej w jego wieku. Od stukania i głupkowatej
piosenki Lady GaGi zaczyna się jego znajomość z Mią, piękną,
zbuntowaną dziewczyną chorującą na mięśniaka. Losy bohaterów
splotą się jeszcze nie jeden raz, w świecie poza szpitalem, gdzie
trzeba dać radę zwykłemu dniu, co z rakiem nie jest łatwe –
pogodzenie się ze skutkami choroby jest ciężkie, niekiedy prawie
niemożliwe do zaakceptowania, nie mówiąc o paraliżującym strachu
przed remisją. Równolegle do problemów bohaterów rozwija się ich
uczucie, na początku trudne, zapętlone w inne, negatywne emocje,
jednak z każdą kartką powieści coraz bardziej widoczne. Jaki więc
scenariusz los zgotował dla młodych kochanków? Czy ich miłość
jest (również) przeklęta przez gwiazdy?
Chciałabym
napisać coś dobrego o tej książce. Po przeczytaniu pamiętnika
Joanny Sałygi mam przecież głębokie zrozumienie cierpienia, jakie
przechodzi człowiek chory na raka – nie życzę tej choroby nawet
najgorszym wrogom, tym bardziej książkowym postaciom. W takiej
książce więc musi być coś dobrego, po prostu musi, wstyd mi
trochę pisać źle o książce, która opowiada o cierpieniach
ludzi. Nawet chwalenie okładki zaspokoiłoby moje sumienie, ale
oczywiście, cud introligatorski to nie jest. O czym mam więc
napisać? O tym, że lubiłam bardzo wstawki o kangurach, zwierzętach
wciąż mnie interesujących, których tu jest wiele? Gdybym się
uparła, mogłabym napisać, że to wielki plus, ale – niestety!
Jedna jaskółka wiosny nie czyni, kilka kangurów książki nie
uratuje. Przykrość.
Zaczniemy
od aspektu wizualnego, czyli od okładki. I tu niemałe zaskoczenie,
ponieważ nastolatkowie na niej przedstawieni nie noszą żadnych
oznak swojej choroby. O ile włosy dziewczyny można uznać za blond
peruczkę, jaką nosiła przez kilka rozdziałów, to chłopak
przypomina bardziej Rhysa, jej byłego chłopaka, niż Zacka bez
włosów i twarzą napuchłą od leków. Dziwne. Może taki
przystojniak miał przyciągnąć potencjalne czytelniczki, które,
zapewne, nie sięgnąłby po powieść z białaczkowym żywym trupem
na okładce, natomiast przestawienie samej dziewczyny, z powodu
tytułu, po prostu nie wchodzi w grę. W każdym razie chłopak
kontrastuje się delikatną dziewczyną na pierwszym planie i chyba o
to chodziło, a całość zsykuje nieco luzackiego, komiksowego
designu, jak rasowa książka dla młodzieży, którą przecież
powieść jest. Coraz bardziej podoba mi się kolorystyka okładki,
konsekwentnie utrzymana w tonacji czarno-białej z jasnoniebieskimi i
czerwonymi akcentami (element graficzny, tytuł i nazwa serii),
dziwnie przypominająca mi obrazy Roy'a Lichetsteina (tylko po co tam
te gwiazdki? Wyglądają bardzo dziennie, szczególnie w pobliżu
tego przystojniaka w czarnych okularach). Jednak najdziwniejsze jest
to, że okładka zupełnie nie sugeruje, że książka opowiada o
nastolatkach cierpiących na nowotwór, a mi kojarzy się z romansem
kolejnego wydziaranego kolesia i delikatnej dziewczyny o czerwonych
paznokciach. Cóż! Pocieszam się myślą, że bywały jeszcze
bardziej mylące okładki.
Styl
Autorki był bardzo prosty, płaski, nieudolnie próbujący
naśladować tok myślenia nastolatków, co najbardziej widać było
w rozdziałach pisanych z perspektywy Zaca – nie czuć w nich
żadnych emocji, o których chłopak nam opowiada, a i wątpię, czy
tak czuje się każdy nastolatek chory na białaczkę; jego
filozoficzny spokój jest po prostu zadziwiający, bo nawet taki hero
jak Jezus bał się śmierci, a
co dopiero istota pokroju tego chłopaka. I te żarty! Z pewnością
na temat raka nie można pisać aż tak lekko, wychodzi to bardzo
sztucznie i płasko, a ja zaczynam mieć wrażenie, że chodzi tu
tylko o romans dwóch osób, jakie nigdy nie spotkałyby się ze sobą
w innych okolicznościach (jak głosi okładka) niż o zgrabne
podejście do tej choroby, opisanie w sposób bliski nastoletniemu
czytelnikowi jak to (eh, powtarzam się) w swej powieści czyni John
Green. Lepiej wyszła część Mii, jakoś tak naturalniej i
autentycznie swobodnie, pisarce było łatwiej chyba pisać z
perspektywy dziewczyny, jako że sama jest kobietą – w najlepszych
momentach mamy wrażenie, że dziewczyna opowiada nam historię
swojego życia, żywo i z przejęciem, którego brakuje w narracji
Zaca. Jednak rzeczą, która przeszkadzała mi w obu narracjach była
nadmierna patetyczność niektórych fragmentów, przyprawiających o
ból głowy każdego żywego wskaźnika stężenia kiczu, używanie
wyświechtanych, mało wysublimowanych zwrotów do opisywania
najtrudniejszych aspektów z życia bohaterów, sentymentalizm z
kiczem za skórą i prostotą, czasami ocierającą się o naturalizm
i, w finale, wulgarność, zupełnie tutaj zbędną, nawet w warstwie
językowej – pisarka nie ma pióra na tyle sprawnego, by
eksperymentować z tą niezwykle trudną formą. Zresztą wątpię,
że było to celem Autorki; starała się po prostu opisać życie
współczesnego nastolatka słowami, jakie najbardziej do niego
przemawiałyby, a ponieważ, jak widać po tej powieści, niezbyt zna
się na świecie dzisiejszej młodzieży i jednocześnie chce być
smutna i poetycka w sposób nastolatkowy, wychodzi jej pomieszanie z
poplątanym, bardzo zresztą niezdrowe (gwiazdki,
sentymentalno-makabryczne opisy zachodu słońca... choć w sumie
rzadko przychodzi mi do głowy, by stwierdzić, że wieczorny fiolet
można porównać do siniaka). Poza tym czuć tu lekkość, niechęć
do tematów głębszych, jakie pojawiają się zawsze, kiedy mamy do
czynienia z powieścią o nowotworze, spłaszczającą książkę do
zwykłego romansu; nie można narzekać jedynie na językowe
potknięcia, których pisarka nie zalicza, prowadząc opowieść
potoczyście i szybko, dzięki czemu czytałam pięćdziesiąt stron
w mniej niż godzinę.
Gdybym jakiemuś
maniakalnemu czytaczowi, który orientuje się w młodzieżowych
nowościach, opisała pewną postać, bez ujawniania płci, a on
miałby zgadnąć, o kogo chodzi, kiedy opowiedziałabym mu o kimś,
kto miał mięśniaka w nodze, wobec czego musiano nogę tę odciąć,
napewno odpowiedziałby, że mówię o Augustusie z Gwiazd naszych
wina, co byłoby nieprawdą, ponieważ chodziło mi o kogoś
innego – dziewczynę, Mię, bohaterkę tej książki.
Zastanawiające podobieństwo, prawda? Jednak gdy przyjrzymy się
bliżej, zauważamy, że jednak bohater książki Greena był
zdecydowanie bardziej ludzki, mimo że Autorka
starała się, by Mia, przez swoje, w gruncie rzeczy, zrozumiałe
zaburzenia psychiczne, była postacią bardziej wiarygodną.
Naprawdę? Nawet jej nie polubiłam. Była imprezowiczka, zbuntowana
nastolatka, przy czym bardzo poraniona istotka i okaz miłosierdzia
dla swojego ukochanego, dziewuszka, którą łatwo się rani i takie
tam. W dodatku jeszcze urodzona filozofka, wrażliwa na sztukę Lady
GaGi dusza (no co, nie śmiejcie się! Artpop
okazał się wtopą i
kobieta ostatnio śpiewa jazz), jakby jeszcze było tego mało, jest
diabelnie inteligenta i zostanie pielęgniarką, jakby widok igieł i
szpitala nie przywoływał traumatycznych wspomnień. Za dużo tego
wszystkiego, dajcie już spokój. Nie ma wiośnianej lekkości Gusa
czy Hazel, ich naiwności i żywotności osób nieidealnych i przez
to realnych, zamiast tego jest nastolatka przytłoczona mrocznymi
problemami i nakreślona niewprawną, toporną kreską, co sprawia,
że postać wydaje się fałszywa i szyta grubymi nićmi; pozbawiona
nawet iskry życia, która sprawia, że w pewnym sensie wierzę
w ich istnienie i nie
mogę uwierzyć, że po zamknięciu książki postacie nie plotkują
o mojej ukochanej kawie 3w1 z brązowym cukrem, którą zawsze
popijam w trakcie czytania. Tutaj tego nie ma, no, może poza
zniechęceniem i ziewnięciami i zniecierpliwieniem na samą myśl o
kolejnym spotkaniu z bohaterką.
Zac
nie jest pod żadnym względem lepszy – powiedziałabym, że ta
postać jest zdecydowanie gorsza od Mii. Pusty, plastikowy chłopak,
zimny, obojętny, jakiś taki... Ciężko bowiem precyzyjnie określić
moje odczucia względem tej postaci, Autorka nawrzucała tyle cech do
jednej postaci, że trudno określić, kim bohater naprawdę jest.
Dowcipny? Proszę bardzo! Mądry? O, on jest prawdziwym matematykiem,
bo szanse jego i Mii ma oblicza z dokładnością do jednej setnej
(przesadzam), w dodatku nie wierzy w życie pozagrobowe, nie mówiąc
już o wiedzy, ilu statystycznie ludzi na świecie umiera każdego
dnia, ilu się rodzi, a ilu dowiaduje się o swojej chorobie
nowotworowej. W dodatku jest stoikiem, bo załamuje się dopiero przy
trzecim leczeniu, wcześniej znosząc w milczeniu i zagryzionymi
zębami całą tą masakrę, którą nazywa się leczeniem białaczki,
jest anielsko dobry dla Mii, o czym świadczy końcowa, do bólu
przesłodzona scena, dla rodziców i niemal nigdy nie łamie
ustalonych zasad; jednocześnie potrafi być okrutny dla małych,
umarłych zwierzaczków, co jakoś kłóci się z powyższym. O czym
zresztą piszę, skoro Zac z początku książki, ten samotny chłopak
w izolatce, jest zupełnie inny niż Zac siedzący z Mią pod kołdrą
i opowiadający jej przeróżne historie z jego niezwykle długiego
życia – jako zwykły czytelnik byłam, delikatnie mówiąc, nieco
zdezorientowana, nie mówiąc o fascynacji chłopaka Emmą Watson
(Hermioną z filmów o Harrym Potterze) z powodów niemal nam
nieznanych. Czasami Autorka, w przypływie weny, sportretuje go
lepiej, czasami gorzej, zwykle jest to jednak kolejna przeciętna
postać bez wyraźniejszych zadatków na zmianę. Przy tym wszystkim
zabrakło jakiegoś rysu, iskierki życia, czegoś, co nadałoby
Zacowi wyraźną, rozpoznawalną twarz wśród innych bohaterów –
może jakiś szalonych zainteresowań, inteligentnej, niebanalnej
osobowości, jaką mógł pochwalić się Augutus, może po prostu
posiadania niezaprzeczalnych wad, jak na przykład – nie wiem –
niechęci do pracy na rodzinnej farmie. A może po prostu Autorka nie
ma tej magicznej zdolności wkładania w swoje postacie życia, może
nie potrafi przyglądać się ludziom i piórem (a właściwie
klawiaturą) uchwycić to, co niewidzialne, ale tak ważne dla
książkowej postaci?
Czasem
pojawiają się jeszcze jakieś marginalne postaci, jak matki
głównych bohaterów czy ich rodzeństwo, a także Rhys, były
chłopak Mii, który ujął mnie swoimi kapeluszami. Postaci te są
jednak albo dobre, albo złe, bardzo czarno-białe, niedopracowane i
przez to aż proszące się o dodatkowe cechy i własne historie.
Sympatyczna mama Zacka mogłaby być jeszcze bardziej sympatyczna,
tak samo jak Bec, a na więcej fragmentów zasługuje Evan, a i
przydałoby się jeszcze bardziej rozwinąć aspekty relacji Mii z
jej mamą, które wydały mi się bardzo ciekawe i warte rozwinięcia,
ponieważ posiadały pewną głębię, jakiej w reszcie książki
trudno szukać. Szkoda. Smuto mi, jak pisarze marnują w ten sposób
potencjał swoich książek, sprawiając, że zamiast być
usatysfakcjonowana z ich lektury, czuję niedosyt, porównywany do
tego uczucia, kiedy jestem głodna i ktoś daje mi tylko maleńki
kawałek mojej ulubionej pizzy.
Nie
ma tu wielu wydarzeń, choć pisarka stara się, by jej książka
była jak najciekawsza – marginalnych zdarzeń brak, jak również
wątków pobocznych, poza niewielkimi dygresjami, co w pewnym sensie
jest dobre, bo jest mało rzeczy, które denerwują tak bardzo, jak
plączące się na tle całej historii wątki, całkiem ciekawe, tyle
że urwane i już niedokończone, albo skończone bez polotu. Tutaj,
na szczęście, takich rzeczy nie ma, jednak różnorodność jest
żadna, a emocje bohaterów, najcięższy punkt powieści, tylko z
pozoru są ciekawe – nie ma tam jakichś nowych, odkrywczych
przemyśleń czy ciekawego podejścia do sprawy, a o złości,
cierpieniu i buncie opowiada niemal każda książka. Autorka także
tnie
nieco fabułę, pokazując tylko kluczowe momenty z życia bohaterów,
co prawda obudowane w jakąś dodatkową akcję, poboczne dialogi i
opisy, ale są to tylko fragmenty z ich życia, pewnie po to, by
uniknąć dłużyzn i większej objętościowo książki, a tym samym
sprawić mi przykrość – co jak co, ale cegiełki lubię bardzo.
Sama fabuła zresztą jest połączeniem wędrówki Mii przez
Australię, szpitalnych impresji na początku i wydarzeń na farmie z
małymi wyjątkami, co w pewnym stopniu zaczyna się nudzić już w
połowie i choć miło się czyta, miałam poczucie pewnej
powtarzalności i to wrażenie, że książka nie jest w stanie mnie
zaciekawić – ani przecież fabuła jako taka, ani
niesatysfakcjonujące, infantylne i przesłodzone zakończenie, ani
nieodkrywcze przemyślenia i zachowania bohaterów nie porwały mnie
na tyle, by po odłożeniu książki myśleć o niej więcej, niż
tego wymaga napisanie jakiejś tam recenzji.
Powieść
trudno jest nie konfrontować z innymi pozycjami tego rodzaju, nie
mówiąc o Gwiazd
naszych wina, książce,
która stała się prekursorem tego typu literatury, książki,
której niewiele brakuje do doskonałości w swoim gatunku. Jednak
mimo że fabuła w niektórych miejscach jest podobna do tej
powieści, jest znacznie słabsza, przede wszystkim dlatego, że
miałam wrażenie, że bohaterowie się bawią i Autorka też. Pod
ponurymi emocjami Mii kryje się przecież prostota stworzonego
świata, w którym istnieją antydepresanty i prawdziwa, nastoletnia
miłość, która ma nawet sens wtedy, kiedy ukochany ma remisję
białaczki i coraz mniejsze statystki przeżycia. Może Autorka za
bardzo strywializowała temat, stawiając na zwykłość, dosłowność
i prawdziwą, nastoletnią beztroskę w dawce zbyt dużej jak na
książkę o umieraniu na raka? Może zapominała o otoczeniu swojej
książki jedynym w swoim rodzaju nimbem niezwykłości i magiczności
życia, czego udało dokonać się Greenowi? Cóż, cokolwiek można
by jeszcze napisać, pewne jest, że do tego tematu potrzeba
odpowiedniego języka, jakby stosując się do starożytnej zasady
decorum,
w przeciwnym razie mamy ochotę – przynajmniej tak było ze mną –
zadać jedno podstawowe pytanie: sorry,
koleś, ale ty tak na serio?
Tytuł: „Zac & Mia”
Autor: A. J. Betts
Moja
ocena: 3/10
Bardzo dobra recenzja!
OdpowiedzUsuńRównież czytałam i również mnie rozczarowała...
Nie czytałam i po Twojej recenzji z pewnością po nią nie sięgnę, szkoda czas;)
OdpowiedzUsuńCzytałam tą książkę i pamiętam, że bardzo mi się spodobała, nawet bardziej niż "Gwiazd naszych wina", do których jest przez wielu ludzi porównywana. W sumie to ja to podobieństwo w niewielkim stopniu odczuwałam... bo... bo jestem dziwna i tyle :)
OdpowiedzUsuńNie miałam okazji czytać tej książki, ale pewnie byłabym zirytowana, gdybym po przeczytaniu jej dostrzegła te same wady co Ty. Nie znoszę płaskiego przedstawiania jakiejś rzeczywistości, wolę, gdy to jest pokazane w naprawdę dokładny i realny sposób, a nie wydumany przez autora.
OdpowiedzUsuńPodjerzewam, że oceniłabym ją jeszcze srodzej niż Ty :D Jeśli książki mi się nie spodoba staję sie naprawdę brutalna. Najgorsze co może być to powielanie tego co już zostało napisane i nadzieja, że będzie dobrze. Szkoda. Podjerzewam że ksiazka miała potenjał, ale nie został wykorzystany.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie :D
Jupi! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że nie tylko ja nie byłam nią zachwycona ;)
OdpowiedzUsuńBoje się teraz to czytać XD
OdpowiedzUsuńNaprawdę jest taka zła?
Ja nie przepadam za taką literaturą, nie porywa mnie ani przesadnie nie wzrusza, więc Zac&Miaoraz gwiazd naszych wina oceniłam na bardzo podobnym poziomie :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam i ogólnie mi się podobała, choć odebrałam ją bez większych emocji. Po prostu zwykła historyjka jakich wiele.
OdpowiedzUsuńZa to mam zamiar poznać wychwalany przez Ciebie pamiętnik Joanny Sałygi.
Nie przepadam za taką literaturą, więc i tak bym nie sięgnął.
OdpowiedzUsuńZnowu powieść młodzieżowa o raku... To niestety robi się powoli nudne (jeśli chodzi o powieści młodzieżowe). "Gwiazd naszych wina" mnie nudziło, domyślam się, że z tą byłoby o wiele gorzej.
OdpowiedzUsuńKsiążka bardzo chwyta za serducho. Przeczytałam niedawno i myślę, że nie długo wezmę sie za nią jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńhttp://diamentowe-slowa.blogspot.com
Ooo bardzo chętnie przeczytam ! Super recenzja ! :)
OdpowiedzUsuńObserwuję:)
http://adtadtadta.blogspot.com/
Ja tam bym chętnie chwyciła gdyby na okładce był ktoś chory a nie wypucowany laluś.
OdpowiedzUsuńRecenzja jak zwykle według mnie dobra chociaż nie wiem czemu mam wrażenie, że jak czytam twoje recenzję to trafiam na same książki, które nie przypadły ci zbytnio do gustu...
http://czytadelnia-joan.blogspot.com
Ciekawa recenzja. Sama nie wiem czy po nią kiedyś sięgnę, chyba nam nie po drodze
OdpowiedzUsuńMoje-ukochane-czytadelka
Na pewno nie sięgnę, b nie lubię takich książek. Ale ten filozoficzny spokój doprowadziłby mnie do szału...
OdpowiedzUsuńO. Parę dni temu wypożyczyłam tę książkę z biblioteki i planowałam zacząć ją czytać wieczorem. Ale chyba jednak wybiorę coś bardziej smakowitego.
OdpowiedzUsuńNiestety, w młodzieżówkach czasem trafi się na coś fenomenalnego, czasem na małego gniota.
_____________________
rude-czytanie.blogspot.com
Tematem chorób łatwo wzruszyć czytelnika, a jeśli naprawdę jest tak jak napisałaś, to autorka musi jeszcze popracować nad swoim piórem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
www.zapachdruku.blogspot.com
Nigdy mnie nie ciągnęło do tej książki. Już nie chodzi o samą okładkę, która wygląda jak książeczka dla 13-latek, ale o sam opis i parę recenzji (o dziwo pozytywnych), które i tak nie były mnie w stanie przekonać.
OdpowiedzUsuńrecenzje-starlight.blogspot.com
Jakoś mnie nie ciągnie do kolejnego wyciskacza łez, zwłaszcza po twojej recenzji :/
OdpowiedzUsuńhttp://bookocholic.blogspot.com/