Czasami przebywanie między ludźmi staje się uciążliwe.
Może przez to, że książki rozwinęły mi empatię zbyt mocno, a może dlatego, że
otworzyły mi oczy na coś, co większość społeczeństwa nie dostrzega. A może
zawsze byłam buntowniczką, broniącą tego, co niepopularne, próbującą stanąć
ponad podziałami, spojrzeć z dystansu i dlatego obrywa mi się od obu stron.
Myślę też, że to pragnienie i szukanie piękna, wobec czego każde złe słowo,
każde ohydne zachorowanie wobec drugiego człowieka wywołuje u mnie ból, smutek
i zażenowanie, pewien rodzaj wstydu za społeczeństwo. Oczywiście, nie twierdzę,
że jestem idealna – staram się jednak pracować na tym, by choć trochę ów ideał
przypominać.
Szkoda jednak, że moje stanowisko jest niepopularne,
chociaż powszechnie wiadomo, że zgoda
buduje, a niezgoda rujnuje i w historii jest na to dość przykładów. Dlatego
kurczę się w sobie albo zaczynam gotować się ze złości, kiedy słyszę określenia
takie jak moherowy beret, lewak czy czerwony. Ale to nie wszystko – są podziały majątkowe (chociaż
wydaje się, że nie powinno tak być), światopoglądowe (wymienione wyżej to tylko
przykłady niektórych, nie wspomniałam jeszcze podziałów wynikających z
zaborów), religijne i … rasowe.
Z tym ostatnim ludzie mieli, delikatnie mówiąc, dużo
problemów i wciąż mają. Od czasu, kiedy
hiszpańscy i portugalscy konkwistratorzy wpadli na pomysł transportowania
czarnej ludności do Ameryki Murzyni (to nie jest rasistowskie słowo, bo nie
wiem jak inaczej określić tę rasę) życie mają jeszcze cięższe, choć na swoim
kontynencie mają już wystarczająco dużo problemów. Kiedy doszło do wojny
secesyjnej, w wyniku której (za cenę życia tysięcy pomordowanych w Getysburgu
żołnierzy) doszło do wyzwolenia wszystkich czarnoskórych mieszkańców USA,
Europejczycy jednak, jak zwykle nienasyceni w swej żądzy podbijania kolejnych
ziem, zaczęli zakładać swoje kolonie między innymi w Afryce. Nawet podczas walk
z arabskimi buntownikami od Mahdiego obie strony zabijały i brały w niewolę
czarnoskórych, mimo że to oni byli prawdziwymi właścicielami tych ziem. Nic
nowego, znam podobne rzeczy z krucjat, ale kiedy przyjrzymy się temu bliżej, wesoło
nie jest, wręcz okropnie do granic absurdalnego, okrutnego żartu. Safari. Apartheid w RPA. Segregacja
rasowa w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych, sto lat po wojnie
secesyjnej, rzecz jak z komedii, która zamiast być śmieszna, jest po prostu
straszna.
To z pewnością bolesny temat dla Południa. Drażliwy nawet
teraz, bo historii, przeszłości, nie da się wymazać. I choć dziś wydaje się, że
społeczność czarnoskóra i białoskóra coraz bardziej się integruje, temat
niewolnictwa jest wciąż cieniem na USA. Tamtejsi ludzie próbują się tłumaczyć,
rozliczać z przeszłością, bo czas, kiedy jeszcze można spojrzeć na to z pewnego
dystansu, mija bardzo szybko, a ludzie umierają; coraz trudniej będzie o wiele
ciekawych spojrzeń na temat, interesujących opinii i błyskotliwych analiz, a
więcej rozwlekłych i łzawych powieści w stylu Przeminęło z wiatrem, owiniętych w elegancki płaszczyk
postmodernistycznych rozwiązań fabularnych. Ale jednocześnie temat ten, w
czasach kolejnej rewolucji społecznej, gender,
tolerancji, Ikei i galerianek, nabiera nowych barw i znaczeń, widzimy tamte
czasy przez pryzmat naszej dzisiejszej filozofii i moralności, podejmując raz
jeszcze temat różnic i barier dzielących ludzi przez rzecz tak mało znaczącą,
jak kolor skóry. Czy jednak z powodzeniem?
Jackson jest małym miasteczkiem w najprzyjemniejszym ze
wszystkich stanów – Missipi. Miasteczkiem zwykłym, nie różniącym się niczym od
reszty: jest Liga Pań, coca-cola i fryzjer, pierwsze kolorowe telewizory i
zamordowany gdzieś pod koniec prezydent Kennedy. Panie tam nie przejmują się
zagrażającą światu wojną nuklearną, Żelazną Kurtyną i resztą wielkiego świata.
Biegają do fryzjera, chodzą na bale i zajmują się ploteczkami i brydżem z
przyjaciółkami, oddając się wszystkim tym przyjemnościom, o jakich dzisiejsza
kobieta sukcesu może tylko pomarzyć. Dziećmi przecież zajmują się czarnoskóre pomoce domowe, kobiety właściwie od
wszystkiego: poza niańczeniem sprzątają, piorą, prasują, robią zakupy i gotują,
nie mówiąc już o wycieraniu sreber z deseniami, co jest sprawą wagi państwowej.
I jeszcze są niekiedy źle traktowane przez swoje panie, spoglądające na Murzynki
jak na gorsze. A one? Cóż, muszą to
akceptować, w końcu trzeba za coś żyć, prawda?
Eugenia „Skeeter” Plath, młoda dziewczyna z dobrego domu,
marząca o zostaniu pisarką i dziennikarką, po tajemniczym odejściu swojej
pomocy domowej, Constatine, z którą się kiedyś bardzo zaprzyjaźniła i która
kiedyś była jej bliższa niż matka, coraz bliżej przygląda się życiu
czarnoskórych kobiet. Zaprzyjaźnia się jedną z nich, Aibileen i postanawia
napisać książkę, zbiór historii z życia podobnych jej kobiet. Pomysł to oryginalny,
bo jeszcze nikt wcześniej nie spojrzał na temat od tej strony, nie dał dojść do
głosu służącym i pokazać prawdę, niekiedy gorzką, czasami wręcz straszną.
Jednak los rzuca pod jej nogi wiele problemów, a chęć przełamania granic, tak
naprawdę iluzorycznych, w niektórych przypadkach jest niemal niemożliwa. I czy
da się przełamać strach przed konsekwencjami czasem niewygodnej prawdy, z
pokorą znieść nieprzyjemności, jakie – niemal na pewno – wynikną z tego
wszystkiego?
Rzeczą, która rzuca się w oczy od pierwszych stron
powieści i którą bardzo cenię, jest język. Styl ogólny Autorki jest lekki,
płynny i wciągający, co sprawia, że powieść czyta się niemal błyskawicznie. Nie
czuć tu zupełnie warsztatu debiutanta czy silenia się na jakąś oryginalność,
wręcz przeciwnie – wszystko jest naturalne, niewymuszone, niezwykle plastyczne
i zgrabne; z pewnością z wielką chęcią przeczytałabym cokolwiek innego tej
pisarki, bo to nieliczna z tych Autorek, którym to po prostu dobrze wychodzi i
można czytać bez najmniejszych żołądkowych sensacji. Co więcej, pisarka,
starając się, by powieść była jak najbardziej wiarygodna, w partiach książki z
punktu widzenia służących wprowadza charakterystyczny dialekt, który został, co
również trzeba odnotować, doskonale przetłumaczony na język polski. Piszę to
dlatego, że dla mnie, czytelniczki nie spodziewającej się zupełnie nic,
pierwsze strony były – nie przymierzając – jak kubeł zimnej wody. Nie
wiedziałam jak się zachować, bo nikt nie ostrzegł mnie, że nie będzie to
zwykły, prostszy lub bardziej artystyczny język, do jakiego przywykłam w innych
powieściach, tylko coś nowego, ciekawego, intrygującego. Uczucie to jednak
znika już gdzieś w środku książki, kiedy przyzwyczajamy się do trzech, wyraźnie
zróżnicowanych językowo opowieści trzech różnych kobiet, w których
najzwyczajniejsza jest ta dotycząca panienki Skeeter, nieco może sztywna i
blada przy tamtych dwóch. Często bawiło mnie nawet, kiedy Aibileen lub ktoś
inny popełniał błędy językowe; świadome naśladownictwo potocznego języka bardzo
mi zaimponowało, nie tylko dlatego, że dialogi i w ogóle narracja wydają się
ciekawsze, bardziej żywe i prawdziwe – zabieg ten udaje się tylko odważnym,
posiadającym dobry warsztat pisarzom, ale i tak wymaga benedyktyńskiej pracy,
za którą naprawdę podziwiam Autorkę. Tekst wibruje emocjami i humorem (naprawdę
dużymi dawkami humoru), mniej lub bardziej wyrafinowanym, zupełnie nie
kontrastując z bardziej poważnymi sprawami, o których pisarka potrafi pisać
delikatnie i taktownie, czasem zostawiając ciszę między słowami tam, gdzie
trzeba coś przemilczeć. Wszystko to czyta doskonale, bez bólu zębów czy też
czterech liter, gdzieś pod koniec stwierdzając, że apetyt rośnie w czasie jedzenia i gdyby słowa pisarki byłyby
tortem, pochłonęłabym, nie licząc się – wyjątkowo - z kaloriami. A takie
wyznanie z moich ust wiele znaczy. Naprawdę.
Fabuła jest w starym stylu, nieskażona nawet gramem
postmodernistycznej literatury. Czasami naprawdę ciężko uwierzyć, że w świecie
czarnoskórych niań i maszyn do pisania istnieje coca-cola, telewizor a za kilka
lat wystartuje misja Apollo; klimaty są pastelowe – jeśli nawet Autorka będzie
się wzbraniać - niemal wyjęte żywcem dziewiętnastowiecznych powieści dla kobiet,
do czego sceneria z domu Celii Foote pasuje najbardziej. Akcja toczy się raczej
wolno, ale miarowo, nigdzie się nie spieszy ani też nie wlecze. Nie ma
niepotrzebnych, porzuconych w połowie wątków, rozwleczonych kwestii, które nie
są nikomu do szczęścia potrzebne oraz rozbudowanych części tekstu dotyczących
postaci drugoplanowych. Jedyny wątek, który wydaje się być dodany na siłę, to
opowieść o Celii, chociaż historia ta przez jakiś czas nadrabia swoją
atrakcyjnością i tajemniczością – potem po prostu (przynajmniej tak było ze
mną) zaczynamy lubić tę nieszczęsną dziewczynę i kibicujemy jej do końca
książki (miałam jednak nieprzyjemne wrażenie, że Autorka po prostu rzuciła ten
wątek po wyjaśnieniu nurtującej każdego fana tej postaci kwestii, a szkoda).
Pisarka się z niczym nie spieszy, nie komplikuje i nie gmatwa, ale brak nagłych
zwrotów akcji i nieskomplikowana fabuła są w tym przypadku bardziej zaletą niż
wadą – dzięki temu możemy poczuć klimat, dziwną, bardzo melancholijną magię
peryferyjnego miasteczka amerykańskiego przeszło pięćdziesiąt lat temu,
przyjrzeć się bliżej bohaterkom i mieć trochę czasu do namysłu nad lekturą, do
pewnej refleksji.
Czytając notkę odautorską zdałam sobie sprawę, że książka
jest pewnym powrotem do przeszłości dla pisarki, powrotem domu i do
najpiękniejszych chwil jej dzieciństwa, a dużo faktów z biografii Skeeter i
innych bohaterek ma jakieś odniesienie w wydarzeniach z życia Autorki. Może
więc dlatego pisarka podchodzi do opisanego problemu z wielką łagodnością,
bojąc się być choć trochę kontrowersyjną (w obojętnie którą stronę) starając
się wypośrodkować stanowiska bohaterów, podkreślając zachowania tych białych
pań i panów, którzy traktowali swoje służące jak kogoś naprawdę ważnego, jak
część rodziny. Często jest tak, że w naszej pamięci miejsce i ludzie ważni dla
wtedy, pozostają wyidealizowani i nieco nierzeczywiści. Nie zmienia to jednak
faktu, że podczas czytania naprawdę uwierało mnie większość rozwiązań
fabularnych, choć może uroczych, to bardzo prostych. Lwia wątków kończy się idealnie,
albo prawie idealnie, a zamknięcie mordy jednej wrednej babie sprawia, że w
miasteczku jest niemal idealnie – pisarka niemal usprawiedliwia jej
wspólniczki, które, choć głupie i strachliwe, robiły wszystko, co ona im
kazała, tym samym uczestnicząc w jej niecnych postępkach. Wszystko
skonstruowane tak, by bardziej skomplikowane dramaty i problemy nie miały
wstępu do zbudowanego przez Autorkę świata, albo rozwiązywały się same i to
jest denerwujące. Odpadają też negatywne konsekwencje działań bohaterek, bo w
tym świecie wystarczy tylko zniszczyć krępujące nas granice, zdać sobie sprawę
z tego, że schemat myślenia, do którego przywykliśmy, jest błędny, a my sami
jesteśmy ofiarami swoich ograniczeń i nasze czujemy się wolni. Może i tak, nigdy nie próbowałam bo nie mam pomysłu na jakąś
zmianę w swoim życiu poza zmianą tapety na komputerze, dzwonka w telefonie i
przemalowania swojego pokoju. Nie jestem jednak przekonana, że to zmieniło coś
w moim życiu, poza tym, że musiałam kupić nową lampę. Trochę więc to nieprawdziwie
wyszło, jakoś tak słodko i optymistycznie, jak w jakimś romansidełku, a
przecież w życiu nic tak łatwo nie jest, szczególnie jeśli chodzi o tak
delikatny i trudny temat. Nawet jeśli historia ma jakiś ukryty sens, a pisarka
po prostu chce pokazać, żebyśmy nie bali się działać, by sprawić, by wszystko
było lepsze, to zdecydowanie wątek czarnoskórych pomocy domowych do tego się
nie nadaje – zbyt łatwo tu o uproszczenia, spłycające problem. Już lepiej żeby
opisała mój dramat ze ścianą i lampami, naprawdę.
W jednej z recenzji filmu, jaką czytałam, autor zwrócił
uwagę na fakt, że większość bohaterów tej książki to kobiety. Faktycznie, bo ja
tego nie zauważałam, prawdopodobnie dlatego, że sama jestem jedną z nich.
Mężczyźni przewijają się w tle – poza Williamem (ten człowiek przypomina mi
trochę mojego sąsiada: nigdy nie mogę wyjść z podziwu, jak on może tak
wytrzymywać ze swoją żoną) i mężem pani Leeflot bliżej poznajemy sympatycznego
Johnny’ego, człowieka niezwykle wyrozumiałego dla swojej – delikatnie mówiąc –
dziwnej żony. Najmocniej naszkicowaną postacią męską jest Stuart, nieszczęsny
młodzieniec, który nie potrafi zdefiniować swoich uczuć wobec obu swoich dziewczyn i bezmyślnie kopiuje poglądy
swojego ojca, senatora, który doskonale wie, gdzie jest miejsce czarnych.
Mężczyźni tu, zredukowani tu do niezbędnego minimum, wydają się w większości
sympatycznymi, nieszkodliwymi typami słuchającymi swoich żon, rodziny, albo
przebywającymi ciągle w pracy i zaabsorbowanymi problemami służbowymi.
Przewijają się gdzieś w tle, na granicy akcji książki, w większości nie mając
żadnego wpływu na akcję książki i wybory dokonywane przez żony. Trochę szkoda,
bo niektórzy z nich aż proszą się o głębsze przedstawienie – co nawet wskazuje
tytuł książki – jest to opowieść o kobietach.
A mamy tu różne kobiety: takie, dla których najważniejsze
są spotkania towarzyskie, ploteczki i nowinki ze świata mody, a w przykrych
przez pofałdowane od wałków włosami mózgach nie mają nic, a prawie nic, już o
miłości do własnych dzieci nie mówiąc. Mamy też panie złe, czyli grubiutką
panienkę Hilly, bardzo nieobiektywnie potraktowaną, która jest zła, ponieważ
jest zła, a ciasny umysł każe jej nazywać Murzynów czarnuchami. Bynajmniej nie popieram jej poglądów, ale zabrakło tu
wiarygodności i jakiejś głębi, dzięki którym bohaterka i jej poglądy budziły
prawdziwą grozę. Panienka Skeeter jest już trochę lepszą postacią, bo choć
pisarka nie może powstrzymać się od nachalnego tłumaczenia popełnionych przez
nią błędów, to naprawdę miło się o niej czyta – to zwyczajna dziewczyna, a
jednocześnie buntownicza pisarka, która – co jest rzeczą charakterystyczną dla
artystów – za nic ma zasady swojego świata i jest gotowa bronić do upadłego
swoich ideałów, za co ją podziwiam, bo doskonale wiem, jakie to jest trudne
(ona też się o tym, niestety, przekonuje). Jest generalnie postacią bardzo
dobrą, bardzo jasną i bardzo pozytywną, co w innych powieściach bardzo by mnie
raziło, ale tu, o dziwo, dam radę to znieść. Jednak najciekawszą z „białych”
bohaterek jest Celia Foote: postać żałosna, budząca czasami wielką litość i
żal, jednocześnie na swój sposób bardzo, ale to bardzo urocza. Polubiłam ją
chyba najbardziej ze wszystkich bohaterek, nie tylko dlatego, że pisarka
doskonale opisała ją i jej wątek; myślę, że doskonale rozumiem jej położenie i
naprawdę cieszyłam się, że postanowiła coś zmienić w swoim życiu, chociaż nadal
zazdroszczę jej męża – takiego to nawet ze świecą nie znajdziesz.
Bohaterki ciemnoskóre są bardzo sympatyczne i niezwykle
naturalne, chociaż są uosobieniem dobra, a pisarka zgrabnie łączy protestancką,
typowo amerykańską moralność z dzisiejszymi pojęciami o tolerancji i bardzo
nowoczesnym sposobem patrzenia na problem ras – chodzi tu szczególnie o
Aibileen, kobietę niezwykle mądrą i ciepłą, rozsądną i mądrą pod wszystkimi
względami oraz nieco irytującą swoją doskonałością. Wątpię zresztą, kto oprócz wyzwolonych pisarek tak myślał, a
szczególnie, że Aibileen była tylko niewykształconą służącą lubiącą czasami
czytać zakazane książki. Zbliża to powieść do pięknej, sentymentalnej baśni z
głupimi księżniczkami i mądrymi służącymi, ale trudno to zauważyć, bo cała
historia jest na tyle baśniowa, że te mankamenty stają się zaletami, częściami
ogólnego klimatu. Kontrastem dla Aibileen jest Minny, o niezwykle ciętym
języku, co sprawia, że postać ta jest o wiele bardziej wyrazista i ciekawsza
niż jej przyjaciółka. Minny bawi, lekko gorszy, mocno szokuje (Potworne
Okropieństwo dla panienki Hilly!) i daje się po prostu lubić, chociaż nie ma
zupełnie kolorowego życia, co sprawia, że postać jest jeszcze bardziej
autentyczna, ciekawa i naprawdę zapada głęboko w pamięć, a z jej tekstów
śmiejemy się jeszcze długo po przeczytaniu książki, przypominając sobie
niektóre scenki z panienką Celią. Na moje to Minny mogłaby być jedną
czarnoskórą służącą w tej powieści. Naprawdę!
Z wydaniem, okładką powieści mam naprawdę duży problem.
Niebieski jest jednym z moich ulubionych kolorów, a minimalistyczne okładki
serii Gorzka Czekolada mają swój urok. Fartuszek wygląda sympatycznie, bardzo
elegancko, ale … No właśnie. Książka, o której w fabule mowa, nazywa się Pomoc i ma niebieską okładkę z gołębiem.
Oryginalny tytuł powieści to The Help,
czyli tak, jak napisana przez Skeeter. W Polsce tytuł przetłumaczono po
swojemu, a na okładce umieszczono fartuch, bo w naszym kraju to już tak jest i
wszystko zostało zniszczone. Bo czy nie byłoby zabawnie, gdyby powieść miała
taki sam tytuł i okładkę ja ta, którą napisała bohaterka? Niestety, w polskim
wydaniu tego po prostu nie ma. Chociaż wydanie jest naprawdę przyzwoite, z
układem skrzydełek znanym z poprzednich części serii (na początku fragment
książki, który zwykle mnie dobija, bo, jak wiecie, nie lubię tego, a na końcu
notka o Autorce ze zdjęciem) i nowoczesne. Powiedziałabym, że wydanie jest
przyzwoite i tak dalej, gdyby no właśnie. Gdyby nie byłoby pominięcia tego
fajnego efektu książki w książce. I już wcale nie mówię szkoda, wielka szkoda!. Dlaczego? Bo mi się już znudziło.
Czy mam to czego chciałam? Szczerze mówiąc, liczyłam na
coś poważniejszego, ale ciepła historia i momentami śmieszna historia nie była
przecież zła – wręcz przeciwnie. Może liczyłam na coś tylko o problemie
segregacji rasowej, tymczasem otrzymałam historię bardziej o przekraczaniu
granic, budowaniu mostów (od razu przypomina
mi się Eurowizja) i burzeniu powstałych w naszych umysłach ograniczeń, tak
naprawdę nieistniejących. Szlachetna do idea, bo wielu osobom przyda się taka
opowieść do refleksji nad ich postępowaniem, ale zastanawiam się, czy aby na pewno
ten temat dobrze ilustruje to, co Autorka chciała pokazać. Mam wątpliwości, bo
przy wybranej przez pisarkę konwencji stworzenie uproszczeń jest nieuniknione.
A czy wypada w ten sposób mówić na ten temat? Czy uproszczenie w tym trudnym,
delikatnym temacie jest właściwe, czy ktoś może poczuć się skrzywdzony tym, że
Autorka bagatelizuje pewne kwestie, a takie ujęcie może spowodować wyciąganie
złych wniosków? Może i nie, ale pisarka wyszła z klasą i chociaż powieść nie
jest i nie będzie ważnym głosem w amerykańskiej dyskusji rozliczeniowej z
rasizmem i segregacją rasową, ale myślę, że Autorka nie miała takich ambicji –
to po prostu sentymentalny powrót do tamtych lat i ciepła, momentami zabawna
historia na temat konieczności budowania mostów nad rzekami barier międzyludzkich,
wypływających z naszych umysłów.
Tytuł: „Służące”
Autor: Kathryn Stockett
Moja ocena: 5,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Media Rodzina
Jest szansa, że w przyszłości sięgnę po tą książę. :)
OdpowiedzUsuńhttp://miedzy--stronami.blogspot.com/
Kilka lat temu oglądałam film nakręcony na podstawie tej powieści. Podobał mi się i mam w planach sięgnąć też po książkę, tym bardziej że lubię zagłębiać się w tematykę walki Afroamerykanów o prawa obywatelskie.
OdpowiedzUsuńSłyszałam już wiele zarówno o książce, jak i o filmie i mam wielką ochotę poznać tę historię :) Zdaję sobie sprawę z pewnych niedociągnięć, ale to mnie nie zniechęca ;)
OdpowiedzUsuńOglądałam film, który w jakiś sposób utrwalił się w mojej pamięci!
OdpowiedzUsuńKsiążki nie czytałam, ale planuję ;)
Wiadomo - każda książka ma swoje wady, tylko te wyjątki nie mają, ale dla mnie "Służące" zawsze będą godne uwagi ;)
Ale długa recenzja :D
OdpowiedzUsuńAle wstęp jest taki prawdziwy. Jest mnóstwo podziałów.
Książki raczej nie przeczytam.
Pozdrawiam!
http://blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com/
Jestem bardzo zaintrygowana tą pozycją :)
OdpowiedzUsuńZapraszam również do siebie :)
http://poczytajmycos.blogspot.com/
To nie są moje klimaty. Tak samo, jak moja ciotka czytała ostatnio o dziewczynach z Nigerii, które pojechały do Europy, aby zostac prostytutkami. Mnie takie książki do siebie nie przyciągają.
OdpowiedzUsuńChciałabym kiedyś przeczytać. :)
OdpowiedzUsuńEh, te tłumaczenie anglojęzycznych tytułów na język polski. :-/ Niestety nie ostatni raz zmieniają tytuł. Zachęciła mnie recenzja do przeczytania tej książki. Muszę ją sobie zapisać na listę. ;)
OdpowiedzUsuńPrzeczytać przeczytam z całą pewnością, chociaż swoją recenzją ostudziłaś trochę mój entuzjazm i oczekiwania wobec tej książki...
OdpowiedzUsuńwow, ależ wyczerpująca recenzja... Oglądałam ekranizację, ale wiem, że po powieść po prostu nie sięgnę, nie do końca moje klimaty.
OdpowiedzUsuńMi Służące bardzo się spodobały i muszę zabrać się za film :)
OdpowiedzUsuńZapraszam dobraksiazka1. blogspot.com
Widziałam film i bardzo mi się podobał. Po książkę nie sięgnę, bo jak już widziałam ekranizację to rzadko zabieram się za film.
OdpowiedzUsuń