Traktuję kryminały jak miłą rozrywkę i logiczną łamigłówkę
w jednym. Lubię szukać mordercy, razem z detektywem lub policjantem szukać
związków pomiędzy zbrodniami, domyślać się motywów. Lubię być miło zaskoczona,
a to najczęściej zdarza się w kryminałach, bo czasami trudno jest zgadnąć, kto
zabił i kiedy okazuje się, że to ciotka głównego bohatera w pudrowanej peruczce
i z jamnikiem na smyczy ogarnia mnie niewysłowiony podziw dla zdolności danego
pisarza. Nie ukrywam również, że gotyckie, mroczne tematy to moja miłość, a
ponieważ horrory coraz bardziej przypominają wyludnionego McDonalda uwalanego w
ketchupie (zresztą nie chcę drżeć ze strachu na widok samochodowej opony,
przekonana, że lada chwila zmieni się w Morderczą Oponę), z radością sięgam po
kryminały i thrillery. No i trzeci powód – jestem po prostu dziewczyną i
zapiera mi dech na każdym filmie z Bondem, nie mówiąc o powieściach z
przystojnymi agentami FBI, choć od czasu do czasu nie pogardzę starym
detektywem-marudą z fajeczką i peleryną pana Holmesa (nie mylić z
Cumberbatchem!). No to w czym problem? Dlaczego sięgając po jakikolwiek
kryminał, w głowie piszczy mi alarm? Ano dlatego, że są kryminały i kryminały,
jak to w literaturze bywa; jedne są dobre, drugie złe, są jeszcze najbardziej
szkodliwe średniaki, które nie wywołują żadnych uczuć poza męczącym pytaniem: Boże miłosierny, ile jeszcze stron do końca?
i skracają życie i czas, przeznaczony na lepsze książki, co chyba jest
najgorsze. Ale skąd mamy wiedzieć, że sięgamy po coś beznadziejnego czy
arcydzieło? Jedno i drugie jest tak samo ładnie opakowane, że człowiek już nie
wie, co dobre, a co złe. I wpada w pułapkę. Znowu.
Dwie ciężarne przyjaciółki – Johanna i Agnes – i ich
mężowie spędzają wakacje w małej, rybackiej wiosce. Pewnego razu Agnes znika.
Dlaczego? Co się stało? Gdzie jest? Nikt nie potrafi tego powiedzieć, na domiar
złego jej mąż, Tobbe, zaczyna mieć wyrzuty sumienia, że nie dopilnował żony,
pochłonięty rozrywkami jakie dostarcza pub: karaoke, alkohol i pewna młoda
dziewczyna. Wokół tego wszystkiego krąży stary dziennikarz, który wciąż ma
nadzieję, że jego artykuły dostaną się, tak jak kiedyś, na pierwsze strony
gazet i zaczyna prowadzić swoje śledztwo. Kto z małej wioski uwięził kobietę,
która być może niedługo zacznie rodzić? Czy ją zabito, czy została uwięziona? I
czy chodzi o samą Agnes, czy o to, że jest w ciąży?
Nie jestem specjalną fanką Camilli Läckberg – jej
kryminały mają naprawdę wiele wad, ale i tak dałam się skusić na książkę. To
coś nowego, pomyślałam, widząc, że powieść będzie miała związek z ciążą. Po
trochu domyślałam się, i słusznie, o co może chodzić, ale miałam ochotę
sprawdzić, szczególnie, że Autorka na fotografii wydawała się sympatyczna no i
przecież to jest Czarna Seria. Powieść nie wydawała się też gruba, ot, czytadło
do pociągu i na odpoczynek po wyczerpującej podróży; a debiuty kryminalne, w
pewnym sensie, zawsze są ciekawe, szczególnie, że początek tej powieści jest
bardzo tajemniczy i intrygujący – szczerze mówiąc, można się po nim naprawdę
wiele spodziewać. Ale czy sam początek, swojego rodzaju prolog, mówi prawdę o
całej powieści? Ano, przekonajmy się.
Szczerze mówiąc, nie wiem od czego zacząć. Okładki Czarnej
Serii prawie nigdy mi się nie podobały. Są specyficzne, to prawda, ale w
większości w sposób raczej negatywny. Gdybym jednak z jakiś powodów uparła się
znaleźć w tej książce coś jednoznacznie
dobrego, musiałabym chyba pochwalić dobre chęci Autorki (wiadomo, co jest nimi
wybrukowane) i jej ambicje, ale zazwyczaj debiutanci tak mają – albo pomysł,
albo ambicje, tylko niezbyt wiedzą, co z tym zrobić. A jeśli w tych kobiecych
czytadłach o dolinach, wyżynach i powrotach na rozlewiska można jeszcze
nadrabiać formą, to te powieści chyba nie mają na celu zaskakiwanie czymkolwiek,
to dobry kryminał musi być ciekawy, wyróżniający się czymś od innych i sprawa
jest na tyle trudna, że musi – moim zdaniem – być to zarówno wykonanie, jak i
pomysł.
W warstwie językowej widać, że Autorka bardzo się starała.
Aż za bardzo, bo opisy uczuć bohaterów, których w powieści jest najwięcej,
tracą dużo na naturalności – aż za bardzo dopieszczone stają się sztuczne i
jakieś sztywne. Próbowała także z dialogami, ożywiając je na wszystkie znane
jej sposoby, co tylko pogłębiało mękę czytania. Pisarka ma bardzo prosty, dość
płynny i mało plastyczny – jak na powieść debiutancką - styl odpowiedni do lekkich czytadeł dobrych
do szpitala i pociągu, z zasady przesłodzonych, a nie mrocznych, ambitnych
kryminałów pragnących dorównać Zygmuntowi Miłoszowskiemu, a także niezbyt
bogate słownictwo, którym próbując zdziałać nim cuda literackie na poziomie
Victora Hugo pogrąża się, według mnie, jeszcze bardziej. W wyniku tego zamiast
wyrafinowanych gierek na uczuciach odbiorcy mamy szyte grubymi nićmi emocje
niezbyt ciekawie nakreślonych bohaterów, bez światłocieni i językowych
smaczków; zamiast napięcia i splątania, tego drażniącego uczucia, kiedy szukamy
czegoś, kogoś ważnego, ale nie możemy tego znaleźć, dręczeni tęsknotą i
wyrzutami sumienia mamy po prostu zwykłą nudę, a zamiast pięknych opisów
skandynawskiej przyrody mamy … Nic. To jest najbardziej przykre, bo taplając
się w emocjonalnym błotku swoich postaci, Autorka zapomniała o elementach chyba
najważniejszych w skandynawskiej literaturze, sprawiając, że gdyby nie obecność
morza i szwedzkich nazw, myślałabym, że to Nowy Jork albo coś w ten deseń. A to
już jest niedopuszczalne.
Muszę przyznać, że byłam nieco zaskoczona rozwiązaniem
zagadki, bo o ile słusznie się domyślałam, dlaczego Agnes zginęła, to wybór
oprawców kobiety był dość zaskakujący. Jednak na tym cała pomysłowość Autorki
się kończy, bo powieść jest bardzo przewidywalna, a większość wątków i zdarzeń
wepchniętych na siłę, żeby z historii, idealnej na krótkie, kryminalne
opowiadanie, stworzyć powieść. Lwia część fabuły nie prowadzi do niczego
konkretnego, wszystko urywa się samoczynnie pod koniec, jakby sama pisarka była
zmęczona ciągnięciem tych bezcelowych historii. Większość miejsca w środku
wypełniają dylematy i marudzenie męża Agnes, Tobbego i innych bohaterów
(Autorka stara się możliwie najlepiej nakreślić konflikty między przyjaciółmi z
prawdziwie psychologicznym wyrafinowaniem, co zupełnie jej się nie udaje)
pozbawione – jak pisałam już wyżej – jakiejkolwiek finezji i czegokolwiek, co
mogłoby mnie na tyle zainteresować, bym czytała dalej nie tylko dlatego, że nie
miałam przy sobie żadnej innej książki. Fabuła wlecze się jak flaki z olejem
czy coś innego (nie jestem dobrą kucharką, nie przychodzi mi więc na myśl żadne
bardziej oryginalne porównanie kucharskie), nawet nowe, coraz mniej ciekawe i
dobrze poprowadzone wątki nudzą już po kilku stronach, a powieść sprawia
wrażenie chaosu zlepionych ze sobą fragmentów; czasami nawet dziwiłam się, że
kolejny, jeszcze bardziej oddalony od historii głównej wątek, znalazł tu swoje
miejsce z niewiadomych podwodów. Nie mam zamiaru rozpisywać się na temat
schematów z miliona innych kryminałów, jak to o prasie i pewnym znanym Nie macie nawet pojęcia, jak to denerwowało! Rzadko
patrzę na strony i obsesyjnie sprawdzam, ile jeszcze zostało do końca, ale tym
razem nie mogłam się powstrzymać, szczególnie wtedy, kiedy Tobbe leżał i
biadał, a Autorka starała się wyłapać jego myśli i ciekawie je opisać, każde
słowo rodząc w prawdziwych bólach.
Postacie są męczące. Tak najlepiej, jednym słowem, mogę
opisać bohaterów tej książki. Męczące, bo ciągle marudzą, szczególnie ten
przeklęty Tobbe, którego porwałabym zamiast jego żony Agnes, która tak naprawdę
jest postacią-duchem, nieobecnym przez całą powieść powodem tego całego
zamieszania i którą tak naprawdę nie poznajemy. Tobbe sympatycznym, dobrym
mężem nie jest, a jego bardzo rozbudowane wyrzuty sumienia zmuszają go do narzekania
i snucia się z kąta w kąt, co naprawdę nie jest ani ciekawe, ani tym bardziej w
jakikolwiek sposób wpływające na fabułę książki. Poza tym mamy jeszcze dość
bezpłciową Johannę (to imię!) i jej męża Eryka, postać ledwo nakreśloną i być
może ciekawą, ale potraktowaną mocno po macoszemu, irytujący i drażniący
Rosenlund, ów słynny dziennikarz kryminalny, któremu życzyłam jak najgorzej,
byle męka przebywania w jego towarzystwie skończyła się jak najszybciej. W tle
przewija się jeszcze Nicole, mała córeczka Agnes, Rosita, nieprawdopodobnie
irytująca kelnerka z pewnego baru i jeszcze kilka innych person (w tym Kenny,
któremu z całego serca życzyłam, by wycelowany na końcu powieści w niego
pistolet wystrzelił, uwalniając ludzkość od jego irytującej osoby) zupełnie źle
skonstruowanych, wkurzających i z źle zarysowaną psychiką: zamiast
psychologicznej głębi, bohaterowie są sztucznie nadmuchani jak balony, co tylko
kusi, by je przebić (wiem, że to niechrześcijańskie, ale z pewnością zdarza się
każdemu molowi książkowemu, który ceni dobrą literaturę czyli ciekawą przygodę
z dobrymi, równie ciekawymi bohaterami), albo po prostu szukać wytchnienia w
innej, lepszej książce, jak wody po długim marszu przez pustynię.
Okładka jest – jak pisałam już wcześniej – specyficzna, bo
to przecież Czarna Seria, ale i tak brzydka. Przede wszystkim kolory, te
wszystkie dziwne kontrasty. Żółte zboże (?), ponury budynek na tle różowego
zachodzącego słońca poprzedzielanego ciemniejszymi chmurami w kolorach
ciemnobłękitnym i turkusowym, który wprost cudownie gryzie się ze wszelkimi
różami i żółciami. Jakby tego było mało, dół przyozdabia biały napis z
nazwiskiem Autorki, a z turkusowego nieba zwiesza się malowniczy tytuł w
najrozmaitsze ciapki, paski i szlaczki, jeszcze bardziej niż tytuł dające do
zrozumienia, że w książce będzie dużo na temat ciąży. Zresztą cała okładka to
sugeruje – mimo że to obrazek jakiegoś porzuconego domu (co ma to do treści
powieści, to nie wiem) – podejrzewam, że gryzące się cukierkowe, niemal
pastelowe, róże, żółcie i turkusy mają nasuwać jakieś ponure morderstwo czy coś
w tym stylu z dzieckiem w roli głównej. Może i tak, ale nie wygląda to ładnie,
o zatrzymaniu wzroku na półkach księgarni już nie mówiąc. Czasami jednak
wydawnictwo powinno się postarać.
Zastanawiam się w ogóle nad ideą wydania tej książki w
serii, w której dotychczas pojawiały się – może niezbyt dobre – ale za to
rasowe kryminały, bo nie wiem, czy to naprawdę jest kryminał, już o thrillerze
nie mówiąc. To raczej taka sobie opowieść obyczajowo-psychologiczna z
mroczniejszym wątkiem, który zatamuje powietrze w płucach niejednej fance
powieści o mrocznych, rodzinnych tajemnicach. Zastanawiam się zresztą nad samą
ideą tej powieści, nie tylko jako powieści – bo opowiadanko z tego byłoby już
niezłe – ale nad samym pomysłem. Jako opowieść do szuflady kobiety w ciąży,
lękającej się o swoje dziecko historia w sam raz, ale chyba nie znaczy to, że
trzeba od razu publikować to na całym świecie, nachalnie reklamując jako
doskonały kryminał. Naprawdę. Bo i tak powieść ta sama się nie wyborni i,
parafrazując tytuł, za trzydzieści sześć tygodni wszyscy o tym zapomną.
Tytuł: „36 tygodni”
Autor: Sofie Sarenbrant
Moja ocena: 1/10
Okładka rzeczywiście okropna. Te z Czarnej Serii są wyjątkowo nieładne. Nie wiem, czy źle to odczytuję, czy piszesz coś błędnie, ale mówisz o Camilli Lackberg, kiedy książka jest innej autorki - 3 akapit. No i po raz kolejny dziękuję za przestrogę ;)
OdpowiedzUsuńTaak, też popieram to, co Insane napisała. No chyba, że chodziło o to, że niezbyt lubisz kryminały i to właśnie przez Lackberg :P
OdpowiedzUsuńNie mam ochoty po tej recenzji. Zresztą i opis nie jest zbyt ciekawy :P
"Czarnej serii" nie zamierzałam czytać. Wiele złego o niej słyszałam. Jeśli chodzi o kryminały to wolę sięgnąć po sprawdzone klasyki Chmielewska, Christie itd.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
http://blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com/
Szkoda... jak zobaczyłam okładkę z napisem "Czarna seria" to automatycznie byłam nastawiona, że będzie to coś ciekawego, bo uwielbiam kryminały, ale po Twojej recenzji raczej będę omijać tę książkę szerokim łukiem;)
OdpowiedzUsuńOdkąd niedawno zobaczyłam debiut kryminalny autorki, która pisała książki dla młodzieży, w "Czarnej serii", jakoś zaczęłam wątpić w kryminały wydawane w tej serii.
OdpowiedzUsuń