sobota, 18 lipca 2015

Budowanie mostów. Recenzja książki



Czasami przebywanie między ludźmi staje się uciążliwe. Może przez to, że książki rozwinęły mi empatię zbyt mocno, a może dlatego, że otworzyły mi oczy na coś, co większość społeczeństwa nie dostrzega. A może zawsze byłam buntowniczką, broniącą tego, co niepopularne, próbującą stanąć ponad podziałami, spojrzeć z dystansu i dlatego obrywa mi się od obu stron. Myślę też, że to pragnienie i szukanie piękna, wobec czego każde złe słowo, każde ohydne zachorowanie wobec drugiego człowieka wywołuje u mnie ból, smutek i zażenowanie, pewien rodzaj wstydu za społeczeństwo. Oczywiście, nie twierdzę, że jestem idealna – staram się jednak pracować na tym, by choć trochę ów ideał przypominać. 

Szkoda jednak, że moje stanowisko jest niepopularne, chociaż powszechnie wiadomo, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje i w historii jest na to dość przykładów. Dlatego kurczę się w sobie albo zaczynam gotować się ze złości, kiedy słyszę określenia takie jak moherowy beret, lewak czy czerwony. Ale to nie wszystko – są podziały majątkowe (chociaż wydaje się, że nie powinno tak być), światopoglądowe (wymienione wyżej to tylko przykłady niektórych, nie wspomniałam jeszcze podziałów wynikających z zaborów), religijne i … rasowe.

Z tym ostatnim ludzie mieli, delikatnie mówiąc, dużo problemów i wciąż  mają. Od czasu, kiedy hiszpańscy i portugalscy konkwistratorzy wpadli na pomysł transportowania czarnej ludności do Ameryki Murzyni (to nie jest rasistowskie słowo, bo nie wiem jak inaczej określić tę rasę) życie mają jeszcze cięższe, choć na swoim kontynencie mają już wystarczająco dużo problemów. Kiedy doszło do wojny secesyjnej, w wyniku której (za cenę życia tysięcy pomordowanych w Getysburgu żołnierzy) doszło do wyzwolenia wszystkich czarnoskórych mieszkańców USA, Europejczycy jednak, jak zwykle nienasyceni w swej żądzy podbijania kolejnych ziem, zaczęli zakładać swoje kolonie między innymi w Afryce. Nawet podczas walk z arabskimi buntownikami od Mahdiego obie strony zabijały i brały w niewolę czarnoskórych, mimo że to oni byli prawdziwymi właścicielami tych ziem. Nic nowego, znam podobne rzeczy z krucjat, ale kiedy przyjrzymy się temu bliżej, wesoło nie jest, wręcz okropnie do granic absurdalnego, okrutnego żartu. Safari. Apartheid w RPA. Segregacja rasowa w Stanach Zjednoczonych w latach sześćdziesiątych, sto lat po wojnie secesyjnej, rzecz jak z komedii, która zamiast być śmieszna, jest po prostu straszna. 

To z pewnością bolesny temat dla Południa. Drażliwy nawet teraz, bo historii, przeszłości, nie da się wymazać. I choć dziś wydaje się, że społeczność czarnoskóra i białoskóra coraz bardziej się integruje, temat niewolnictwa jest wciąż cieniem na USA. Tamtejsi ludzie próbują się tłumaczyć, rozliczać z przeszłością, bo czas, kiedy jeszcze można spojrzeć na to z pewnego dystansu, mija bardzo szybko, a ludzie umierają; coraz trudniej będzie o wiele ciekawych spojrzeń na temat, interesujących opinii i błyskotliwych analiz, a więcej rozwlekłych i łzawych powieści w stylu Przeminęło z wiatrem, owiniętych w elegancki płaszczyk postmodernistycznych rozwiązań fabularnych. Ale jednocześnie temat ten, w czasach kolejnej rewolucji społecznej, gender, tolerancji, Ikei i galerianek, nabiera nowych barw i znaczeń, widzimy tamte czasy przez pryzmat naszej dzisiejszej filozofii i moralności, podejmując raz jeszcze temat różnic i barier dzielących ludzi przez rzecz tak mało znaczącą, jak kolor skóry. Czy jednak z powodzeniem? 

Jackson jest małym miasteczkiem w najprzyjemniejszym ze wszystkich stanów – Missipi. Miasteczkiem zwykłym, nie różniącym się niczym od reszty: jest Liga Pań, coca-cola i fryzjer, pierwsze kolorowe telewizory i zamordowany gdzieś pod koniec prezydent Kennedy. Panie tam nie przejmują się zagrażającą światu wojną nuklearną, Żelazną Kurtyną i resztą wielkiego świata. Biegają do fryzjera, chodzą na bale i zajmują się ploteczkami i brydżem z przyjaciółkami, oddając się wszystkim tym przyjemnościom, o jakich dzisiejsza kobieta sukcesu może tylko pomarzyć. Dziećmi przecież zajmują się czarnoskóre pomoce domowe, kobiety właściwie od wszystkiego: poza niańczeniem sprzątają, piorą, prasują, robią zakupy i gotują, nie mówiąc już o wycieraniu sreber z deseniami, co jest sprawą wagi państwowej. I jeszcze są niekiedy źle traktowane przez swoje panie, spoglądające na Murzynki jak na gorsze. A one? Cóż, muszą to akceptować, w końcu trzeba za coś żyć, prawda?

Eugenia „Skeeter” Plath, młoda dziewczyna z dobrego domu, marząca o zostaniu pisarką i dziennikarką, po tajemniczym odejściu swojej pomocy domowej, Constatine, z którą się kiedyś bardzo zaprzyjaźniła i która kiedyś była jej bliższa niż matka, coraz bliżej przygląda się życiu czarnoskórych kobiet. Zaprzyjaźnia się jedną z nich, Aibileen i postanawia napisać książkę, zbiór historii z życia podobnych jej kobiet. Pomysł to oryginalny, bo jeszcze nikt wcześniej nie spojrzał na temat od tej strony, nie dał dojść do głosu służącym i pokazać prawdę, niekiedy gorzką, czasami wręcz straszną. Jednak los rzuca pod jej nogi wiele problemów, a chęć przełamania granic, tak naprawdę iluzorycznych, w niektórych przypadkach jest niemal niemożliwa. I czy da się przełamać strach przed konsekwencjami czasem niewygodnej prawdy, z pokorą znieść nieprzyjemności, jakie – niemal na pewno – wynikną z tego wszystkiego?  

Rzeczą, która rzuca się w oczy od pierwszych stron powieści i którą bardzo cenię, jest język. Styl ogólny Autorki jest lekki, płynny i wciągający, co sprawia, że powieść czyta się niemal błyskawicznie. Nie czuć tu zupełnie warsztatu debiutanta czy silenia się na jakąś oryginalność, wręcz przeciwnie – wszystko jest naturalne, niewymuszone, niezwykle plastyczne i zgrabne; z pewnością z wielką chęcią przeczytałabym cokolwiek innego tej pisarki, bo to nieliczna z tych Autorek, którym to po prostu dobrze wychodzi i można czytać bez najmniejszych żołądkowych sensacji. Co więcej, pisarka, starając się, by powieść była jak najbardziej wiarygodna, w partiach książki z punktu widzenia służących wprowadza charakterystyczny dialekt, który został, co również trzeba odnotować, doskonale przetłumaczony na język polski. Piszę to dlatego, że dla mnie, czytelniczki nie spodziewającej się zupełnie nic, pierwsze strony były – nie przymierzając – jak kubeł zimnej wody. Nie wiedziałam jak się zachować, bo nikt nie ostrzegł mnie, że nie będzie to zwykły, prostszy lub bardziej artystyczny język, do jakiego przywykłam w innych powieściach, tylko coś nowego, ciekawego, intrygującego. Uczucie to jednak znika już gdzieś w środku książki, kiedy przyzwyczajamy się do trzech, wyraźnie zróżnicowanych językowo opowieści trzech różnych kobiet, w których najzwyczajniejsza jest ta dotycząca panienki Skeeter, nieco może sztywna i blada przy tamtych dwóch. Często bawiło mnie nawet, kiedy Aibileen lub ktoś inny popełniał błędy językowe; świadome naśladownictwo potocznego języka bardzo mi zaimponowało, nie tylko dlatego, że dialogi i w ogóle narracja wydają się ciekawsze, bardziej żywe i prawdziwe – zabieg ten udaje się tylko odważnym, posiadającym dobry warsztat pisarzom, ale i tak wymaga benedyktyńskiej pracy, za którą naprawdę podziwiam Autorkę. Tekst wibruje emocjami i humorem (naprawdę dużymi dawkami humoru), mniej lub bardziej wyrafinowanym, zupełnie nie kontrastując z bardziej poważnymi sprawami, o których pisarka potrafi pisać delikatnie i taktownie, czasem zostawiając ciszę między słowami tam, gdzie trzeba coś przemilczeć. Wszystko to czyta doskonale, bez bólu zębów czy też czterech liter, gdzieś pod koniec stwierdzając, że apetyt rośnie w czasie jedzenia i gdyby słowa pisarki byłyby tortem, pochłonęłabym, nie licząc się – wyjątkowo - z kaloriami. A takie wyznanie z moich ust wiele znaczy. Naprawdę. 

Fabuła jest w starym stylu, nieskażona nawet gramem postmodernistycznej literatury. Czasami naprawdę ciężko uwierzyć, że w świecie czarnoskórych niań i maszyn do pisania istnieje coca-cola, telewizor a za kilka lat wystartuje misja Apollo; klimaty są pastelowe – jeśli nawet Autorka będzie się wzbraniać - niemal wyjęte żywcem dziewiętnastowiecznych powieści dla kobiet, do czego sceneria z domu Celii Foote pasuje najbardziej. Akcja toczy się raczej wolno, ale miarowo, nigdzie się nie spieszy ani też nie wlecze. Nie ma niepotrzebnych, porzuconych w połowie wątków, rozwleczonych kwestii, które nie są nikomu do szczęścia potrzebne oraz rozbudowanych części tekstu dotyczących postaci drugoplanowych. Jedyny wątek, który wydaje się być dodany na siłę, to opowieść o Celii, chociaż historia ta przez jakiś czas nadrabia swoją atrakcyjnością i tajemniczością – potem po prostu (przynajmniej tak było ze mną) zaczynamy lubić tę nieszczęsną dziewczynę i kibicujemy jej do końca książki (miałam jednak nieprzyjemne wrażenie, że Autorka po prostu rzuciła ten wątek po wyjaśnieniu nurtującej każdego fana tej postaci kwestii, a szkoda). Pisarka się z niczym nie spieszy, nie komplikuje i nie gmatwa, ale brak nagłych zwrotów akcji i nieskomplikowana fabuła są w tym przypadku bardziej zaletą niż wadą – dzięki temu możemy poczuć klimat, dziwną, bardzo melancholijną magię peryferyjnego miasteczka amerykańskiego przeszło pięćdziesiąt lat temu, przyjrzeć się bliżej bohaterkom i mieć trochę czasu do namysłu nad lekturą, do pewnej refleksji.
Czytając notkę odautorską zdałam sobie sprawę, że książka jest pewnym powrotem do przeszłości dla pisarki, powrotem domu i do najpiękniejszych chwil jej dzieciństwa, a dużo faktów z biografii Skeeter i innych bohaterek ma jakieś odniesienie w wydarzeniach z życia Autorki. Może więc dlatego pisarka podchodzi do opisanego problemu z wielką łagodnością, bojąc się być choć trochę kontrowersyjną (w obojętnie którą stronę) starając się wypośrodkować stanowiska bohaterów, podkreślając zachowania tych białych pań i panów, którzy traktowali swoje służące jak kogoś naprawdę ważnego, jak część rodziny. Często jest tak, że w naszej pamięci miejsce i ludzie ważni dla wtedy, pozostają wyidealizowani i nieco nierzeczywiści. Nie zmienia to jednak faktu, że podczas czytania naprawdę uwierało mnie większość rozwiązań fabularnych, choć może uroczych, to bardzo prostych. Lwia wątków kończy się idealnie, albo prawie idealnie, a zamknięcie mordy jednej wrednej babie sprawia, że w miasteczku jest niemal idealnie – pisarka niemal usprawiedliwia jej wspólniczki, które, choć głupie i strachliwe, robiły wszystko, co ona im kazała, tym samym uczestnicząc w jej niecnych postępkach. Wszystko skonstruowane tak, by bardziej skomplikowane dramaty i problemy nie miały wstępu do zbudowanego przez Autorkę świata, albo rozwiązywały się same i to jest denerwujące. Odpadają też negatywne konsekwencje działań bohaterek, bo w tym świecie wystarczy tylko zniszczyć krępujące nas granice, zdać sobie sprawę z tego, że schemat myślenia, do którego przywykliśmy, jest błędny, a my sami jesteśmy ofiarami swoich ograniczeń i nasze czujemy się wolni. Może i tak, nigdy nie próbowałam bo nie mam pomysłu na jakąś zmianę w swoim życiu poza zmianą tapety na komputerze, dzwonka w telefonie i przemalowania swojego pokoju. Nie jestem jednak przekonana, że to zmieniło coś w moim życiu, poza tym, że musiałam kupić nową lampę. Trochę więc to nieprawdziwie wyszło, jakoś tak słodko i optymistycznie, jak w jakimś romansidełku, a przecież w życiu nic tak łatwo nie jest, szczególnie jeśli chodzi o tak delikatny i trudny temat. Nawet jeśli historia ma jakiś ukryty sens, a pisarka po prostu chce pokazać, żebyśmy nie bali się działać, by sprawić, by wszystko było lepsze, to zdecydowanie wątek czarnoskórych pomocy domowych do tego się nie nadaje – zbyt łatwo tu o uproszczenia, spłycające problem. Już lepiej żeby opisała mój dramat ze ścianą i lampami, naprawdę. 

W jednej z recenzji filmu, jaką czytałam, autor zwrócił uwagę na fakt, że większość bohaterów tej książki to kobiety. Faktycznie, bo ja tego nie zauważałam, prawdopodobnie dlatego, że sama jestem jedną z nich. Mężczyźni przewijają się w tle – poza Williamem (ten człowiek przypomina mi trochę mojego sąsiada: nigdy nie mogę wyjść z podziwu, jak on może tak wytrzymywać ze swoją żoną) i mężem pani Leeflot bliżej poznajemy sympatycznego Johnny’ego, człowieka niezwykle wyrozumiałego dla swojej – delikatnie mówiąc – dziwnej żony. Najmocniej naszkicowaną postacią męską jest Stuart, nieszczęsny młodzieniec, który nie potrafi zdefiniować swoich uczuć wobec obu  swoich dziewczyn i bezmyślnie kopiuje poglądy swojego ojca, senatora, który doskonale wie, gdzie jest miejsce czarnych. Mężczyźni tu, zredukowani tu do niezbędnego minimum, wydają się w większości sympatycznymi, nieszkodliwymi typami słuchającymi swoich żon, rodziny, albo przebywającymi ciągle w pracy i zaabsorbowanymi problemami służbowymi. Przewijają się gdzieś w tle, na granicy akcji książki, w większości nie mając żadnego wpływu na akcję książki i wybory dokonywane przez żony. Trochę szkoda, bo niektórzy z nich aż proszą się o głębsze przedstawienie – co nawet wskazuje tytuł książki – jest to opowieść o kobietach. 

A mamy tu różne kobiety: takie, dla których najważniejsze są spotkania towarzyskie, ploteczki i nowinki ze świata mody, a w przykrych przez pofałdowane od wałków włosami mózgach nie mają nic, a prawie nic, już o miłości do własnych dzieci nie mówiąc. Mamy też panie złe, czyli grubiutką panienkę Hilly, bardzo nieobiektywnie potraktowaną, która jest zła, ponieważ jest zła, a ciasny umysł każe jej nazywać Murzynów czarnuchami. Bynajmniej nie popieram jej poglądów, ale zabrakło tu wiarygodności i jakiejś głębi, dzięki którym bohaterka i jej poglądy budziły prawdziwą grozę. Panienka Skeeter jest już trochę lepszą postacią, bo choć pisarka nie może powstrzymać się od nachalnego tłumaczenia popełnionych przez nią błędów, to naprawdę miło się o niej czyta – to zwyczajna dziewczyna, a jednocześnie buntownicza pisarka, która – co jest rzeczą charakterystyczną dla artystów – za nic ma zasady swojego świata i jest gotowa bronić do upadłego swoich ideałów, za co ją podziwiam, bo doskonale wiem, jakie to jest trudne (ona też się o tym, niestety, przekonuje). Jest generalnie postacią bardzo dobrą, bardzo jasną i bardzo pozytywną, co w innych powieściach bardzo by mnie raziło, ale tu, o dziwo, dam radę to znieść. Jednak najciekawszą z „białych” bohaterek jest Celia Foote: postać żałosna, budząca czasami wielką litość i żal, jednocześnie na swój sposób bardzo, ale to bardzo urocza. Polubiłam ją chyba najbardziej ze wszystkich bohaterek, nie tylko dlatego, że pisarka doskonale opisała ją i jej wątek; myślę, że doskonale rozumiem jej położenie i naprawdę cieszyłam się, że postanowiła coś zmienić w swoim życiu, chociaż nadal zazdroszczę jej męża – takiego to nawet ze świecą nie znajdziesz. 

Bohaterki ciemnoskóre są bardzo sympatyczne i niezwykle naturalne, chociaż są uosobieniem dobra, a pisarka zgrabnie łączy protestancką, typowo amerykańską moralność z dzisiejszymi pojęciami o tolerancji i bardzo nowoczesnym sposobem patrzenia na problem ras – chodzi tu szczególnie o Aibileen, kobietę niezwykle mądrą i ciepłą, rozsądną i mądrą pod wszystkimi względami oraz nieco irytującą swoją doskonałością. Wątpię zresztą, kto oprócz wyzwolonych pisarek tak myślał, a szczególnie, że Aibileen była tylko niewykształconą służącą lubiącą czasami czytać zakazane książki. Zbliża to powieść do pięknej, sentymentalnej baśni z głupimi księżniczkami i mądrymi służącymi, ale trudno to zauważyć, bo cała historia jest na tyle baśniowa, że te mankamenty stają się zaletami, częściami ogólnego klimatu. Kontrastem dla Aibileen jest Minny, o niezwykle ciętym języku, co sprawia, że postać ta jest o wiele bardziej wyrazista i ciekawsza niż jej przyjaciółka. Minny bawi, lekko gorszy, mocno szokuje (Potworne Okropieństwo dla panienki Hilly!) i daje się po prostu lubić, chociaż nie ma zupełnie kolorowego życia, co sprawia, że postać jest jeszcze bardziej autentyczna, ciekawa i naprawdę zapada głęboko w pamięć, a z jej tekstów śmiejemy się jeszcze długo po przeczytaniu książki, przypominając sobie niektóre scenki z panienką Celią. Na moje to Minny mogłaby być jedną czarnoskórą służącą w tej powieści. Naprawdę! 

Z wydaniem, okładką powieści mam naprawdę duży problem. Niebieski jest jednym z moich ulubionych kolorów, a minimalistyczne okładki serii Gorzka Czekolada mają swój urok. Fartuszek wygląda sympatycznie, bardzo elegancko, ale … No właśnie. Książka, o której w fabule mowa, nazywa się Pomoc i ma niebieską okładkę z gołębiem. Oryginalny tytuł powieści to The Help, czyli tak, jak napisana przez Skeeter. W Polsce tytuł przetłumaczono po swojemu, a na okładce umieszczono fartuch, bo w naszym kraju to już tak jest i wszystko zostało zniszczone. Bo czy nie byłoby zabawnie, gdyby powieść miała taki sam tytuł i okładkę ja ta, którą napisała bohaterka? Niestety, w polskim wydaniu tego po prostu nie ma. Chociaż wydanie jest naprawdę przyzwoite, z układem skrzydełek znanym z poprzednich części serii (na początku fragment książki, który zwykle mnie dobija, bo, jak wiecie, nie lubię tego, a na końcu notka o Autorce ze zdjęciem) i nowoczesne. Powiedziałabym, że wydanie jest przyzwoite i tak dalej, gdyby no właśnie. Gdyby nie byłoby pominięcia tego fajnego efektu książki w książce. I już wcale nie mówię szkoda, wielka szkoda!. Dlaczego? Bo mi się już znudziło. 

Czy mam to czego chciałam? Szczerze mówiąc, liczyłam na coś poważniejszego, ale ciepła historia i momentami śmieszna historia nie była przecież zła – wręcz przeciwnie. Może liczyłam na coś tylko o problemie segregacji rasowej, tymczasem otrzymałam historię bardziej o przekraczaniu granic, budowaniu mostów (od razu przypomina mi się Eurowizja) i burzeniu powstałych w naszych umysłach ograniczeń, tak naprawdę nieistniejących. Szlachetna do idea, bo wielu osobom przyda się taka opowieść do refleksji nad ich postępowaniem, ale zastanawiam się, czy aby na pewno ten temat dobrze ilustruje to, co Autorka chciała pokazać. Mam wątpliwości, bo przy wybranej przez pisarkę konwencji stworzenie uproszczeń jest nieuniknione. A czy wypada w ten sposób mówić na ten temat? Czy uproszczenie w tym trudnym, delikatnym temacie jest właściwe, czy ktoś może poczuć się skrzywdzony tym, że Autorka bagatelizuje pewne kwestie, a takie ujęcie może spowodować wyciąganie złych wniosków? Może i nie, ale pisarka wyszła z klasą i chociaż powieść nie jest i nie będzie ważnym głosem w amerykańskiej dyskusji rozliczeniowej z rasizmem i segregacją rasową, ale myślę, że Autorka nie miała takich ambicji – to po prostu sentymentalny powrót do tamtych lat i ciepła, momentami zabawna historia na temat konieczności budowania mostów nad rzekami barier międzyludzkich, wypływających z naszych umysłów.

Tytuł: „Służące”
Autor: Kathryn Stockett
Moja ocena: 5,5/10 

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Media Rodzina

13 komentarzy :

  1. Jest szansa, że w przyszłości sięgnę po tą książę. :)

    http://miedzy--stronami.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Kilka lat temu oglądałam film nakręcony na podstawie tej powieści. Podobał mi się i mam w planach sięgnąć też po książkę, tym bardziej że lubię zagłębiać się w tematykę walki Afroamerykanów o prawa obywatelskie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Słyszałam już wiele zarówno o książce, jak i o filmie i mam wielką ochotę poznać tę historię :) Zdaję sobie sprawę z pewnych niedociągnięć, ale to mnie nie zniechęca ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oglądałam film, który w jakiś sposób utrwalił się w mojej pamięci!
    Książki nie czytałam, ale planuję ;)
    Wiadomo - każda książka ma swoje wady, tylko te wyjątki nie mają, ale dla mnie "Służące" zawsze będą godne uwagi ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ale długa recenzja :D
    Ale wstęp jest taki prawdziwy. Jest mnóstwo podziałów.
    Książki raczej nie przeczytam.

    Pozdrawiam!
    http://blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Jestem bardzo zaintrygowana tą pozycją :)

    Zapraszam również do siebie :)
    http://poczytajmycos.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  7. To nie są moje klimaty. Tak samo, jak moja ciotka czytała ostatnio o dziewczynach z Nigerii, które pojechały do Europy, aby zostac prostytutkami. Mnie takie książki do siebie nie przyciągają.

    OdpowiedzUsuń
  8. Chciałabym kiedyś przeczytać. :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Eh, te tłumaczenie anglojęzycznych tytułów na język polski. :-/ Niestety nie ostatni raz zmieniają tytuł. Zachęciła mnie recenzja do przeczytania tej książki. Muszę ją sobie zapisać na listę. ;)

    OdpowiedzUsuń
  10. Przeczytać przeczytam z całą pewnością, chociaż swoją recenzją ostudziłaś trochę mój entuzjazm i oczekiwania wobec tej książki...

    OdpowiedzUsuń
  11. wow, ależ wyczerpująca recenzja... Oglądałam ekranizację, ale wiem, że po powieść po prostu nie sięgnę, nie do końca moje klimaty.

    OdpowiedzUsuń
  12. Mi Służące bardzo się spodobały i muszę zabrać się za film :)
    Zapraszam dobraksiazka1. blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  13. Widziałam film i bardzo mi się podobał. Po książkę nie sięgnę, bo jak już widziałam ekranizację to rzadko zabieram się za film.

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!