Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach
nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś
istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest
wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy
spojrzeć odpowiednio na swoje wspomnienia, skonfrontować się z nimi, widząc je
jakby przed sobą, słysząc własne myśli zamienione w słowa. A potem – może –
pokazać je innym. Nie zawsze dlatego, żeby popisać się przed innymi swoimi
osiągnięciami, nowatorską filozofią, zwierzyć się milionom czytelnikom
właściwie bez twarzy ze swoich cierpień. Czasami kanwą na niezwykle ciekawą
powieść jest zwykłe, ciche życie. Dzieciństwo, gdzie pod zwykłą zabawą skrywa
się przygotowanie do dorosłości. Jakaś tragedia, która wydarzyła się nie tylko
nam, tak, że nasza historia jest może jedną z wielu. Sztuką jest opisanie tego
i szczerość. Onieśmielająca szczerość, bez retuszowania szczegółów, krycia
swoich błędów, cenzurowania cierpienia i nadmiernego biadolenia nad sobą. Kiedy
ktoś bez wzniosłych słów z prostotą pisze o cierpieniu, ale i o radości – jaką
może dawać chociażby uprawianie ogródka – jego pisanie nabiera czegoś
uniwersalnego, dotyczącego nas wszystkich, prawdziwego. Czegoś, co każdy zna,
czuje, rozumnie, co każdy – w mniejszym lub w większym stopniu – przeżył na
własnej skórze. Nie ważne, czy jest to historia prawdziwa, czy zupełnie
wymyślona…
Jane nie ma łatwego życia. Wychowała się w domu ciotki, która
z wielu powodów nienawidziła jej i od której odeszła z sercem pełnym cierpienia
i dziecięcej nienawiści. Skierowano ją do szkoły dla sierot i półsierot, gdzie
panują prawdziwie spartańskie warunki (rzecz jasna, mówiąc delikatnie), i gdzie
otrzymuje jeszcze poważniejszą szkołę życia. Wychodzi stamtąd dopiero po ośmiu
latach i dostaje posadę w ponurym Thornfield Hall jako nauczycielka Adelki,
której pochodzenie jest tak samo tajemnicze jak ponury, stary dwór. Wszystko
jednak zmienia się jeszcze bardziej wraz z powrotem chlebodawcy Jane i
domniemanym ojcem Adelki, panem Edwardem Rochesterem – człowiek ten, poza tym,
że jest bardzo interesujący, skrywa pewien sekret, który może zniszczyć u Jane
nie tylko poczucie, że znalazła nowy, bezpieczny dom…
Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo pozwoliło wydać
książkę pod nieco zmienionym tytułem, choć na początku bardzo mnie to
denerwowało. Za młodu słyszałam wiele o tej książce, zawsze z tym początkiem Dziwne losy… i trudno mi było przywyknąć
do tego nowego, zupełnie jak do najnowszego tłumaczenia arcydzieła Tolkiena. Na
szczęście, już na wstępie muszę zaznaczyć, że w tym przypadku moje pretensje
były niepotrzebne – o ile nowe tłumaczenie Władcy
Pierścieni zniszczyło nie tylko powieść, ale i film (w polskiej wersji
użyto znacznie bardziej cywilizowanego, starszego tłumaczenia) – to tu
określenie autobiografia było jak
najbardziej trafne. Sama Autorka bezczelnie stylizuje powieść na właśnie ten
gatunek, nie tylko poprzez charakterystyczną formę wypowiedzi w pierwszej
osobie, ale przez bezpośrednie zwroty do niego, a nawet przez to, że narratorka
streszcza nam niektóre fragmenty swojego życia - większość lat pobytu w tej
straszliwej szkole (brr, brr, brr!) i niektóre wydarzenia w Thornfield również
opisuje ogólnikowo, trzymając się jednak konserwatywnej chronologii, jak w
każdej porządnej autobiografii. I pewnie twierdziłabym tak samo, kiedy
czytałabym powieść pod poprzednim tytułem, bo – niezależnie od tego, co jest na
okładce – czuć ten niezwykły, trudny do stworzenia w taki naturalny sposób,
nastrój intymności, spokoju i wzbudzenie w nas uczuć bohaterki-narratorki i
zrozumienia jej, jakbyśmy znali ją naprawdę.
Autorka pisze bowiem o ludzkich uczuciach bardzo
wiarygodnie i z wielką szczerością, nie pomijając nawet nienawiści czy złości,
które targały Jane w dzieciństwie, nie zataja, że dziewczyna, kiedy odeszła z
Thornfield, czasami miała wątpliwości, czy postępuje słusznie. Jane nie jest
słodką dziewuszką ani cierpiętniczą Mary Sue – pisarka stawia przed nami
człowieka z krwi i kości, którego można polubić, człowieka ukształtowanego
przez ponurą przeszłość i cierpienia, zagubionego i, przede wszystkim,
pragnącego bliskości, miłości i ciepła; człowieka, którego doskonale rozumiem.
Może nie tylko dlatego, że moje i jej przeżycia czasami są bardzo podobne, ale
dlatego, że jej opowieść jest boleśnie, ale i prawdziwie szczera – Jane przed
czytelnikiem nie ma nic do ukrycia, żadne emocje nie pozostają zatajone, nawet
jeśli miałyby być bardzo negatywne. I dlatego jej postać jest tak bardzo
prawdziwa, realistyczna i ciekawa, a to wszystko bez nadmiernego
psychologizowania i dogłębnego analizowania każdej z ran, jakie otrzymała od
życia – jest silna i trudno ją złamać, to widać od początku. Nie pogrąża się w
rozpaczy, czasami tylko z trudem balansując na jej granicy, w dodatku, mimo
swojej bladości, nie jest postacią wyblakłą, wręcz przeciwnie, nie jest także
osobą śmiałą i przebojową; po prostu jest sobą, Jane Eyre, nie udaje nikogo czy
też naśladuje i za można ją bardzo polubić, żałując wręcz, że spędzimy z nią
tak mało czasu (zawsze można czytać od początku…).
Właśnie. Trzeba przeczytać książkę jeszcze raz, by spotkać
się znów z Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem!
Poczekajcie, muszę sobie przypomnieć, że muszę oddychać. Co prawda Autorka
podkreśla, że pan Rochester nie był przystojny (jak delikatnie to powiedziane)
i w sumie mógłby być ojcem Jane, ale kto nie chciałby takiego romansu? Przecież
takiego mężczyzny to ze świecą szukać, już o dzisiejszych kaloryferach i
dobieraniu się dziewczynie do majtek, jakby to było romantyczne nie mówiąc.
Zaimponował mi także swoją tajemniczością i prawdziwie męską szorstkością, nie
raz wzbudził we mnie współczucie, o podziwie dla silnego uczucia, jakim darzył
Jane, już nie wspomnę (każde, absolutnie każde kobiece serce zadrży, kiedy
będziemy czytać wyznania miłosne i epitety, jakimi obdarzał swoją wybrankę i
każda chciałaby być tak kochana, więc książkę tę trzeba przeczytać choćby z
tego powodu) Autorka zresztą pieczołowicie buduje niezwykle ciekawą, głęboką
postać człowieka zagubionego we własnym życiu i pokutującego przez własne
błędy, nieprzemyślane decyzje, a także – co jakoś podobne jest do losu Jane –
winy najbliższych. Człowieka dobrego, jednak w okolicznościach, w których dobro
to wysiłek herosów, wysiłek, któremu nie daje rady. Ciężko nawet powiedzieć,
kto był winny, a kto nie, i czy w ogóle można mówić tu w kategoriach winy i
kary; tym bardziej ciekawe jest rozwiązanie problemu w sposób bardzo prosty i
naturalny, co w pewnym sensie jest też symboliczne – ogień oczyścił Rochestera
i sprawił, że w końcu stał się godny swojej ukochanej (ona również musiała
przejść wcześniej próbę, pewnego rodzaju oczyszczenie). Tak czy inaczej, to
niezwykła postać, ciekawsza nawet od Jane, świetnie nakreślona, niejednoznaczna
a w dodatku ideał, którego Jane możemy tylko pozazdrościć i jeszcze raz
przeczytać te niezwykłe słowa, jakie mówi do swojej ukochanej, pełne pasji i
prawdziwej miłości, słowa, o jakich marzy każda kobieta, a które są autentyczne
i pozbawione irytującego patosu… Ah, Rochester! Jesteś mój i nikomu cię nie
dam.
Mistrzostwo Autorki objawia się także w postaciach drugo-
i trzecioplanowych, nakreślonych co prawda węższą paletą, ale i tak bardzo
zajmująco. Ciekawie prezentuje się ciotka Jane, pani Reed i jej córki (oraz
syn), szczególnie jeśli chodzi o motywy nienawiści wobec dziewczyny i dalsze
losy. Ale najbardziej niezwykłymi postaciami są St. John Rivers i Helenka –
chociaż pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, tak naprawdę, poza
charakterem, wiele ich łączy. To niezwykłe osobowości, z ciekawymi poglądami,
których obecność w tej książce bardzo mnie zdziwiła i które nadały opowieści
jeszcze szerszego, pełniejszego wymiaru, przemycając do utworu treści religijne
(co ciekawe, nie zawsze zgodne z doktryną protestancką!), co sprawia, że z
powieści o miłości książka staje się rzeczą o życiu, opowieścią uniwersalną,
autobiografią. Co więcej, poglądy nieszczęsnej Helenki pomagają Jane w
najgorszych chwilach jej życia, dotrzymują jej towarzystwa, kiedy podejmuje
jedną z najtrudniejszych decyzji. Zresztą, postać zmarłej na gruźlicę
dziewczynki zafascynowała mnie na tyle, że z chęcią przeczytałabym na jej temat
więcej niż miałam przyjemność, nawet więcej niż o St. Johnie, dość
niesympatycznym pastorze, który zmienia się dopiero na końcu, przed śmiercią.
Nie sposób zapomnieć także o sympatycznej pani Fairfax i miłej – choć z
pewnością francusko rozprutej – Adelce, biednemu dziecku, które samo nie wie, kto
jest jego ojcem i matką, która pozostawiła ją i wyjechała gdzieś z którymś z
kochanków. Przez książkę przewija się zresztą jeszcze więcej postaci, ale nie
sposób je wszystkie opisać, szczególnie, że niektóre – jak Rozamunda – są tylko
lekko naszkicowane, ale tak, że mimo kilku akapitów, wiemy, że to postać żywa,
prawdziwa; dotknięta piórem mistrzyni, która potrafi stworzyć życie z zlepka
słów, tchnąć duszę nawet w każdą postać, nawet taką, która w całej powieści ma
do powiedzenia tylko kilka zdań. To naprawdę coś wielkiego, bo nie każdy pisarz
tak potrafi; ba, to umiejętność wyłączenie prawdziwych literackich mistrzów.
Na początku trudno mi było przyzwyczaić się do stylu
Autorki. Jest on bardzo specyficzny, rozdrgany, przepełniony emocjami;
skondensowany. Pisarka kilkoma precyzyjnie dobranymi, malowniczymi słowami
potrafi opisać to, na co w innej książce byłby cały akapit. Styl pozostaje
jednak bardzo naturalny, prosty, malowniczy i niezwykle płynny – książkę
przeczytałam bardzo szybko, rezygnując nawet z moich wieczornych zajęć,
pożerając słowa wzrokiem i dając się porwać ich potoczystym brzmieniem,
smakując je. A pyszności tu nie brakuje. Pod zwykłym opisem Jane kryje się
koronkowa, wyrafinowana warstwa językowa, malownicze opisy i złożone symbole
(powstrzymuję się od porównania ich do Wichrowych
Wzgórz, bo nie można porównać tych dwóch książek do siebie, ale wygląda na
to, że – tak jak siostra – Autorka lubuje się w głębszych symbolach,
zmuszających czytelnika do refleksji i ponownego odczytania powieści pod innym
kątem), niezwykle plastyczne i sugestywne sceny (brr, brr, brr!), o dialogach
nie mówię. Szczególnie o dialogach między Jane a Rochesterem. O rany. Znów
zaczynam hiperwentylować. Spokojnie. Gdyby rozmowy kochanków w innych romansach
byłyby podobne, z pewnością zostałabym bezwzględną fanką tego gatunku, słowo
daję. Kto wie, może Romeo i Julia z sonetami, którymi ze sobą na początku
rozmawiają, nie są tacy porywający, nie mówiąc o tych wszystkich mięśniakach z
teraźniejszych powiastek. To słowa aż ciężkie od emocji, skrzące prawdziwym
uczuciem, tak prawdziwym, że czytelnik czuje się po prostu intruzem; uczuciem
wielkim, takim, o jakim marzy każda z nas. I aż dziwne, że coś takiego, uchwycone
przez wyobraźnię Autorki, z powodzeniem zostało przeniesione na papier, kartki
książki, fikcyjnych bohaterów, zachowując siłę wielkiego uczucia, które zapiera
tylko dech w piersiach biednej czytelniczki, która marzy o byciu po tamtej
stronie kartki. Cóż, wobec takiego mistrzostwa mogę co najwyżej zbierać z
podłogi własną szczękę.
Techniczne fabuła powieści jest bardzo dobra, staranna i
zbudowana według wszelkich dawnych, dobrych prawideł (poza, oczywiście, odważną
stylizacją na autobiografię), jednak nie byłaby w połowie tak ciekawa gdyby nie
pewien bardzo soczysty sekret, ale więcej nie mogę wam powiedzieć – lepiej
przeczytać i samemu się przekonać. Chociaż po przeczytaniu pewnej ilości
kryminałów pewne rzeczy wydają się przewidywalne albo podejrzane, to i tak
rozwiązanie zagadki zadziwi każdego chociażby tym, że samo w sobie jest to
niemal pomysłem niemal jak z horroru. Ojej. Miałam podejrzenia, ale … Cóż, mam
wrażenie, że jeszcze jedno słowo i wydam wam wszystko, a tego nie chciałabym. W
każdym razie w końcu znalazłam lepszą wersję Tajemniczego Ogrodu, tymczasem zajmijmy się czymś innym. Choćby
klasyczną budową wątku romantycznego – poznanie, zakochanie, perypetia i
zakończenie, co trochę mnie rozczarowało, chociaż trudno inaczej to zrobić żeby
było ciekawej. No i te kilka książkowych, dość bajkowych zbiegów okoliczności,
raczej uśmiechu losu, które na początku zawiodło mnie mocno (jeszcze na blurbie
napisali, że Autorkę interesowało tylko samo życie, bez żadnego retuszowania i naiwnej
akcji rodem z harlequinów). Potem jednak przemyślałam wszystko jeszcze raz, dochodząc
do wniosku, że nawet w moim życiu pojawiają się czasem takie szczęśliwe zbiegi
okoliczności, a w powieści nie jest tak idealnie jak mogłoby się wydawać: ani
Jane, ani tym bardziej Rochester nie są osobami pięknymi, szczególnie na końcu,
los – jak to los – sprawia, że w szczęście nie jest absolutne, przynajmniej w
powszechnym tego słowa znaczeniu; Jane jest tylko młodą, skrzywdzoną przez
ciotkę dziewczyną, a on mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak, jak
sobie tego życzył. Wymarzona rodzina dziewczyny też nie do końca przypomina tej
wymarzonej, a inny romans nie ma szans na rozwinięcie się. Helenka musiała
umrzeć, panna Maria Temple wyszła w końcu za mąż i wyjechała z mężem,
pozostawiając Jane na pamiątkę tylko broszkę. Nic nie jest doskonałe, no, może
oprócz miłości. Nie można być przecież takim pesymistą i twierdzić, że życie
jest tak złe, że nie ma się szans na spotkanie na swojej drodze kogoś takiego
jak Rochester. Ale, zaraz. Edward Rochester jest tylko jeden i nie należy do
Jane, ale do mnie. Przynajmniej w wyobraźni.
Okładka, chociaż – jeśli chodzi o tego Wydawcę - zwykle
chwalę, tym razem jakoś nie przemówiła do mnie, a z pewnością nie zrobiła na
mnie takiego wrażenia jak ta Wichrowych
Wzgórz. Niby jednak wszystko pasuje: rozmyta, widmowa postać dziewczyny w
pięknej sukni, na tle jakiś budowli, które kojarzą mi się z jakimś
średniowiecznym miastem, ale najprawdopodobniej są Thornfield Hall; z tyłu
blurb w kształcie jej białej twarzy na czarnym tle z pomarańczowymi napisami;
nazwisko Autorki (cieszę się, że Wydawnictwo postanowiło w podobny sposób wydać
powieści wszystkich trzech sióstr – już wyobrażam sobie, jak powstała w ten
sposób kolekcja prezentowałaby się na mojej półce i aż ślinka mi cieknie)
bardzo ładnie prezentuje się z charakterystycznym zawijasem - literą R,
która zachwyciła mnie już przy książce siostry pisarki, a kolor pomarańczowy… w
sumie pasuje. Ale całość, nawet z twardą, przyjemną w trzymaniu okładką, jakoś
nie prezentuje się ciekawie tylko zaledwie przyjemnie i znośnie. Szkoda, bo to jeden
z tych obrazków, których nie można poprawić, najwyżej wszystko zniszczy się
jeszcze bardziej. Cóż, oczami wyobraźni widziałabym piękną oprawę z
Rochesterem, ale ostatecznie źle nie jest, bo okładka przyciąga wzrok i jest
nastrojowo-widmowa, mimo że to nie ma
nic wspólnego z treścią. Tak czasem bywa.
I co? Poza radością, że przeczytałam bardzo dobrą książkę,
zaczęło mi brakować na tym świecie dobrych facetów, a konkretnie jakiegoś
egzemplarza, który mógłby chociaż w jakieś części zastąpić Edwarda Rochestera.
Ale nabrałam również chęci, żeby przeczytać o losach Jane jeszcze raz. Nie
tylko dlatego, że opowieść w jakiś sposób, wbrew wszystkiemu, przywróciła mi
nieco nadziei w jakąś zmianę w moim życiu, ale także dlatego, że lubię słuchać o
prawdziwym życiu. O życiu, które zabiera i nic nie daje, dba o to, żeby nie
było idealnie, a czasami przygotowuje dla kogoś niezwykłą niespodziankę. Lubię
słuchać czyichś zwierzeń, czyjeś historii boleśnie prawdziwej, nawet jeśli ta
osoba – jak Jane Eyre – nigdy w naszym świecie nie istniała. Może dlatego, że
jestem wrażliwa, może dlatego, że rozumiem rozterki i bolączki bohaterki czuję,
że są to słowa głębokie, jakby z duszy, dążące do drugiej, dotykając głęboko
skrytych, ale obecnych w każdym strun. I chyba to jest podwód, że historia
biednej dziewczyny i jej ukochanego, bardzo dziwna i jednocześnie bardzo
wiarygodna, nie zatraciła swojej świeżości i chyba nie straci jej nigdy, nawet
jeśli ludzie wiktoriańskie suknie i teraźniejsze jeansy na skafandry kosmiczne.
Tytuł: „Jane Eyre. Autobiografia”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 7,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG
Może kiedyś sięgnę po tę książkę. :)
OdpowiedzUsuńhttp://my-opinion-of-books.blogspot.com/
Wątpię, abym kiedyś skusiła się na tę książkę, ponieważ nie znoszę klasyki. Kilka razy próbowałam ''zaprzyjaźnić się'' z tym gatunkiem, lecz bezskutecznie. Ale cieszę się, że Tobie książka przypadła do gustu.
OdpowiedzUsuńSpróbuję przeczytać. Chcę przeczytać, więc wpisuję na listę.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam.
http://miedzy--stronami.blogspot.com
Jedna z moich ulubionych książek <3
OdpowiedzUsuńJak wchodzę na Twojego bloga to cały czas nie mogę się napatrzeć na Twój szablon - jest naprawdę piękny.
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi to na pewno nie mówię jej nie. Być może w najbliżej przyszłości się z nią nie zapoznam, ale kiedyś na pewno dorwę jedną sztukę w swoje czytelnicze szpony ;)
Mój urlop się skończył. Przepraszam, że mnie tak dawno nie było u Ciebie. Pozdrawiam ;)