piątek, 5 czerwca 2015

Zabawmy się w raka. Recenzja książki

Są takie tematy w literaturze, które zawsze chwytają – i najczęściej są to tematy smutne, bo ludzie lubią wiedzieć, że ostatecznie mają lepiej od innych; oraz miłość, chyba najpiękniejsze z uczuć, o którym, jak na tym świecie bywa, marzy każdy, a mało kto je otrzymuje. Nie wspominam tu oczywiście o horrorach i kryminałach, bo ostatecznie makabra i zło fascynuje każdego. Są więc powieści o samodoskonaleniu się, o byciu bohaterką jakieś rebelii, księżniczką, wampirem, o nienawiści, miłości, tajemnicach, zdradach, niesamowitych przygodach w równie niesamowitych światach; o miłości w najrozmaitszych konfiguracjach i o chorobach. Chorobach? Kto chce teraz, w dobie wiecznej miłości i botoksu (który stosują wszyscy – od Madonny i pana prezydenta Putina, przez trzydziestolatki z mikrozmarszczakmi do mojej pięćdziesięcioletniej sąsiadki, która przeżywa swoją drugą młodość) chce czytać o chorobach? Szczególnie takich, które medycyna nie potrafi wyleczyć – jak nowotwór czy gorączka krwotoczna Ebola. O ile to drugie jest zmorą Trzeciego Świata, gdzie higiena jest na niewielkim stopniu, to rak wespół z depresją, cukrzycą i zawałami dziesiątkuje społeczeństwo nowoczesnej Europy. To strach, szczególnie jeśli jest się młodym i żyje się izolowanym, niemal doskonałym świecie. Czy takie powieści w ogóle mają szansę się sprzedać?

Powieść Gwiazd naszych wina Johna Greena pokazała, że jest inaczej – napisana lekko, niebanalna, z sympatycznymi bohaterami i wielką tragedią w tle, czego Autor nie ukrywa. Młodzi ludzie zakochiwali się w tej książce pasjami, nie mówiąc o ekranizacji, która stała się hitem, spłaszczając jednak mocno wymowę książki. Powtórzyła się sytuacja Igrzysk Śmierci, kiedy to za dobrą książką podążyło mnóstwo naśladowców, albo odnoszących sukces, albo żywcem importowanych i zachwalanych w mediach, co jakoś się nie przekłada na ich popularność. Fabuły jednak zaczynają się czytelnikom kręcić, zaczyna przeinaczać imiona i ogólnie kręcić nosem na przygody bohaterów, jakoś nie będąc wdzięcznym za noce, które jakiś pisarz nie przespał, klecąc dzieło swojego życia. Przynajmniej czasem jest tak ze mną. Ale czy każda książka musi być zła?

Zac leży w szpitalu dla dorosłych, a najmłodszą osobą, jaką tam zna, jest pielęgniarka i Cam, mający raka mózgu. Ma białaczkę; choroba wznawia się już drugi raz, zmuszając lekarzy do przeszczepu szpiku. Pewnego dnia do najbliższej sali przychodzi dziewczyna, mniej więcej w jego wieku. Od stukania i głupkowatej piosenki Lady GaGi zaczyna się jego znajomość z Mią, piękną, zbuntowaną dziewczyną chorującą na mięśniaka. Losy bohaterów splotą się jeszcze nie jeden raz, w świecie poza szpitalem, gdzie trzeba dać radę zwykłemu dniu, co z rakiem nie jest łatwe – pogodzenie się ze skutkami choroby jest ciężkie, niekiedy prawie niemożliwe do zaakceptowania, nie mówiąc o paraliżującym strachu przed remisją. Równolegle do problemów bohaterów rozwija się ich uczucie, na początku trudne, zapętlone w inne, negatywne emocje, jednak z każdą kartką powieści coraz bardziej widoczne. Jaki więc scenariusz los zgotował dla młodych kochanków? Czy ich miłość jest (również) przeklęta przez gwiazdy?

Chciałabym napisać coś dobrego o tej książce. Po przeczytaniu pamiętnika Joanny Sałygi mam przecież głębokie zrozumienie cierpienia, jakie przechodzi człowiek chory na raka – nie życzę tej choroby nawet najgorszym wrogom, tym bardziej książkowym postaciom. W takiej książce więc musi być coś dobrego, po prostu musi, wstyd mi trochę pisać źle o książce, która opowiada o cierpieniach ludzi. Nawet chwalenie okładki zaspokoiłoby moje sumienie, ale oczywiście, cud introligatorski to nie jest. O czym mam więc napisać? O tym, że lubiłam bardzo wstawki o kangurach, zwierzętach wciąż mnie interesujących, których tu jest wiele? Gdybym się uparła, mogłabym napisać, że to wielki plus, ale – niestety! Jedna jaskółka wiosny nie czyni, kilka kangurów książki nie uratuje. Przykrość.

Zaczniemy od aspektu wizualnego, czyli od okładki. I tu niemałe zaskoczenie, ponieważ nastolatkowie na niej przedstawieni nie noszą żadnych oznak swojej choroby. O ile włosy dziewczyny można uznać za blond peruczkę, jaką nosiła przez kilka rozdziałów, to chłopak przypomina bardziej Rhysa, jej byłego chłopaka, niż Zacka bez włosów i twarzą napuchłą od leków. Dziwne. Może taki przystojniak miał przyciągnąć potencjalne czytelniczki, które, zapewne, nie sięgnąłby po powieść z białaczkowym żywym trupem na okładce, natomiast przestawienie samej dziewczyny, z powodu tytułu, po prostu nie wchodzi w grę. W każdym razie chłopak kontrastuje się delikatną dziewczyną na pierwszym planie i chyba o to chodziło, a całość zsykuje nieco luzackiego, komiksowego designu, jak rasowa książka dla młodzieży, którą przecież powieść jest. Coraz bardziej podoba mi się kolorystyka okładki, konsekwentnie utrzymana w tonacji czarno-białej z jasnoniebieskimi i czerwonymi akcentami (element graficzny, tytuł i nazwa serii), dziwnie przypominająca mi obrazy Roy'a Lichetsteina (tylko po co tam te gwiazdki? Wyglądają bardzo dziennie, szczególnie w pobliżu tego przystojniaka w czarnych okularach). Jednak najdziwniejsze jest to, że okładka zupełnie nie sugeruje, że książka opowiada o nastolatkach cierpiących na nowotwór, a mi kojarzy się z romansem kolejnego wydziaranego kolesia i delikatnej dziewczyny o czerwonych paznokciach. Cóż! Pocieszam się myślą, że bywały jeszcze bardziej mylące okładki.

Styl Autorki był bardzo prosty, płaski, nieudolnie próbujący naśladować tok myślenia nastolatków, co najbardziej widać było w rozdziałach pisanych z perspektywy Zaca – nie czuć w nich żadnych emocji, o których chłopak nam opowiada, a i wątpię, czy tak czuje się każdy nastolatek chory na białaczkę; jego filozoficzny spokój jest po prostu zadziwiający, bo nawet taki hero jak Jezus bał się śmierci, a co dopiero istota pokroju tego chłopaka. I te żarty! Z pewnością na temat raka nie można pisać aż tak lekko, wychodzi to bardzo sztucznie i płasko, a ja zaczynam mieć wrażenie, że chodzi tu tylko o romans dwóch osób, jakie nigdy nie spotkałyby się ze sobą w innych okolicznościach (jak głosi okładka) niż o zgrabne podejście do tej choroby, opisanie w sposób bliski nastoletniemu czytelnikowi jak to (eh, powtarzam się) w swej powieści czyni John Green. Lepiej wyszła część Mii, jakoś tak naturalniej i autentycznie swobodnie, pisarce było łatwiej chyba pisać z perspektywy dziewczyny, jako że sama jest kobietą – w najlepszych momentach mamy wrażenie, że dziewczyna opowiada nam historię swojego życia, żywo i z przejęciem, którego brakuje w narracji Zaca. Jednak rzeczą, która przeszkadzała mi w obu narracjach była nadmierna patetyczność niektórych fragmentów, przyprawiających o ból głowy każdego żywego wskaźnika stężenia kiczu, używanie wyświechtanych, mało wysublimowanych zwrotów do opisywania najtrudniejszych aspektów z życia bohaterów, sentymentalizm z kiczem za skórą i prostotą, czasami ocierającą się o naturalizm i, w finale, wulgarność, zupełnie tutaj zbędną, nawet w warstwie językowej – pisarka nie ma pióra na tyle sprawnego, by eksperymentować z tą niezwykle trudną formą. Zresztą wątpię, że było to celem Autorki; starała się po prostu opisać życie współczesnego nastolatka słowami, jakie najbardziej do niego przemawiałyby, a ponieważ, jak widać po tej powieści, niezbyt zna się na świecie dzisiejszej młodzieży i jednocześnie chce być smutna i poetycka w sposób nastolatkowy, wychodzi jej pomieszanie z poplątanym, bardzo zresztą niezdrowe (gwiazdki, sentymentalno-makabryczne opisy zachodu słońca... choć w sumie rzadko przychodzi mi do głowy, by stwierdzić, że wieczorny fiolet można porównać do siniaka). Poza tym czuć tu lekkość, niechęć do tematów głębszych, jakie pojawiają się zawsze, kiedy mamy do czynienia z powieścią o nowotworze, spłaszczającą książkę do zwykłego romansu; nie można narzekać jedynie na językowe potknięcia, których pisarka nie zalicza, prowadząc opowieść potoczyście i szybko, dzięki czemu czytałam pięćdziesiąt stron w mniej niż godzinę.

Gdybym jakiemuś maniakalnemu czytaczowi, który orientuje się w młodzieżowych nowościach, opisała pewną postać, bez ujawniania płci, a on miałby zgadnąć, o kogo chodzi, kiedy opowiedziałabym mu o kimś, kto miał mięśniaka w nodze, wobec czego musiano nogę tę odciąć, napewno odpowiedziałby, że mówię o Augustusie z Gwiazd naszych wina, co byłoby nieprawdą, ponieważ chodziło mi o kogoś innego – dziewczynę, Mię, bohaterkę tej książki. Zastanawiające podobieństwo, prawda? Jednak gdy przyjrzymy się bliżej, zauważamy, że jednak bohater książki Greena był zdecydowanie bardziej ludzki, mimo że Autorka starała się, by Mia, przez swoje, w gruncie rzeczy, zrozumiałe zaburzenia psychiczne, była postacią bardziej wiarygodną. Naprawdę? Nawet jej nie polubiłam. Była imprezowiczka, zbuntowana nastolatka, przy czym bardzo poraniona istotka i okaz miłosierdzia dla swojego ukochanego, dziewuszka, którą łatwo się rani i takie tam. W dodatku jeszcze urodzona filozofka, wrażliwa na sztukę Lady GaGi dusza (no co, nie śmiejcie się! Artpop okazał się wtopą i kobieta ostatnio śpiewa jazz), jakby jeszcze było tego mało, jest diabelnie inteligenta i zostanie pielęgniarką, jakby widok igieł i szpitala nie przywoływał traumatycznych wspomnień. Za dużo tego wszystkiego, dajcie już spokój. Nie ma wiośnianej lekkości Gusa czy Hazel, ich naiwności i żywotności osób nieidealnych i przez to realnych, zamiast tego jest nastolatka przytłoczona mrocznymi problemami i nakreślona niewprawną, toporną kreską, co sprawia, że postać wydaje się fałszywa i szyta grubymi nićmi; pozbawiona nawet iskry życia, która sprawia, że w pewnym sensie wierzę w ich istnienie i nie mogę uwierzyć, że po zamknięciu książki postacie nie plotkują o mojej ukochanej kawie 3w1 z brązowym cukrem, którą zawsze popijam w trakcie czytania. Tutaj tego nie ma, no, może poza zniechęceniem i ziewnięciami i zniecierpliwieniem na samą myśl o kolejnym spotkaniu z bohaterką.

Zac nie jest pod żadnym względem lepszy – powiedziałabym, że ta postać jest zdecydowanie gorsza od Mii. Pusty, plastikowy chłopak, zimny, obojętny, jakiś taki... Ciężko bowiem precyzyjnie określić moje odczucia względem tej postaci, Autorka nawrzucała tyle cech do jednej postaci, że trudno określić, kim bohater naprawdę jest. Dowcipny? Proszę bardzo! Mądry? O, on jest prawdziwym matematykiem, bo szanse jego i Mii ma oblicza z dokładnością do jednej setnej (przesadzam), w dodatku nie wierzy w życie pozagrobowe, nie mówiąc już o wiedzy, ilu statystycznie ludzi na świecie umiera każdego dnia, ilu się rodzi, a ilu dowiaduje się o swojej chorobie nowotworowej. W dodatku jest stoikiem, bo załamuje się dopiero przy trzecim leczeniu, wcześniej znosząc w milczeniu i zagryzionymi zębami całą tą masakrę, którą nazywa się leczeniem białaczki, jest anielsko dobry dla Mii, o czym świadczy końcowa, do bólu przesłodzona scena, dla rodziców i niemal nigdy nie łamie ustalonych zasad; jednocześnie potrafi być okrutny dla małych, umarłych zwierzaczków, co jakoś kłóci się z powyższym. O czym zresztą piszę, skoro Zac z początku książki, ten samotny chłopak w izolatce, jest zupełnie inny niż Zac siedzący z Mią pod kołdrą i opowiadający jej przeróżne historie z jego niezwykle długiego życia – jako zwykły czytelnik byłam, delikatnie mówiąc, nieco zdezorientowana, nie mówiąc o fascynacji chłopaka Emmą Watson (Hermioną z filmów o Harrym Potterze) z powodów niemal nam nieznanych. Czasami Autorka, w przypływie weny, sportretuje go lepiej, czasami gorzej, zwykle jest to jednak kolejna przeciętna postać bez wyraźniejszych zadatków na zmianę. Przy tym wszystkim zabrakło jakiegoś rysu, iskierki życia, czegoś, co nadałoby Zacowi wyraźną, rozpoznawalną twarz wśród innych bohaterów – może jakiś szalonych zainteresowań, inteligentnej, niebanalnej osobowości, jaką mógł pochwalić się Augutus, może po prostu posiadania niezaprzeczalnych wad, jak na przykład – nie wiem – niechęci do pracy na rodzinnej farmie. A może po prostu Autorka nie ma tej magicznej zdolności wkładania w swoje postacie życia, może nie potrafi przyglądać się ludziom i piórem (a właściwie klawiaturą) uchwycić to, co niewidzialne, ale tak ważne dla książkowej postaci?

Czasem pojawiają się jeszcze jakieś marginalne postaci, jak matki głównych bohaterów czy ich rodzeństwo, a także Rhys, były chłopak Mii, który ujął mnie swoimi kapeluszami. Postaci te są jednak albo dobre, albo złe, bardzo czarno-białe, niedopracowane i przez to aż proszące się o dodatkowe cechy i własne historie. Sympatyczna mama Zacka mogłaby być jeszcze bardziej sympatyczna, tak samo jak Bec, a na więcej fragmentów zasługuje Evan, a i przydałoby się jeszcze bardziej rozwinąć aspekty relacji Mii z jej mamą, które wydały mi się bardzo ciekawe i warte rozwinięcia, ponieważ posiadały pewną głębię, jakiej w reszcie książki trudno szukać. Szkoda. Smuto mi, jak pisarze marnują w ten sposób potencjał swoich książek, sprawiając, że zamiast być usatysfakcjonowana z ich lektury, czuję niedosyt, porównywany do tego uczucia, kiedy jestem głodna i ktoś daje mi tylko maleńki kawałek mojej ulubionej pizzy.

Nie ma tu wielu wydarzeń, choć pisarka stara się, by jej książka była jak najciekawsza – marginalnych zdarzeń brak, jak również wątków pobocznych, poza niewielkimi dygresjami, co w pewnym sensie jest dobre, bo jest mało rzeczy, które denerwują tak bardzo, jak plączące się na tle całej historii wątki, całkiem ciekawe, tyle że urwane i już niedokończone, albo skończone bez polotu. Tutaj, na szczęście, takich rzeczy nie ma, jednak różnorodność jest żadna, a emocje bohaterów, najcięższy punkt powieści, tylko z pozoru są ciekawe – nie ma tam jakichś nowych, odkrywczych przemyśleń czy ciekawego podejścia do sprawy, a o złości, cierpieniu i buncie opowiada niemal każda książka. Autorka także tnie nieco fabułę, pokazując tylko kluczowe momenty z życia bohaterów, co prawda obudowane w jakąś dodatkową akcję, poboczne dialogi i opisy, ale są to tylko fragmenty z ich życia, pewnie po to, by uniknąć dłużyzn i większej objętościowo książki, a tym samym sprawić mi przykrość – co jak co, ale cegiełki lubię bardzo. Sama fabuła zresztą jest połączeniem wędrówki Mii przez Australię, szpitalnych impresji na początku i wydarzeń na farmie z małymi wyjątkami, co w pewnym stopniu zaczyna się nudzić już w połowie i choć miło się czyta, miałam poczucie pewnej powtarzalności i to wrażenie, że książka nie jest w stanie mnie zaciekawić – ani przecież fabuła jako taka, ani niesatysfakcjonujące, infantylne i przesłodzone zakończenie, ani nieodkrywcze przemyślenia i zachowania bohaterów nie porwały mnie na tyle, by po odłożeniu książki myśleć o niej więcej, niż tego wymaga napisanie jakiejś tam recenzji.

Powieść trudno jest nie konfrontować z innymi pozycjami tego rodzaju, nie mówiąc o Gwiazd naszych wina, książce, która stała się prekursorem tego typu literatury, książki, której niewiele brakuje do doskonałości w swoim gatunku. Jednak mimo że fabuła w niektórych miejscach jest podobna do tej powieści, jest znacznie słabsza, przede wszystkim dlatego, że miałam wrażenie, że bohaterowie się bawią i Autorka też. Pod ponurymi emocjami Mii kryje się przecież prostota stworzonego świata, w którym istnieją antydepresanty i prawdziwa, nastoletnia miłość, która ma nawet sens wtedy, kiedy ukochany ma remisję białaczki i coraz mniejsze statystki przeżycia. Może Autorka za bardzo strywializowała temat, stawiając na zwykłość, dosłowność i prawdziwą, nastoletnią beztroskę w dawce zbyt dużej jak na książkę o umieraniu na raka? Może zapominała o otoczeniu swojej książki jedynym w swoim rodzaju nimbem niezwykłości i magiczności życia, czego udało dokonać się Greenowi? Cóż, cokolwiek można by jeszcze napisać, pewne jest, że do tego tematu potrzeba odpowiedniego języka, jakby stosując się do starożytnej zasady decorum, w przeciwnym razie mamy ochotę – przynajmniej tak było ze mną – zadać jedno podstawowe pytanie: sorry, koleś, ale ty tak na serio?

Tytuł: „Zac & Mia”
Autor: A. J. Betts

Moja ocena: 3/10 

20 komentarzy :

  1. Bardzo dobra recenzja!
    Również czytałam i również mnie rozczarowała...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie czytałam i po Twojej recenzji z pewnością po nią nie sięgnę, szkoda czas;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytałam tą książkę i pamiętam, że bardzo mi się spodobała, nawet bardziej niż "Gwiazd naszych wina", do których jest przez wielu ludzi porównywana. W sumie to ja to podobieństwo w niewielkim stopniu odczuwałam... bo... bo jestem dziwna i tyle :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie miałam okazji czytać tej książki, ale pewnie byłabym zirytowana, gdybym po przeczytaniu jej dostrzegła te same wady co Ty. Nie znoszę płaskiego przedstawiania jakiejś rzeczywistości, wolę, gdy to jest pokazane w naprawdę dokładny i realny sposób, a nie wydumany przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Podjerzewam, że oceniłabym ją jeszcze srodzej niż Ty :D Jeśli książki mi się nie spodoba staję sie naprawdę brutalna. Najgorsze co może być to powielanie tego co już zostało napisane i nadzieja, że będzie dobrze. Szkoda. Podjerzewam że ksiazka miała potenjał, ale nie został wykorzystany.

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Jupi! Nawet nie wiesz jak się cieszę, że nie tylko ja nie byłam nią zachwycona ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Boje się teraz to czytać XD
    Naprawdę jest taka zła?

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja nie przepadam za taką literaturą, nie porywa mnie ani przesadnie nie wzrusza, więc Zac&Miaoraz gwiazd naszych wina oceniłam na bardzo podobnym poziomie :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Książkę czytałam i ogólnie mi się podobała, choć odebrałam ją bez większych emocji. Po prostu zwykła historyjka jakich wiele.
    Za to mam zamiar poznać wychwalany przez Ciebie pamiętnik Joanny Sałygi.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie przepadam za taką literaturą, więc i tak bym nie sięgnął.

    OdpowiedzUsuń
  11. Znowu powieść młodzieżowa o raku... To niestety robi się powoli nudne (jeśli chodzi o powieści młodzieżowe). "Gwiazd naszych wina" mnie nudziło, domyślam się, że z tą byłoby o wiele gorzej.

    OdpowiedzUsuń
  12. Książka bardzo chwyta za serducho. Przeczytałam niedawno i myślę, że nie długo wezmę sie za nią jeszcze raz.

    http://diamentowe-slowa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  13. Ooo bardzo chętnie przeczytam ! Super recenzja ! :)
    Obserwuję:)

    http://adtadtadta.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  14. Ja tam bym chętnie chwyciła gdyby na okładce był ktoś chory a nie wypucowany laluś.
    Recenzja jak zwykle według mnie dobra chociaż nie wiem czemu mam wrażenie, że jak czytam twoje recenzję to trafiam na same książki, które nie przypadły ci zbytnio do gustu...

    http://czytadelnia-joan.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  15. Ciekawa recenzja. Sama nie wiem czy po nią kiedyś sięgnę, chyba nam nie po drodze
    Moje-ukochane-czytadelka

    OdpowiedzUsuń
  16. Na pewno nie sięgnę, b nie lubię takich książek. Ale ten filozoficzny spokój doprowadziłby mnie do szału...

    OdpowiedzUsuń
  17. O. Parę dni temu wypożyczyłam tę książkę z biblioteki i planowałam zacząć ją czytać wieczorem. Ale chyba jednak wybiorę coś bardziej smakowitego.
    Niestety, w młodzieżówkach czasem trafi się na coś fenomenalnego, czasem na małego gniota.

    _____________________
    rude-czytanie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  18. Tematem chorób łatwo wzruszyć czytelnika, a jeśli naprawdę jest tak jak napisałaś, to autorka musi jeszcze popracować nad swoim piórem :)

    Pozdrawiam,
    www.zapachdruku.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  19. Nigdy mnie nie ciągnęło do tej książki. Już nie chodzi o samą okładkę, która wygląda jak książeczka dla 13-latek, ale o sam opis i parę recenzji (o dziwo pozytywnych), które i tak nie były mnie w stanie przekonać.
    recenzje-starlight.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  20. Jakoś mnie nie ciągnie do kolejnego wyciskacza łez, zwłaszcza po twojej recenzji :/

    http://bookocholic.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!