Kiedyś to jednak było fajnie! Człowiek miał się czego bać
– świat najeżony był mnóstwem paskudnych chorób, a śmierć czyhała na każdym
rogu i śmiała się, potrząsając kosą. Grypa? Śmierć! Zapalenie płuc? Śmierć!
Rana? Śmierć (chyba że zastosowano tzw. chleb z pajęczyną, w istocie
nieświadomie stosując penicylinę) z zakażenia lub z wykrwawienia. Serce
szwankuje? Śmierć! Padaczka już całkowicie, człowiek umierał z wyczerpania po zbyt silnym napadzie, a w średniowieczu jeszcze nikt nie pomógł, bo to opętanie. Ba, żeby były tylko takie choroby – przeciwko nim znajdowano zwykle
jakieś zielne remedium czy zaklęcie. Srożyły się jednak rzeczy o wiele
straszliwsze, szczególnie na Wschodzie: ospa, dyzenteria, malaria, febra,
tyfus, hemofilia i dżuma, straszliwa zaraza Europy z końca średniowiecza, oraz
trąd – jedna z najstraszliwszych chorób świata, bardzo zaraźliwa, o niezwykle
długim okresie inkubacji i powodująca (dosłownie) gnicie za życia. Ale to
jeszcze nie koniec. Z upływem lat do listy tej dołączały się zbierająca
straszliwe żniwo cholera, dolegliwości serca, nowotwory i ujarzmiona (choć
prątki Kocha wciąż się mutują) już gruźlica.
To już przeszłość, bo nad tymi chorobami potrafimy
zapanować, mamy leki i sposoby zapobiegania im. W XXI medycyna wciąż staje się
lepsza, a jej osiągnięcia coraz bardziej zdumiewające. Można przeszczepić już
bijące serce, przyszyć kończynę wraz z odtworzeniem porwanych połączeń
nerwowych, wprowadzić człowieka w stan śpiączki farmakologicznej i badać
ciśnienie wewnątrz czaszki, o mechanicznych
płucach, czyli respiratorze i innych narzędziach podtrzymujących życie nie
mówię – to, co dla naszych przodków dwieście lat temu było snem SF, jest teraz
prawdą, czymś zwyczajnym. Protezy są już coraz lepsze, chorzy na cukrzycę mają
swoje strzykawki z insuliną, a astmatycy inhalatory. Nie umieramy na katar,
grypę, zapalenie płuc czy wyrostek robaczkowy, w domach mamy trutki na szczury,
kanalizację, a podstawowe środki do czyszczenia i zabijania owadów można kupić
w każdym sklepie. Kiedy wybuchają epidemie odzwierzęcych gryp, w tym słynnych
ptasich, media podnoszą rwetes, w Internecie można znaleźć wskazówki dotyczące
uniknięcia zarażeniu się, zresztą apteki są pod nosem, zawsze pełne specjalnych
masek. Co prawda, szerzy się nowotwór, zawały i choroby wątroby, ale przed tym
można się obronić, stosując odpowiednią dietę, biorąc tabletki i prowadząc
odpowiedni tryb życia. Możemy być zdrowi – jesteśmy zdrowi, nawet rozwiązano
odwieczny dramat z wysoką umieralnością kobiet w połogu. Czego mamy się bać?
Szpital Nairobi, Afryka, 1980 rok. Na poczekalni oddziału
dla przypadków ciężkich i ważnych w kałuży krwi leży człowiek. Nie, nie był to
zamach terrorystyczny; nie wystrzelono ani jednej kuli. Po prostu padł i zaczął
obficie krwawić. Pielęgniarki zabierają go na oddział intensywnej terapii, mężczyzna
jednak umiera. Jego śmierć i to, co działo się przed nią, jest
niewytłumaczalne, dziwne, straszne. Po kilku dniach lekarz, podczas prób
ratowania mu życia, umazany po łokcie w jego krwi, wymiotach i z oczami
zabryzganymi jego krwawymi wymiotami, obserwuje u siebie bardzo dziwne objawy,
rozpoczynające się ostrym bólem głowy i krzyża, który nie daje zatamować się
żadnymi środkami przeciwbólowymi. I jeszcze te oczy – czerwone jak u wampira…
Wirus marburg, na który zachorował opisany w poprzednim
akapicie mieszkający w Afryce Francuz, to jeden z tzw. filowirusów, czyli
wirusów nitkowatych, ma znacznie bardziej straszliwą siostrę, którego nazwę zna
każdy, oprócz totalnych lemingów, wirus, który w 2014 roku wywołał wielkie
spustoszenie w Afryce i do dziś tam szaleje, zbierając nowe ofiary i mutując
się w nowsze formy. Każdy wie, o co chodzi, ale teraz jestem pewna, że słowo ebola nie będzie już tak łatwo
przechodziło mi przez gardło. Ebola, fundująca śmierć, jakiej nie wymyślili
twórcy najbardziej strasznych horrorów; ebola, która może się równać tylko z
wywoływanym przez bakterie trądem, chociaż to drugie skazuje długi czas
patrzenia na rozkładającą się za życia skórę i odpadające fragmenty ciała,
podczas gdy afrykański wirus wykańcza szybko i widowiskowo (sama nie wiem, co
gorsze). Ale jak to ze mną bywa, nawet koszmary nie zatrzymały mojej
chorobliwej ciekawości – może tu nie chodzi o jakieś medyczne zacięcie czy
marzenie o zostaniu wirusologiem, ale o napędzane adrenaliną pragnienie
spojrzenia Bestii w oczy.
Kiedy więc zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że po prostu
musi być moja, bo jak pasja to pasja i ostatecznie artykuły medyczne i notki w
Internecie nie wystarczą; zresztą sama koncepcja thrilleru non-fiction – którym, jak wynikło z opisu na stronie wydawnictwa –
książka jest, bardzo mi się spodobała. Co prawda, kiedy w końcu do mnie dotarła
zajęta byłam inną, dość ciężką pozycją, ale kiedy Saladyn podbił Jerozolimę i
postanowiłam dać sobie odpocząć od średniowiecznych patologii rodzinnych,
rzuciłam się na tą książkę jak wygłodniały zwierz, lub jak wirus ebola na nową
ofiarę. Tak, wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Przed lekturą przejrzałam
okładkę, czytając kawałek recenzji, w której Stephen King – mistrz horroru –
twierdził, że to jedna z najstraszliwszych rzeczy, jakie przeczytał (kto jak
kto, ale przypuszczam, że on nie jest człowiekiem strachliwym). Czy jednak są
jakieś przeciwwskazania czy objawy niepożądane? Cóż, włóżmy książkę pod
mikroskop elektronowy mojego oka i zobaczmy.
Wydanie książki jest – jak zwykle w tym wydawnictwie –
bardzo staranne i eleganckie. Okładka jest w większości czarna, ale
przyciągająca wzrok, bo – jeśli przyjrzymy się bliżej – kobieca twarz w
częściowym skafandrze kojarzy się pasjonującymi dziedzinami nauki, do których
nie dopuszcza się zwykłych śmiertelników. Co prawda, nie wydaje mi się, że jest
to bardzo adekwatne zdjęcie, bo kobieta ma szparę pomiędzy ochronnym czepkiem a
okularami, co w laboratoriach czwartego stopnia zagrożenia biologicznego jest
niedopuszczalne (wygląda mi to na jakiś ubiór do przeprowadzania jakichś
skomplikowanych doświadczeń chemicznych), ale jestem w stanie to zrozumieć, bo
ludzie w Chemturionie czy Racalu z pewnością nie wyglądają na tyle ciekawie, by
przedstawiać ich na okładce. W każdym razie jednak za sylwetką laborantki
czarną powierzchnię przyozdobiono wizerunkami eboli ze słynnych zdjęć
Murphy’ego, jak przypuszczam, a reszta napisów, poza krótkimi recenzjami
amerykańskich magazynów, jest żółtych, co świetnie harmonizuje się z zimnym niebieskim
i zielonym reszty okładki. Tył okładki jest czarny, z białymi i żółtymi
napisami; poza blurbem mamy tu kolejne – tym razem czarno-białe – zdjęcie
Głównego Bohatera, czyli eboli, z systematyką i cechami wiralnymi, co jest
naprawdę ciekawym, pomysłowym rozwiązaniem. Książka ma skrzydełka, co bardzo
mnie ucieszyło; na jednym z nich są fragmenty książki, te najbardziej
szokujące, a na drugim zdjęcie Autora i krótka notka o nim. Wewnątrz czekają na
nas jeszcze większe niespodzianki: mapa Afryki z zaznaczonymi ważniejszymi
miejscami występującymi w książce (na szczęście jest po polsku – trochę się
bałam po tej niespodziance w Zapomnianym
Legionie) i coś w rodzaju książkowej wersji procesu wchodzenia do
laboratorium czwartego stopnia bezpieczeństwa biologicznego, co robimy wspólnie
z podpułkownik Nancy Jaax, jedną z bohaterek książki. Dodatkowo każda z
czterech części książki zaczyna się owym słynnym zdjęciem naszego wirusa,
przypominając, o czym czytamy, gdybyśmy mieli jakieś wątpliwości. W środku
znajdziemy także kilka zdjęć, może niekoniecznie związanych z tym, o czym
akurat czytamy, ale adekwatnych do treści książki i ciekawych; oprócz słynnego
zdjęcia F. Murphy’ego, które było prezentowane w galeriach sztuki, znajdziemy
tam dużo fotografii spod mikroskopu elektronowego i – między innymi – zdjęcie
lekarzy w skafandrach. Szkoda, bo brakuje tu tylko jednej z wyszperanych w
Internecie fotografii przedstawiających naukowca pracującego w skafandrze na
czwartym poziomie bezpieczeństwa, ale każdy komputer z łączem ma, więc
zafascynowani lekturą sami znajdą jeszcze więcej (ponoć pobudza to
kreatywność). Wszystko to dopieszczone w
szczegółach i naprawdę porządnie zrobione, tak, że książkę czyta się
przyjemnie, a okładka przyciąga wzrok, zamiast odrzucać.
Książka napisana jest bardzo prostym, komunikatywnym
stylem (chciałoby się napisać: żołnierskim), który zupełnie pasuje do tematyki
– nie jest to przecież literatura piękna, tylko pozycja popularnonaukowa, w
której widać jednak fascynację tematem, do której Autor się przyznaję, a ja
cieszę się, że nie jestem samotną pasjonatką tematyki śmiercionośnych wirusów.
Pisarz pozwala sobie czasem na dłuższe opisy przyrody, osłaniając przed
czytelnikiem zalety swojego pióra, które delikatnie i bardzo plastycznie
opisuje Afrykę, równie piękną, co niebezpieczną. Podobała mi się również
niezwykła wrażliwość, z jaką pisarz przedstawia nam postacie, ich kompleksowy
opis ze szczegółami, które – mogłoby się wydawać – są nieistotne, a które wiele
mówią o danym człowieku (chociaż, kiedy czytam książkę o eboli, niezbyt
interesują mnie szczegóły ze śledztwa
dotyczącego zabójstwa brata Jerry’ego Jaaxa, męża Nancy). Chociaż akcja rwie
się do przodu i nie ma czasu na delikatny, jeszcze głębszy rysunek postaci, to naprawdę
nie mogę narzekać – zastanawiam się, co by było, gdyby po podszlifowaniu
warsztatu Autor napisał powieść – zarzucić mogę tylko powtarzanie w dwóch
zdaniach tego samego, co nieco irytowało mnie podczas czytania i wybijało z
rytmu; z pewnością przy szerszej perspektywie powieści wszystkie szczególiki,
czasami naprawdę niepotrzebne, utopiłyby Autora zupełnie. Pisarzowi brakuje
także nieco umiejętności w budowaniu napięcia i konstruowaniu klimatu (po
makabrycznych pierwszych pięćdziesięciu stronach wszystko nieco się rozłazi), ale tak naprawdę trudno podciągnąć książkę do
jakiejkolwiek, nawet najbardziej zwariowanej i oryginalnej formy powieści. To
tylko popularnonaukowa literatura non-fiction,
zabieg, dzięki któremu można przybliżyć literaturę faktu zwykłemu czytelnikowi
i chyba nic więcej. I jak na ten gatunek, styl Autora jest naprawdę dobry.
Rozbudowany thriller non-fiction
to nie jest, ale z pewnością sposób narracji prowadzony przez Autora jest
naprawdę interesujący – dzięki temu czyta się o wiele lżej niż klasyczną
literaturę faktu, do której trzeba mieć dobre pióro, by nie zanudzać
czytelnika. Lekka fabularyzacja jest plusem: pozwala nam się znaleźć w środku opisywanych wydarzeń,
poznać uczucia osób, poczuć dynamikę rodem z powieści czy innej formy
literackiej, w pewien sposób poznać wszystko od podszewki nie tylko jako suche fakty. Autor, co według mnie było
strzałem w dziesiątkę, dużo miejsca poświęcił ludzkim reakcjom na styczność z
zabójczym wirusem, mniej poznanym niż Kuba Rozpruwacz i znacznie bardziej
skutecznym; szczególnie interesujące i cenne są uczucia walczących na pierwszym froncie żołnierzy i ludzi
zarażonych (do pewnego czasu, bo w ostatnich stadiach choroby człowiek ulega
depersonalizacji, prowadzącej czasami do ciężkich psychoz), a także tych,
którzy myśleli, że są zarażeni. Chociaż pisarz nie sili się na głębszą analizę
psychologiczną, to samo czytanie o reakcjach i odreagowywaniu tak
niebezpiecznej pracy jest fascynujące i ciekawe, w szczególności, że większość
z bohaterów książki sama przejrzała napisany przez Autora tekst, by ich myśli,
przeniesione na papier, były jak najbardziej zgodne z tym, co czuli i myśleli w
danych sytuacjach. Dużo jest także na temat akcji w Reston, amerykańskim
miasteczku niedaleko Waszyngtonu (!), gdzie przywiezione z Filipin małpy zachorowały
na wirus ebola. Ponieważ USAMRIID i CDC nie chciały wzbudzać paniki, w
Internecie – nawet na stronach amerykańskich – nie ma wiele na temat, a ta
książka jest prawdopodobnie jednym z niewielu dobrych źródeł informacji na ten
temat, a okazje należy łapać, kiedy się przydarzają. Na szczęście szczep ebola
reston okazał się groźny tylko dla małp, przenoszony był jednak przez
powietrze, co pozwala postawić tezę, że inne szczepy wirusa – zabójcze dla
człowieka ebola zair i ebola sudan – zachowują się podobnie…
Książka ma jednak kilka zasadniczych wad – po pierwsze
jest trochę nieaktualna, bo ani Autor (choć przedmowa została napisana w 2014
roku) ani Wydawca nie podjęli się, by dodać choć małą notkę na temat, co działo
się z ebolą w wieku XXI. Fakt, jest to historia odkrycia i badań nad wirusem,
ale myślę, że przydałaby się chociaż jedna z strona z informacjami nad
eksperymentalnymi szczepionkami i pomysłem leczenia chorych krwią tych, którzy
przeżyli (rzecz niegłupia, bo krew ta powinna zawierać przeciwciała) i jakiś
komentarz do tych zdarzeń. Od lat 90. wirus ebola stał się nieco mniej
tajemniczy, naukowcy odkryli kilka jego sekretów, od których – tak myślę –
warto byłoby napisać, chociaż to trochę odnotować, a może stworzyć coś w rodzaju
kalendarium, w którym chociaż dobrze byłoby zaznaczyć, że tak to ujmę,
najnowszą historię eboli. Odnoszę też wrażenie, że – jak już zaznaczałam wyżej
– pozbycie się kilkunastu faktów z gatunku szczegółowych szczegółów nie
zaszkodziłoby nikomu, wręcz przeciwnie, a nadmiernie eksponowanie kilku osób (w
tym bardzo sympatycznej Nancy Jaax) tylko dla własnego nieposkromionego
gadulstwa i szerokiej wiedzy na ich temat, jest trochę nieprofesjonalne (tak,
brawo Kylie, kocioł przygania garnkowi, co?). Naprawdę nie muszę wiedzieć o
wszystkich przeprowadzkach jej rodziny i o sprawach prywatnych, taki jak to, co
dziś dzieci państwa Jaaxów będą jadły na obiad, nie wspominając nawet słowem o
tym, że dwukrotnie czytałam, dlaczego Jaime, córka Nancy, chodzi na zajęcia z
gimnastyki. Naprawdę. To nie jest książka o tej rodzinie, to jest książka o
eboli i nasz Główny Bohater pewnie się złości. I to chyba gorzej ode mnie!
Wirusy są systemem immunologicznym Ziemi, która w ten
sposób chroni się przed opisywanymi w powieściach SF nieodwracalnymi
zniszczeniami – ludzie tym razem posunęli się za daleko, a potęga naszej wiedzy
i naszych potrzeb sprawiła, że nasza planeta zaczęła się bronić tak, jak umie
najlepiej. Wycięliśmy wielkie dżungle uwalniając AIDS i ebolę; nasza planeta
traktuje nas jak pasożyty. Nie jest przecież nie jest niczym nowym; ebola jest może
starsza od Mycobacterium leprae,
bakterii odpowiedzialnej za trąd – budowa RNA świadczy o tym, że jest to jeden
z pierwszych organizmów na Błękitnej Planecie, coś o wiele starszego od
człowieka i pierwotnego, więc niepoddającego kontroli takich słabych istot jak
my, nawet z naszą zaawansowaną techniką i wciąż rosnącą populacją. Wiedza na
ten temat jest więc ważna – przecież wirus w Afryce wciąż szaleje, powraca do
miejsc już pozornie od niego wolnych, w straszliwy sposób niszcząc kolejne
istnienia. Dlatego też nie można nie wiedzieć na ten temat nic, albo niemal
nic, tym bardziej nie można zachwycać się i mówić, że książki na ten temat –
jak na przykład ta – bardzo się komuś podobają. Fascynacja to już coś innego,
bo kiedy wejdziesz w tę gorącą strefę,
strefę skażenia i spojrzysz w ślepia Bestii, w końcu znajdziesz w niej piękno.
Lodowe zamki; czystość tak oślepiającą, że aż nieprawdopodobną. Szlachetność
praoceanu, pokrywającego Ziemię u początku, przed oddzieleniem lądu od mórz,
przed pierwszymi rybami, ssakami, dinozaurami i ludźmi. Złowrogą, ale
nawołującą syrenim śpiewem tajemnicę przyrody i dostojeństwo świata, którego
nie pamięta już nikt, prócz Kosmosu.
Tytuł: „Strefa skażenia”
Autor: Richard Preston
Moja ocena: 6,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu SQN
Bardzo dobra recenzja!
OdpowiedzUsuńInteresuję się medycyną i myślę, ze moglabym sięgnąć po taki thriller, szczególnie że tak rekomenduje go Stephen King.
withcoffeeandbooks.blogspot.com
Ta książka jest niesamowita, bardzo mną wstrząsnęła. Naprawdę warto przeczytać.
OdpowiedzUsuńMam wielką ochotę na tę książkę, muszę koniecznie przeczytać ją w najbliższym czasie ;)
OdpowiedzUsuńKsiążkowyŚwiat
Uważam, że jest to jedna z Twoich lepszych recenzji. :) Bardzo zaintrygowała mnie książka, jednak myślę, że gdybym miała do wyboru tą książkę i inną, to nie sięgnęłabym po "Strefę skażenia" ze względu na tematykę o chorobach i wirusach. Wolę książki, które nie zawierają medycznego świata. Chociaż... Książka ma w sobie coś, co przyciąga (przynajmniej tak wywnioskowałam z Twojej recenzji).
OdpowiedzUsuńTwoja recenzja jest bardzo zachęcająca i miałabym po nią ochotę sięgnąć, ale wydaje mi się, że tematyka nie jest dla mnie. Może kiedyś :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
isareadsbooks.blogspot.com
Świetna recenzja! Pierwszy akapit wbił mnie dosłownie w krzesło :> Jak będę miała okazję to z chęcią przeczytam "Strefę skażenia" ;)
OdpowiedzUsuńTwoje recenzje wpędzają mnie w kompleksy :P
OdpowiedzUsuńKsiążka ciekawie się zapowiada, może kiedyś sięgnę, ale na razie zaczytuję się w powieściach o nieco lżejszej tematyce :) Cieszę się, że trafiasz ostatnio na same dobre książki, bo chyba nie było ostatnio żadnej, którą byś oceniła na 0,5/10, chyba że coś przeoczyłam. Pozdrawiam i życzę więcej dobrych powieści! :)
To chyba jednak nie moja tematyka. ^_^
OdpowiedzUsuńPodoba mi się początek recenzji :D "Grypa? Śmierć!" :) książkę czytałam i była bardzo ciekawa, chociaż nietypowa :)
OdpowiedzUsuńKsiążka już czeka na mojej półce na przeczytanie. Mam nadzieję, że wzbudzi we mnie sporo refleksji i nieco strachu. Oby mnie nie zawiodła.
OdpowiedzUsuńUwielbiam czytać Twoje recenzje i zawsze zostawiam je sobie na koniec, jako taka wisienka na torcie :)
OdpowiedzUsuńPo książkę nie sięgnę z kilku ważnych dla mnie powodów: 1) kraj medycyny i mój świat żyją sobie niezależnie od siebie i dobrze im z tym 2) chociaż szanuję i czytuję od czasu do czasu horrory, kilkaset stron o wirusach, zakażeniach, chorobach, rozkładaniu ciał, krwi i innych tego typu rzeczach skutecznie mnie obrzydzają (dochodzi do tego mój cudowny lęk przed strzykawkami) 3) lekka fabularyzacja, jak to ujęłaś, w moim przypadku nie wystarczy: takich książek jak "Strefa skażenia" po prostu nie czytam. Ale zgodzę się z jedną z czytelniczek - jest to jedna z Twoich lepszych recenzji :)
Eh, to zupełnie nie moje klimaty.... Ja i czytanie takich książek - ojej, ja bym usnęła ^^
OdpowiedzUsuń