niedziela, 26 lipca 2015

Powrót do korzeni. Recenzja książki



Lubię baśnie. Wszystko w nich jest takie proste, takie zwyczajne, swojskie. Szewc poślubi królewnę i dostanie pół królestwa, a zły baron zostanie zabity przez wiedźmę. Dwójka dzieci wepchnie czarownicę do pieca, by następnie zapełnić swoje puste brzuchy smakołykami, z jakich zbudowany był jej dom, natomiast babcia Czerwonego Kapturka wyjdzie z brzucha wilka cała i zdrowa. Zamieniona w łabędzia Odetta pewnego dnia zostanie odczarowana, a Dziadek Do Orzechów okaże się pięknym księciem. I choć baśnie niektórym z nas mogą wydawać się bardzo naiwne, trudno oprzeć się czarom, niezwykłości, w jakie są spowite. W poplątanym, brutalnym świecie kryminałów, trudnych decyzji i powieści historycznych, w których piękne, bogate królewny umierają jako żebraczki, a królowie muszą grać nieczysto, tęsknimy za naiwną, prostolinijną wymową baśni. Wydaje się, że tylko w takim świecie możemy być naprawdę szczęśliwi – ostatecznie za ścianami  wiejskich azylów, cukierni i innych ostojach, jak utrzymują Autorki lekkich powieści dla kobiet, prawdziwych wartości i szczęścia, wrze życie. Czasami ohydne, czasami złe, ze szczęściem zatrutym goryczą. Do bólu prawdziwe. Aż chce się powrócić do dziecięcych marzeń, do niewinnego świata, który tak pięknie w swoich kompozycjach opisuje Tuomas Holopainen, lider Nightwish. Czasów, kiedy byłam przekonana, że garstce buntowników da się wyzwolić królestwo, a sympatyczny zielony smok Tabaluga z Wieczorynki w końcu raz na zawsze zniszczy owego bałwana, zostawiając jednak jego pingwina, postać pełniącą taką samą rolę jak kot Klakier w Smerfach

Literatura pokazuje złożoność świata, wszystkie odcienie szarego (nie mylić z Grey’em), niejednoznaczność ludzkiego życia, tajemnice, stara się odpowiadać na zagadki, z którymi ludzkość styka się od tysięcy lat. Czasami jednak odpowiedzi są tak niejednoznaczne, że nie tak naprawdę nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi, a niekiedy odpowiedź jest zbyt straszna, by ją poznać. Pisarze pokazują zawikłane losy jednostek i całych społeczności, starając się wyłuskać jakąś prawdę o świecie, o człowieku, o tym, co dla nas ważne, o naszym przeznaczeniu i losie, odpowiedzieć na pytania, dlaczego tu jesteśmy. Pokazywać jednostki mniej lub bardziej nieprzeciętne, ciekawe, inne. I choć taka literatura pasjonuje i pociąga mnie na co dzień, czasami mam dość. Czasami jakaś książka, w której pokładałam nadzieje, bardzo mnie zawiodła, czasami dlatego że jakaś powieść wygryzła mi się w mózg i nie chce stamtąd wyjść, sącząc do moich myśli treści czasami naprawdę straszne, ale prawdziwe. Kiedy mam już dość takich książek, względnie rzeczywistości, którą opisują, czytam coś lżejszego. Opowieść miłosną czy jakąś miłą fantastykę. Powiedziałam: miłą. Bo tej niemiłej, mrocznej, fatalistycznej jest bardzo dużo i choć ją kocham (Metro 2033!), a jeśli nawet nie jest taka, zdarza się tam coś, przez co moje serducho zaczyna krwawić (Robb Stark z wiadomo jakiej książki – dlaczego on?). Miła fantastyka zdarza się niezwykle rzadko i bardzo przypomina baśnie, co stanowi pewien powrót do moich dziecięcych lat i szlachetnej wiary w to, że dobro zwycięża, a miłość jest wieczna i potrafi przekraczać wszelkie granice. Tak! Takie rzeczy czyta się szybko i przyjemnie, z wypiekami na twarzy, bo chociaż mają wiele niedoskonałości, czyta się z zapartym tchem i wady nie gryzą tak, jak przy ambitniejszych pozycjach. Dlatego też nie mogłam doczekać się przeczytania tej książki – kiedy po raz pierwszy zobaczyłam ją na stronie wydawnictwa, pomyślałam, że to właśnie jedna z takich pozycji i muszę ją koniecznie przeczytać. I jeszcze ta okładka! Jaką wielką przyjemnością jest posiadanie książki w takiej okładce na swojej półce! Skądś wiedziałam, że owo czytadło mnie nie zawiedzie – będzie po prostu dobrym czytadłem. Ale ponieważ na to miałam ochotę, z radością zabrałam się do lektury. 

Viana wiedzie beztroskie życie. Jej ojciec jest księciem, ma przystojnego narzeczonego, który niedługo zostanie rycerzem i żyje w kraju mlekiem i miodem płynącym. Swój czas dzieli między granie na harfie, haft i lubi smacznie zjeść, czasami poplotkować ze swoją przyjaciółką Belicią, panienką o nienagannych manierach jak ona. Sielanka się jednak kończy: kraj najeżdżają barbarzyńcy z mrocznej północy (zza Muru…? Eh, to tylko znowu Gra o tron), a ponieważ król Notrii, państwa, w którym mieszka dziewczyna, jest człowiekiem zbyt pewnym siebie, jego wojska przegrywają bitwę i ostatecznie państwo zostaje zajęte przez okrutnego dzikusa Haraka, którego nie można zabić. Osamotniona Viana po wielu epizodach, bardziej lub mniej ciekawych, trafia do mrocznego Wielkiego Lasu, magicznego i niebezpiecznego. Tam tylko jest coś, co pomoże nielicznym buntowników rządów barbarzyńców wyzwolić swoje państwo – tajemnicze źródło wiecznej młodości. Czy Viana jest tą, która ma udać się na tą niebezpieczną wyprawę? Czym tak naprawdę jest to źródło? I kim jest pewien młody, tajemniczy chłopak, którego dziewczyna znalazła głęboko w lesie? 

Okładka jest piękna, nie tylko dla mnie, zagorzałej fanki takich klimatów. Bardzo ładna dziewczyna w pięknej sukni stojąca pomiędzy krzewami i wysokimi drzewami, w plątaninie zieleni, pomiędzy kolorowymi kwiatami (wyglądają jak róże, poza tym w dwóch miejscach siedzi motyl, a po pniu przechadza się biedronka) Suknia dziewczyny jest bardzo średniowieczna, zupełnie w klimatach fantasy i jakoś dziwnie pasująca do tych chaszczy. Na tylnej okładce, będącej przedłużeniem obrazka ze strony przedniej, co razem ze skrzydełkami tworzy jedną ilustrację (miałam już z tym styczność przy recenzji Dopóki nie zgasną gwiazdy i uwielbiam takie okładki), widać jakieś drzewo z jakimś źródełkiem czy czymś w tym stylu, a blurb nie wydaje się nachalny, może zbyt rozbudowany. Naturo! Witaj! Ponadto pełno tu ciekawych szczegółów, które widać dopiero po tym, jak przyjrzymy się uważniej: mnóstwo motyli, kwiatów, ptaków, owadów i kolorowych kwiatów, a we wielu miejscach także zielone chochliki i wróżki, których szukanie możne sprawiać naprawdę wielką frajdę. Dawno nie widziałam już nic tak bardzo bajkowego i pięknego, przypominającego bardziej jakiś genialną grafikę niż okładkę książki, chociaż w zupełności oddaje to, o czym książka jest, a jednocześnie zaprasza do wnętrza, jakby za okładką, zamiast liter, było wejście do tego pięknego lasu. Całość z pewnością rzuca się w oczy na sklepowych półkach, nawet jeśli ustawiono ją grzbietem, a na mojej skromnej półeczce wygląda naprawdę zjawiskowo i razem z biografią Queen, ze złotym napisem na grzbiecie, przyćmiewa całą, przecież i tak piękną, resztę. W środku również jest przyjemnie: na tylnej stronie okładek i dużych, pięknych skrzydełek (jestem ich fanką!) mamy kontry lasu w kolorach czarno-zielonych, pokryte tylko jakimiś zielonymi zawijasami, które nie wiem, po co tam są, bo psują całą resztę. Reszta stron tytułowych pokryta jest barokowymi zawijasami, bez których wszystko nie wyglądałoby gorzej, ale i tak jest bardzo dobrze. Zaskoczyło mnie to, że każdy rozdział zaczyna się kartą tytułową, na której, poza numerem, dostajemy streszczenie ważniejszych wydarzeń w książce – trochę to sprawia, że wiemy, co zaraz się wydarzy, jednak i zaciekawia, bo Autorka stara się robić to zagadkowo i ogólnikowo. Przy kartach dwóch części możemy zobaczyć znowu leśnie widoczki, choć biało-czarne, to pełne ciekawych szczegółów. Naprawdę ilustrator musiał się napracować, co wyszło książce zdecydowanie na dobre, a mi tylko skutecznie umiliło lekturę. 

Zielonego pojęcia nie mam, dla jakiego przedziału wiekowego jest ta opowieść. Bohaterka ma szesnaście lat, ale całość, moim zdaniem, wskazuje raczej na czytelników młodszych, może od dziewięciu do trzynastu lat, wyobrażam sobie, jak bardzo byłabym w tym wieku zachwycona tą powieścią i jak bardzo wkręciłabym się w fantastykę, nie znając Tolkiena. Sądząc jednak po opiniach powieść podobała się także starszym, w tym mnie, więc kompletnie już nie wiem. Ale tak sobie myślę, że każdy, kto z melancholią wspomina lektury dzieciństwa z sentymentem przypominając sobie rycerzy bajkowych królestw i lubi opowieści w stylu Hobbita – bo Władca Pierścieni i Silimarilion to, że się tak wyrażę, zupełnie inny poziom – powinien docenić tę opowieść chociaż za bajkowy, niezwykły klimat i sam pomysł, odnajdując w niej cień swoich dawnych wzruszeń oraz książkowych miłości, znaleźć przyjemność w ucieczce do świata dzieciństwa, do innego wymiaru, niezależnie od wieku, bo, tak naprawdę, nie ma w tym nic wstydliwego albo dziwnego. 

Nie mogę powiedzieć, że powieść nie przypomina wielu innych znanych mi książek – z pewnością jest tu dużo z Niekończącej się Historii i Władcy Pierścieni (drzewa, drzewa!) oraz Igrzysk Śmierci, a na początku skojarzyło mi się również – to dziwne, wiem – z Gumisiami. W tej historii był król, królewna i kraj, który magiczne misie wciąż ratowały. Nie mówiąc o tysiącach innych baśni i powieści fantasy, w których śmiałkowie musieli zmienić się, zrewidować swoje poglądy i osobowość, by w końcu, za pomocą magicznych mocy, ocalić swoje królestwo. Łatwo także znaleźć inspiracje średniowiecznymi motywami, baśniami i legendami, w tym tak charakterystyczną wiarę w rośliny czy wodę dające upragnioną nieśmiertelność, personifikację przyrody i respekt przed mrocznymi lasami, o opowieści o wędrowcu i staruszce nie mówiąc, przy zachowaniu łotrzykowskiej, rubasznej konwencji pełnej czasami naprawdę świetnych żartów słownych i sytuacyjnych. Pisarka wydaje się naprawdę zafascynowana średniowieczem, bo swój świat kreuje dość podobnie, zachowując podstawy wczesnego ustroju feudalnego, tamtejsze zwyczaje i nawet formy odnoszenia się do kobiet (tak sobie myślę, czy to nie jest przypadkiem historia o rekonkwiście, skoro Autorka jest Hiszpanką, ale to tylko moje historyczne nadinterpretacje, wybaczcie), mimo że kreowanie Viany na bohaterkę i wojowniczkę jest zupełnie nieśredniowieczne. W miarę rozwoju fabuły, pisarka łączy też poszczególne wątki w ciekawą, wcale nieprzewidywalną opowieść, zaskakując kilkoma pomysłami, może niezbyt szokującymi, ale jednak zupełnie oryginalnymi i nawet zaskakującymi, chociaż niektórych dla mnie rzeczy – niestety – można się z łatwością domyślić (mam tu na myśli w szczególności pochodzenie ukochanego głównej bohaterki, problem domniemanej nieśmiertelności Haraka i jeszcze kilka innych szczegółów). Mimo tego książka wciąga od pierwszych stron i angażuje czytelnika, Autorka wie bowiem, w którym momencie sprawić, by czytelnik, który odetchnął z ulgą, pewien, że bohaterom nic się nie stanie, albo że odczytał już los postaci z fusów na dnie kubka kawy, przeraził się, gdy okazuje się, że wszystko jest nie tak jak myślał. Naprawdę. I tu już nie chodzi o to Sensację Tygodnia, czyli o to, kim jest Uri (jak ktoś wie, to nie mówi, bo naślę asassynów), choć to był ten moment, kiedy zbierałam szczękę z podłogi (i byłam autentycznie przerażona) tylko o inne ciekawe szczegóły, jak historia Belicii czy tajemniczego trubadura, sprawiające, że historię – mimo wszystko – czyta się jednym tchem. Jedyną wadą była chyba skrótowość fabuły, charakterystyczna przecież dla baśni, która momentami mnie irytowała i złościła, bo nie mogłam wgłębić się w świat bohaterów, cieszyć się różnorodnością wątków i malowniczością akcji, jakąś naturalnością. Wszystko dzieje się szybko, bohaterowie już od pierwszych stron wchodzą i wychodzą jak w teatrze, po kilku stronach już wiemy, co grozi Notrii i znamy opowieść o źródle wiecznej młodości, a po kilkunastu następnych stronach Viana jest w pierwszych w kolejności tarapatach. Czasami chciałam zakrzyknąć coś o spieszeniu się fabułą powoli, bo ja lubię rozbudowane tło, ale właściwie ciągle mam podejrzenia, że to jest baśń, a w baśniach tak się godzi, więc wolę ten temat przemilczeć. 

Książka napisana jest bardzo prosto, dzięki czemu czyta się bardzo szybko. Nie ma trudnych, specjalistycznych słów, poza – oczywiście – najbardziej rozpowszechnionymi terminami z średniowiecza, co jakoś specjalnie nie razi: styl idealny do charakteru opowieści, a przy tym na tyle malowniczy, by choć w części znaleźć się między bohaterami. Dialogi są dość żywe, a mistrzem ciętych ripost i pikantnych kawałów jest oczywiście Wilk, nie można jednak odmówić uroku konwersacjom Uriego i Viany, szczególnie tych intymniejszych… Momentami język jest nieco infantylny, a styl nie grzeszy wyrafinowaniem, ale Autorka, jakby o tym wiedząc, nadrabia innymi fragmentami, pisanymi niezwykle lekko i potoczyście, aż chce się czytać i poznawać dalsze losy bohaterów. Mimo tego nie można napisać, że to czytadło na jeden raz, do połknięcia i zapomnienia – coś w stylu pisarki, w rodzaju zaklętej melodii śpiewających drzew – sprawia, że książka pozostaje w pamięci, chociaż w fragmentach. Prostota nie oznacza również, że pisarka ma słaby warsztat – jest to bajkowa prostota, pełna uroku zaklętego lasu, niewinności i szlachetności, w którą można się zagłębiać z prawdziwą przyjemnością oraz czystym sumieniem, że opowieść – jak na baśń czy coś baśniopodobnego, a nie fantasy – jest wystarczająco dobra. 

Viana, główna bohaterka, była bardzo denerwująca. Na początku była płytką dziewczyną, myślącą tylko o narzeczonym i ploteczkach, ale ostatecznie okazała się upartą jak osioł, lekkomyślną dziewuchą, która – o zgrozo! – w zupełnie niedługim czasie ze sztywnej damy o niezbyt szczupłej sylwetce zmieniła się w zwinną wiewiórkę, łażącą po murach, polującą, odważną i bijącą się jak chłop, brawurowo odważną i wymachującą łukiem nieco w stylu Katniss. Eh. Przestałam ją nienawidzić dopiero wtedy, kiedy poznała Uriego, ale do końca książki miałam ochotę wylać na nią kubeł zimnej wody i spytać, do u licha, ona robi i co sobie znów wyobraża. To naprawdę źle skonstruowana postać, niedopracowana albo zupełnie chybiona. Pisarka pewnie chciała stworzyć bohaterską, silą osobowość, która nieświadomie została twarzą rebelii (skarbie, od ciebie lepiej robiła to panna Everdeen) i w końcu została w pewien sposób nagrodzona za swoje poświęcenie i upór, naprawiając swoje błędy, a maniakalna pewność siebie, to przywara, która przyczyni się do bardziej pełnokrwistego portretu bohaterki. Nic bardziej mylnego. Ta dziewucha nie przypomina tej dziewczyny z okładki, a jeśli tak, to tylko z wyglądu. Robi mnóstwo nieodpowiedzialnych rzeczy, bez większego przygotowania i tak naprawdę ma w czterech literach osoby, które chcą ją chronić, jest makabrycznie egoistyczna i w dodatku łatwowierna. Te dwa ostatnie razem są najgorsze, w gorszym świecie Viana nie miałaby żadnych szans, nawet jeśli strzeliłaby dokładnie w główną aortę serca króla Haraka. Bo jeśli Autorka nie miałaby serca ją zabić, to zrobiłabym to ja. Słowo harcerza! 

Większość pozostałych bohaterów to Standardowe Postacie w Baśniach, przeważnie czarne albo białe (nie potrafię powiedzieć, czy był to celowy zabieg, przybliżający opowieść jeszcze bardziej do baśni, czy po prostu tak słabo wyszło) – mówię tu o Złym Królu Haraku i magicznych mocach, których używa; Służącej, czyli Dorei, która – co za zaskoczenie - zna się na ziołach, a w zanadrzu ma mnóstwo podstępów, Małym Przyjacielu, czyli Airicu, no i Rycerzu, czyli Robianie z Castelmar, który tu został jednak pokazany w bardzo komediowy sposób i jest chyba – poza moim ulubionym Wilkiem – jedną z niewielu niejednoznacznych postaci w powieści. Płaczliwej i pustej Belicii nie liczę, bo Autorka na dobrą sprawę nie miała nawet okazji pogłębić jakoś tę postać. Tej klasyfikacji wymyka się Uri, który jest nieco ujmujący i dość sympatyczny, choć – może jestem jakaś inna – czasami się go bałam, szczególnie po tym, jak wyjaśniło się, kim jest. Nie ma co. To jest tysiąc razy dziwniejsze od tych wszystkich stworzeń z mitologii i powieści Tolkiena. Naprawdę. Technicznie Uri to postać dobra, choć myślę, że pisarka powinna zostawić jakiś margines sekretu, tajemnicy, coś niezwykłego w nim czy jego zachowaniu, przyciągającego i fascynującego, postać ta jest jakaś taka pospolita, mimo wszystko bardzo zwyczajna i w końcu nie dająca odróżnić się od innych ludzi. Moją ulubioną postacią był więc Wilk, choć dałoby się go podciągnąć pod motyw Mentora. Postać ta za bardzo jednak kojarzyła mi się z moim najulubieńszym panem Zagłobą z Trylogii Sienkiewicza, by nie poczuć chociażby cienia sympatii. Wilk ma bogatą, tajemniczą przeszłość, tylko jedno ucho, a o stracie drugiego opowiada niestworzone historie, zupełnie jak Zagłoba na temat swojej dziury. Rzuca też niewybrednymi żartami, złości się i nie jest zbyt kulturalny, ma jednak wielkie serce i równą mu inteligencję oraz spryt, czasami zabawny, czasami nie. Zupełnie jak Zagłoba, prawda? Zupełnie niechcący – albo chcący – udało się Autorce wykreować najbardziej wiarygodnego bohatera w powieści, personę pełnokrwistą, ciekawą i fascynującą, z wielkimi i małymi zaletami tudzież wadami. Nie zgłaszałabym więc żadnych obiekcji, gdybym miała możliwość przeczytanie coś jeszcze z Wilkiem w jednej z głównych ról czy też dla niego samego jeszcze raz zacząć czytać od nowa tę opowieść, choć to tylko cień wielkiego mistrza fortelu wszelakiego, jakim jest sienkiewiczowski bohater. Ah, Wilku! Co robisz w towarzystwie tej dziewuchy i jej chłopaka z lasu, przyprawiającego mnie o dreszcz strachu? Ty jesteś dla nich za dobry, naprawdę. 

Jak sami widzicie, powieść – niby taka niepozorna – dostarczyła mi wielu wrażeń i wcale nie znudziła. Czy to objaw niedojrzałości psychicznej, czy odreagowanie organizmu po wielu książkowych gniotach, które zamiast relaksować wkurzały mnie tylko, miłych przeciętniakach i pełnych krwi, mroku i bólu ambitnych pozycjach tudzież czystej historii – naprawdę tego nie wiem i chyba jestem zdania, że dobre czytadło nie jest złe, szczególnie kiedy życie postanawia zmęczyć jeszcze bardziej niż dotychczas. Mimo niedoskonałości nawet z bajkowego punktu widzenia, książka była doskonałym odreagowaniem w starym stylu urokliwych historii o walce Dobra ze Złem, wygranej niezaprzeczalnie przez Dobro, prostej i bezpretensjonalnej, jednakże naprawdę magicznej i harmonijnej (z nutką strachu). I choć z pewnością nie zaparła tchu w piersiach jak Władca Pierścieni, nie pozostawiła traumatycznych wspomnień w stylu Pieśni Lodu i Ognia czy też nie wzruszyła jak baśnie Andersena czy stricte fantastyczno-średniowieczne bajkowe historie, to jednak każdemu przyda się chociaż chwilowa ucieczka w głąb tajemnego, bardzo zielonego lasu i posłuchanie, jak śpiewające drzewa szepczą tę historię. Prostą i niewinną, dzięki której zapomnimy chociaż na chwilę, jak daleki od doskonałości jest nasz świat, skomplikowany i niejednoznaczny i choć nie otrzymamy morału, to chociaż choć trochę przypomnimy – dla wielu, w tym dla mnie – powrót do korzeni czytelniczej pasji, dzieciństwo i miłość do takich historii.

Tytuł: „Tam, gdzie śpiewają drzewa”
Autor: Lucia Gallego
Moja ocena: 5/1o

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Dreams

12 komentarzy :

  1. O! Ja również lubię baśnie. Przyznam się szczerze, że o tej książce nie słyszałam, ale myślę, że mogłabym ją przeczytać :)
    http://gabrysiekrecenzuje.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. A myślałam że książka wyląduje na mojej liście must have. No coż. Myliłam się.

    pozdrawiam
    blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham baśnie:) Okładka rzeczywiście przeurocza! Przeczytaj sobie "Królestwo łabędzi"
    Zoe Marriott, jeżeli jeszcze nie miałaś okazji. Pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Słyszałam kiedyś o tej książce, ale nie trafiła w końcu w moje ręce. Ja chyba już wyrosłam z baśni, nie wracam do nich ani myślami, ani w czytelniczych przygodach, chociaż zawsze za nimi przepadałam, teraz mnie jednak do nich nie ciągnie.

    http://leonzabookowiec.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Mimo wszystko zaciekawiła mnie ta pozycja i być może po nią kiedyś sięgnę.

    Pozdrawiam
    http://secretsofbooks.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  6. Mnie książka bardzo się podobała, niestety nie posiadam tej pięknej okładki na swojej półce, a szkoda ;(

    OdpowiedzUsuń
  7. Okładka piękna, szkoda tylko że całość to takie 5/10. Sama nie wiem czy ją przeczytam, jeśli będzie okazja to na pewno - acz raczej jej nie kupię.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Tytuł skojarzył mi się z innym tytułem, ale polskiej pisarski - "Tam, gdzie spadają anioły".
    Po książkę raczej nie sięgnę, bo choć lubię baśnie to jakoś średniowieczny klimat w książkach nie zachęca mnie do czytania. Tym bardziej, że "Tam, gdzie śpiewają drzewa" skojarzyło Ci się z wieloma innymi książkami. ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Mogę ci pomóc zabić taki dziwny twór :D Nienawidzę bohaterów naiwnych i łatwowiernych... A ta szybka metamorfoza, bleh.....
    Nie mam ochoty na pozycję, choć kocham fantasy

    OdpowiedzUsuń
  10. dawno nie czytałam żadnej baśni i chyba nie mam zamiaru tego zmieniać :D

    adgam.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  11. Miałam dokładnie te same spostrzeżenia dotyczące głównej bohaterki. Ogólnie tylko zakończenie jakoś do mnie przemówiło, reszta była tak bardzo średnia... ;_;

    OdpowiedzUsuń
  12. Czytałam i dla był to taki przeciętniaczek, który dość szybko wyparował z mojej pamięci. Aczkolwiek właśnie miły i przyjemny. A Viana wkurzała chyba wszystkich :D

    miedzysklejonymikartkami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!