czwartek, 16 lipca 2015

Piękno Bestii. Recenzja książki



Kiedyś to jednak było fajnie! Człowiek miał się czego bać – świat najeżony był mnóstwem paskudnych chorób, a śmierć czyhała na każdym rogu i śmiała się, potrząsając kosą. Grypa? Śmierć! Zapalenie płuc? Śmierć! Rana? Śmierć (chyba że zastosowano tzw. chleb z pajęczyną, w istocie nieświadomie stosując penicylinę) z zakażenia lub z wykrwawienia. Serce szwankuje? Śmierć! Padaczka już całkowicie, człowiek umierał z wyczerpania po zbyt silnym napadzie, a w średniowieczu jeszcze nikt nie pomógł, bo to opętanie. Ba, żeby były tylko takie choroby – przeciwko nim znajdowano zwykle jakieś zielne remedium czy zaklęcie. Srożyły się jednak rzeczy o wiele straszliwsze, szczególnie na Wschodzie: ospa, dyzenteria, malaria, febra, tyfus, hemofilia i dżuma, straszliwa zaraza Europy z końca średniowiecza, oraz trąd – jedna z najstraszliwszych chorób świata, bardzo zaraźliwa, o niezwykle długim okresie inkubacji i powodująca (dosłownie) gnicie za życia. Ale to jeszcze nie koniec. Z upływem lat do listy tej dołączały się zbierająca straszliwe żniwo cholera, dolegliwości serca, nowotwory i ujarzmiona (choć prątki Kocha wciąż się mutują) już gruźlica. 

To już przeszłość, bo nad tymi chorobami potrafimy zapanować, mamy leki i sposoby zapobiegania im. W XXI medycyna wciąż staje się lepsza, a jej osiągnięcia coraz bardziej zdumiewające. Można przeszczepić już bijące serce, przyszyć kończynę wraz z odtworzeniem porwanych połączeń nerwowych, wprowadzić człowieka w stan śpiączki farmakologicznej i badać ciśnienie wewnątrz czaszki, o mechanicznych płucach, czyli respiratorze i innych narzędziach podtrzymujących życie nie mówię – to, co dla naszych przodków dwieście lat temu było snem SF, jest teraz prawdą, czymś zwyczajnym. Protezy są już coraz lepsze, chorzy na cukrzycę mają swoje strzykawki z insuliną, a astmatycy inhalatory. Nie umieramy na katar, grypę, zapalenie płuc czy wyrostek robaczkowy, w domach mamy trutki na szczury, kanalizację, a podstawowe środki do czyszczenia i zabijania owadów można kupić w każdym sklepie. Kiedy wybuchają epidemie odzwierzęcych gryp, w tym słynnych ptasich, media podnoszą rwetes, w Internecie można znaleźć wskazówki dotyczące uniknięcia zarażeniu się, zresztą apteki są pod nosem, zawsze pełne specjalnych masek. Co prawda, szerzy się nowotwór, zawały i choroby wątroby, ale przed tym można się obronić, stosując odpowiednią dietę, biorąc tabletki i prowadząc odpowiedni tryb życia. Możemy być zdrowi – jesteśmy zdrowi, nawet rozwiązano odwieczny dramat z wysoką umieralnością kobiet w połogu. Czego mamy się bać? 

Szpital Nairobi, Afryka, 1980 rok. Na poczekalni oddziału dla przypadków ciężkich i ważnych w kałuży krwi leży człowiek. Nie, nie był to zamach terrorystyczny; nie wystrzelono ani jednej kuli. Po prostu padł i zaczął obficie krwawić. Pielęgniarki zabierają go na oddział intensywnej terapii, mężczyzna jednak umiera. Jego śmierć i to, co działo się przed nią, jest niewytłumaczalne, dziwne, straszne. Po kilku dniach lekarz, podczas prób ratowania mu życia, umazany po łokcie w jego krwi, wymiotach i z oczami zabryzganymi jego krwawymi wymiotami, obserwuje u siebie bardzo dziwne objawy, rozpoczynające się ostrym bólem głowy i krzyża, który nie daje zatamować się żadnymi środkami przeciwbólowymi. I jeszcze te oczy – czerwone jak u wampira… 

Wirus marburg, na który zachorował opisany w poprzednim akapicie mieszkający w Afryce Francuz, to jeden z tzw. filowirusów, czyli wirusów nitkowatych, ma znacznie bardziej straszliwą siostrę, którego nazwę zna każdy, oprócz totalnych lemingów, wirus, który w 2014 roku wywołał wielkie spustoszenie w Afryce i do dziś tam szaleje, zbierając nowe ofiary i mutując się w nowsze formy. Każdy wie, o co chodzi, ale teraz jestem pewna, że słowo ebola nie będzie już tak łatwo przechodziło mi przez gardło. Ebola, fundująca śmierć, jakiej nie wymyślili twórcy najbardziej strasznych horrorów; ebola, która może się równać tylko z wywoływanym przez bakterie trądem, chociaż to drugie skazuje długi czas patrzenia na rozkładającą się za życia skórę i odpadające fragmenty ciała, podczas gdy afrykański wirus wykańcza szybko i widowiskowo (sama nie wiem, co gorsze). Ale jak to ze mną bywa, nawet koszmary nie zatrzymały mojej chorobliwej ciekawości – może tu nie chodzi o jakieś medyczne zacięcie czy marzenie o zostaniu wirusologiem, ale o napędzane adrenaliną pragnienie spojrzenia Bestii w oczy. 

Kiedy więc zobaczyłam tę książkę, wiedziałam, że po prostu musi być moja, bo jak pasja to pasja i ostatecznie artykuły medyczne i notki w Internecie nie wystarczą; zresztą sama koncepcja thrilleru non-fiction – którym, jak wynikło z opisu na stronie wydawnictwa – książka jest, bardzo mi się spodobała. Co prawda, kiedy w końcu do mnie dotarła zajęta byłam inną, dość ciężką pozycją, ale kiedy Saladyn podbił Jerozolimę i postanowiłam dać sobie odpocząć od średniowiecznych patologii rodzinnych, rzuciłam się na tą książkę jak wygłodniały zwierz, lub jak wirus ebola na nową ofiarę. Tak, wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Przed lekturą przejrzałam okładkę, czytając kawałek recenzji, w której Stephen King – mistrz horroru – twierdził, że to jedna z najstraszliwszych rzeczy, jakie przeczytał (kto jak kto, ale przypuszczam, że on nie jest człowiekiem strachliwym). Czy jednak są jakieś przeciwwskazania czy objawy niepożądane? Cóż, włóżmy książkę pod mikroskop elektronowy mojego oka i zobaczmy. 

Wydanie książki jest – jak zwykle w tym wydawnictwie – bardzo staranne i eleganckie. Okładka jest w większości czarna, ale przyciągająca wzrok, bo – jeśli przyjrzymy się bliżej – kobieca twarz w częściowym skafandrze kojarzy się pasjonującymi dziedzinami nauki, do których nie dopuszcza się zwykłych śmiertelników. Co prawda, nie wydaje mi się, że jest to bardzo adekwatne zdjęcie, bo kobieta ma szparę pomiędzy ochronnym czepkiem a okularami, co w laboratoriach czwartego stopnia zagrożenia biologicznego jest niedopuszczalne (wygląda mi to na jakiś ubiór do przeprowadzania jakichś skomplikowanych doświadczeń chemicznych), ale jestem w stanie to zrozumieć, bo ludzie w Chemturionie czy Racalu z pewnością nie wyglądają na tyle ciekawie, by przedstawiać ich na okładce. W każdym razie jednak za sylwetką laborantki czarną powierzchnię przyozdobiono wizerunkami eboli ze słynnych zdjęć Murphy’ego, jak przypuszczam, a reszta napisów, poza krótkimi recenzjami amerykańskich magazynów, jest żółtych, co świetnie harmonizuje się z zimnym niebieskim i zielonym reszty okładki. Tył okładki jest czarny, z białymi i żółtymi napisami; poza blurbem mamy tu kolejne – tym razem czarno-białe – zdjęcie Głównego Bohatera, czyli eboli, z systematyką i cechami wiralnymi, co jest naprawdę ciekawym, pomysłowym rozwiązaniem. Książka ma skrzydełka, co bardzo mnie ucieszyło; na jednym z nich są fragmenty książki, te najbardziej szokujące, a na drugim zdjęcie Autora i krótka notka o nim. Wewnątrz czekają na nas jeszcze większe niespodzianki: mapa Afryki z zaznaczonymi ważniejszymi miejscami występującymi w książce (na szczęście jest po polsku – trochę się bałam po tej niespodziance w Zapomnianym Legionie) i coś w rodzaju książkowej wersji procesu wchodzenia do laboratorium czwartego stopnia bezpieczeństwa biologicznego, co robimy wspólnie z podpułkownik Nancy Jaax, jedną z bohaterek książki. Dodatkowo każda z czterech części książki zaczyna się owym słynnym zdjęciem naszego wirusa, przypominając, o czym czytamy, gdybyśmy mieli jakieś wątpliwości. W środku znajdziemy także kilka zdjęć, może niekoniecznie związanych z tym, o czym akurat czytamy, ale adekwatnych do treści książki i ciekawych; oprócz słynnego zdjęcia F. Murphy’ego, które było prezentowane w galeriach sztuki, znajdziemy tam dużo fotografii spod mikroskopu elektronowego i – między innymi – zdjęcie lekarzy w skafandrach. Szkoda, bo brakuje tu tylko jednej z wyszperanych w Internecie fotografii przedstawiających naukowca pracującego w skafandrze na czwartym poziomie bezpieczeństwa, ale każdy komputer z łączem ma, więc zafascynowani lekturą sami znajdą jeszcze więcej (ponoć pobudza to kreatywność).  Wszystko to dopieszczone w szczegółach i naprawdę porządnie zrobione, tak, że książkę czyta się przyjemnie, a okładka przyciąga wzrok, zamiast odrzucać.

Książka napisana jest bardzo prostym, komunikatywnym stylem (chciałoby się napisać: żołnierskim), który zupełnie pasuje do tematyki – nie jest to przecież literatura piękna, tylko pozycja popularnonaukowa, w której widać jednak fascynację tematem, do której Autor się przyznaję, a ja cieszę się, że nie jestem samotną pasjonatką tematyki śmiercionośnych wirusów. Pisarz pozwala sobie czasem na dłuższe opisy przyrody, osłaniając przed czytelnikiem zalety swojego pióra, które delikatnie i bardzo plastycznie opisuje Afrykę, równie piękną, co niebezpieczną. Podobała mi się również niezwykła wrażliwość, z jaką pisarz przedstawia nam postacie, ich kompleksowy opis ze szczegółami, które – mogłoby się wydawać – są nieistotne, a które wiele mówią o danym człowieku (chociaż, kiedy czytam książkę o eboli, niezbyt interesują mnie  szczegóły ze śledztwa dotyczącego zabójstwa brata Jerry’ego Jaaxa, męża Nancy). Chociaż akcja rwie się do przodu i nie ma czasu na delikatny, jeszcze głębszy rysunek postaci, to naprawdę nie mogę narzekać – zastanawiam się, co by było, gdyby po podszlifowaniu warsztatu Autor napisał powieść – zarzucić mogę tylko powtarzanie w dwóch zdaniach tego samego, co nieco irytowało mnie podczas czytania i wybijało z rytmu; z pewnością przy szerszej perspektywie powieści wszystkie szczególiki, czasami naprawdę niepotrzebne, utopiłyby Autora zupełnie. Pisarzowi brakuje także nieco umiejętności w budowaniu napięcia i konstruowaniu klimatu (po makabrycznych pierwszych pięćdziesięciu stronach wszystko nieco się rozłazi),  ale tak naprawdę trudno podciągnąć książkę do jakiejkolwiek, nawet najbardziej zwariowanej i oryginalnej formy powieści. To tylko popularnonaukowa literatura non-fiction, zabieg, dzięki któremu można przybliżyć literaturę faktu zwykłemu czytelnikowi i chyba nic więcej. I jak na ten gatunek, styl Autora jest naprawdę dobry. 

Rozbudowany thriller non-fiction to nie jest, ale z pewnością sposób narracji prowadzony przez Autora jest naprawdę interesujący – dzięki temu czyta się o wiele lżej niż klasyczną literaturę faktu, do której trzeba mieć dobre pióro, by nie zanudzać czytelnika. Lekka fabularyzacja jest plusem: pozwala nam się znaleźć w środku opisywanych wydarzeń, poznać uczucia osób, poczuć dynamikę rodem z powieści czy innej formy literackiej, w pewien sposób poznać wszystko od podszewki nie tylko jako suche fakty. Autor, co według mnie było strzałem w dziesiątkę, dużo miejsca poświęcił ludzkim reakcjom na styczność z zabójczym wirusem, mniej poznanym niż Kuba Rozpruwacz i znacznie bardziej skutecznym; szczególnie interesujące i cenne są uczucia walczących na pierwszym froncie żołnierzy i ludzi zarażonych (do pewnego czasu, bo w ostatnich stadiach choroby człowiek ulega depersonalizacji, prowadzącej czasami do ciężkich psychoz), a także tych, którzy myśleli, że są zarażeni. Chociaż pisarz nie sili się na głębszą analizę psychologiczną, to samo czytanie o reakcjach i odreagowywaniu tak niebezpiecznej pracy jest fascynujące i ciekawe, w szczególności, że większość z bohaterów książki sama przejrzała napisany przez Autora tekst, by ich myśli, przeniesione na papier, były jak najbardziej zgodne z tym, co czuli i myśleli w danych sytuacjach. Dużo jest także na temat akcji w Reston, amerykańskim miasteczku niedaleko Waszyngtonu (!), gdzie przywiezione z Filipin małpy zachorowały na wirus ebola. Ponieważ USAMRIID i CDC nie chciały wzbudzać paniki, w Internecie – nawet na stronach amerykańskich – nie ma wiele na temat, a ta książka jest prawdopodobnie jednym z niewielu dobrych źródeł informacji na ten temat, a okazje należy łapać, kiedy się przydarzają. Na szczęście szczep ebola reston okazał się groźny tylko dla małp, przenoszony był jednak przez powietrze, co pozwala postawić tezę, że inne szczepy wirusa – zabójcze dla człowieka ebola zair i ebola sudan – zachowują się podobnie… 

Książka ma jednak kilka zasadniczych wad – po pierwsze jest trochę nieaktualna, bo ani Autor (choć przedmowa została napisana w 2014 roku) ani Wydawca nie podjęli się, by dodać choć małą notkę na temat, co działo się z ebolą w wieku XXI. Fakt, jest to historia odkrycia i badań nad wirusem, ale myślę, że przydałaby się chociaż jedna z strona z informacjami nad eksperymentalnymi szczepionkami i pomysłem leczenia chorych krwią tych, którzy przeżyli (rzecz niegłupia, bo krew ta powinna zawierać przeciwciała) i jakiś komentarz do tych zdarzeń. Od lat 90. wirus ebola stał się nieco mniej tajemniczy, naukowcy odkryli kilka jego sekretów, od których – tak myślę – warto byłoby napisać, chociaż to trochę odnotować, a może stworzyć coś w rodzaju kalendarium, w którym chociaż dobrze byłoby zaznaczyć, że tak to ujmę, najnowszą historię eboli. Odnoszę też wrażenie, że – jak już zaznaczałam wyżej – pozbycie się kilkunastu faktów z gatunku szczegółowych szczegółów nie zaszkodziłoby nikomu, wręcz przeciwnie, a nadmiernie eksponowanie kilku osób (w tym bardzo sympatycznej Nancy Jaax) tylko dla własnego nieposkromionego gadulstwa i szerokiej wiedzy na ich temat, jest trochę nieprofesjonalne (tak, brawo Kylie, kocioł przygania garnkowi, co?). Naprawdę nie muszę wiedzieć o wszystkich przeprowadzkach jej rodziny i o sprawach prywatnych, taki jak to, co dziś dzieci państwa Jaaxów będą jadły na obiad, nie wspominając nawet słowem o tym, że dwukrotnie czytałam, dlaczego Jaime, córka Nancy, chodzi na zajęcia z gimnastyki. Naprawdę. To nie jest książka o tej rodzinie, to jest książka o eboli i nasz Główny Bohater pewnie się złości. I to chyba gorzej ode mnie! 

Wirusy są systemem immunologicznym Ziemi, która w ten sposób chroni się przed opisywanymi w powieściach SF nieodwracalnymi zniszczeniami – ludzie tym razem posunęli się za daleko, a potęga naszej wiedzy i naszych potrzeb sprawiła, że nasza planeta zaczęła się bronić tak, jak umie najlepiej. Wycięliśmy wielkie dżungle uwalniając AIDS i ebolę; nasza planeta traktuje nas jak pasożyty. Nie jest przecież nie jest niczym nowym; ebola  jest może  starsza od Mycobacterium leprae, bakterii odpowiedzialnej za trąd – budowa RNA świadczy o tym, że jest to jeden z pierwszych organizmów na Błękitnej Planecie, coś o wiele starszego od człowieka i pierwotnego, więc niepoddającego kontroli takich słabych istot jak my, nawet z naszą zaawansowaną techniką i wciąż rosnącą populacją. Wiedza na ten temat jest więc ważna – przecież wirus w Afryce wciąż szaleje, powraca do miejsc już pozornie od niego wolnych, w straszliwy sposób niszcząc kolejne istnienia. Dlatego też nie można nie wiedzieć na ten temat nic, albo niemal nic, tym bardziej nie można zachwycać się i mówić, że książki na ten temat – jak na przykład ta – bardzo się komuś podobają. Fascynacja to już coś innego, bo kiedy wejdziesz w tę gorącą strefę, strefę skażenia i spojrzysz w ślepia Bestii, w końcu znajdziesz w niej piękno. Lodowe zamki; czystość tak oślepiającą, że aż nieprawdopodobną. Szlachetność praoceanu, pokrywającego Ziemię u początku, przed oddzieleniem lądu od mórz, przed pierwszymi rybami, ssakami, dinozaurami i ludźmi. Złowrogą, ale nawołującą syrenim śpiewem tajemnicę przyrody i dostojeństwo świata, którego nie pamięta już nikt, prócz Kosmosu.

Tytuł: „Strefa skażenia”
Autor: Richard Preston
Moja ocena: 6,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu SQN

12 komentarzy :

  1. Bardzo dobra recenzja!
    Interesuję się medycyną i myślę, ze moglabym sięgnąć po taki thriller, szczególnie że tak rekomenduje go Stephen King.

    withcoffeeandbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta książka jest niesamowita, bardzo mną wstrząsnęła. Naprawdę warto przeczytać.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam wielką ochotę na tę książkę, muszę koniecznie przeczytać ją w najbliższym czasie ;)
    KsiążkowyŚwiat

    OdpowiedzUsuń
  4. Uważam, że jest to jedna z Twoich lepszych recenzji. :) Bardzo zaintrygowała mnie książka, jednak myślę, że gdybym miała do wyboru tą książkę i inną, to nie sięgnęłabym po "Strefę skażenia" ze względu na tematykę o chorobach i wirusach. Wolę książki, które nie zawierają medycznego świata. Chociaż... Książka ma w sobie coś, co przyciąga (przynajmniej tak wywnioskowałam z Twojej recenzji).

    OdpowiedzUsuń
  5. Twoja recenzja jest bardzo zachęcająca i miałabym po nią ochotę sięgnąć, ale wydaje mi się, że tematyka nie jest dla mnie. Może kiedyś :)
    Pozdrawiam,
    isareadsbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetna recenzja! Pierwszy akapit wbił mnie dosłownie w krzesło :> Jak będę miała okazję to z chęcią przeczytam "Strefę skażenia" ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Twoje recenzje wpędzają mnie w kompleksy :P
    Książka ciekawie się zapowiada, może kiedyś sięgnę, ale na razie zaczytuję się w powieściach o nieco lżejszej tematyce :) Cieszę się, że trafiasz ostatnio na same dobre książki, bo chyba nie było ostatnio żadnej, którą byś oceniła na 0,5/10, chyba że coś przeoczyłam. Pozdrawiam i życzę więcej dobrych powieści! :)

    OdpowiedzUsuń
  8. To chyba jednak nie moja tematyka. ^_^

    OdpowiedzUsuń
  9. Podoba mi się początek recenzji :D "Grypa? Śmierć!" :) książkę czytałam i była bardzo ciekawa, chociaż nietypowa :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Książka już czeka na mojej półce na przeczytanie. Mam nadzieję, że wzbudzi we mnie sporo refleksji i nieco strachu. Oby mnie nie zawiodła.

    OdpowiedzUsuń
  11. Uwielbiam czytać Twoje recenzje i zawsze zostawiam je sobie na koniec, jako taka wisienka na torcie :)
    Po książkę nie sięgnę z kilku ważnych dla mnie powodów: 1) kraj medycyny i mój świat żyją sobie niezależnie od siebie i dobrze im z tym 2) chociaż szanuję i czytuję od czasu do czasu horrory, kilkaset stron o wirusach, zakażeniach, chorobach, rozkładaniu ciał, krwi i innych tego typu rzeczach skutecznie mnie obrzydzają (dochodzi do tego mój cudowny lęk przed strzykawkami) 3) lekka fabularyzacja, jak to ujęłaś, w moim przypadku nie wystarczy: takich książek jak "Strefa skażenia" po prostu nie czytam. Ale zgodzę się z jedną z czytelniczek - jest to jedna z Twoich lepszych recenzji :)

    OdpowiedzUsuń
  12. Eh, to zupełnie nie moje klimaty.... Ja i czytanie takich książek - ojej, ja bym usnęła ^^

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!