niedziela, 9 sierpnia 2015

Autobiografia duszy. Recenzja książki

Ludzie mówią, że najłatwiej opowiadać o swoich problemach nieznajomym – na przykład psychologom, wynajętym przyjaciołom (bo takie coś istnieje), nieznajomym. Albo pisać o tym – papier, nawet ten wirtualny, jest wdzięcznym towarzyszem – uzewnętrzniając swoje myśli. Wtedy dopiero możemy spojrzeć odpowiednio na swoje wspomnienia, skonfrontować się z nimi, widząc je jakby przed sobą, słysząc własne myśli zamienione w słowa. A potem – może – pokazać je innym. Nie zawsze dlatego, żeby popisać się przed innymi swoimi osiągnięciami, nowatorską filozofią, zwierzyć się milionom czytelnikom właściwie bez twarzy ze swoich cierpień. Czasami kanwą na niezwykle ciekawą powieść jest zwykłe, ciche życie. Dzieciństwo, gdzie pod zwykłą zabawą skrywa się przygotowanie do dorosłości. Jakaś tragedia, która wydarzyła się nie tylko nam, tak, że nasza historia jest może jedną z wielu. Sztuką jest opisanie tego i szczerość. Onieśmielająca szczerość, bez retuszowania szczegółów, krycia swoich błędów, cenzurowania cierpienia i nadmiernego biadolenia nad sobą. Kiedy ktoś bez wzniosłych słów z prostotą pisze o cierpieniu, ale i o radości – jaką może dawać chociażby uprawianie ogródka – jego pisanie nabiera czegoś uniwersalnego, dotyczącego nas wszystkich, prawdziwego. Czegoś, co każdy zna, czuje, rozumnie, co każdy – w mniejszym lub w większym stopniu – przeżył na własnej skórze. Nie ważne, czy jest to historia prawdziwa, czy zupełnie wymyślona…

Jane nie ma łatwego życia. Wychowała się w domu ciotki, która z wielu powodów nienawidziła jej i od której odeszła z sercem pełnym cierpienia i dziecięcej nienawiści. Skierowano ją do szkoły dla sierot i półsierot, gdzie panują prawdziwie spartańskie warunki (rzecz jasna, mówiąc delikatnie), i gdzie otrzymuje jeszcze poważniejszą szkołę życia. Wychodzi stamtąd dopiero po ośmiu latach i dostaje posadę w ponurym Thornfield Hall jako nauczycielka Adelki, której pochodzenie jest tak samo tajemnicze jak ponury, stary dwór. Wszystko jednak zmienia się jeszcze bardziej wraz z powrotem chlebodawcy Jane i domniemanym ojcem Adelki, panem Edwardem Rochesterem – człowiek ten, poza tym, że jest bardzo interesujący, skrywa pewien sekret, który może zniszczyć u Jane nie tylko poczucie, że znalazła nowy, bezpieczny dom…

Bardzo się cieszę, że Wydawnictwo pozwoliło wydać książkę pod nieco zmienionym tytułem, choć na początku bardzo mnie to denerwowało. Za młodu słyszałam wiele o tej książce, zawsze z tym początkiem Dziwne losy… i trudno mi było przywyknąć do tego nowego, zupełnie jak do najnowszego tłumaczenia arcydzieła Tolkiena. Na szczęście, już na wstępie muszę zaznaczyć, że w tym przypadku moje pretensje były niepotrzebne – o ile nowe tłumaczenie Władcy Pierścieni zniszczyło nie tylko powieść, ale i film (w polskiej wersji użyto znacznie bardziej cywilizowanego, starszego tłumaczenia) – to tu określenie autobiografia było jak najbardziej trafne. Sama Autorka bezczelnie stylizuje powieść na właśnie ten gatunek, nie tylko poprzez charakterystyczną formę wypowiedzi w pierwszej osobie, ale przez bezpośrednie zwroty do niego, a nawet przez to, że narratorka streszcza nam niektóre fragmenty swojego życia - większość lat pobytu w tej straszliwej szkole (brr, brr, brr!) i niektóre wydarzenia w Thornfield również opisuje ogólnikowo, trzymając się jednak konserwatywnej chronologii, jak w każdej porządnej autobiografii. I pewnie twierdziłabym tak samo, kiedy czytałabym powieść pod poprzednim tytułem, bo – niezależnie od tego, co jest na okładce – czuć ten niezwykły, trudny do stworzenia w taki naturalny sposób, nastrój intymności, spokoju i wzbudzenie w nas uczuć bohaterki-narratorki i zrozumienia jej, jakbyśmy znali ją naprawdę.

Autorka pisze bowiem o ludzkich uczuciach bardzo wiarygodnie i z wielką szczerością, nie pomijając nawet nienawiści czy złości, które targały Jane w dzieciństwie, nie zataja, że dziewczyna, kiedy odeszła z Thornfield, czasami miała wątpliwości, czy postępuje słusznie. Jane nie jest słodką dziewuszką ani cierpiętniczą Mary Sue – pisarka stawia przed nami człowieka z krwi i kości, którego można polubić, człowieka ukształtowanego przez ponurą przeszłość i cierpienia, zagubionego i, przede wszystkim, pragnącego bliskości, miłości i ciepła; człowieka, którego doskonale rozumiem. Może nie tylko dlatego, że moje i jej przeżycia czasami są bardzo podobne, ale dlatego, że jej opowieść jest boleśnie, ale i prawdziwie szczera – Jane przed czytelnikiem nie ma nic do ukrycia, żadne emocje nie pozostają zatajone, nawet jeśli miałyby być bardzo negatywne. I dlatego jej postać jest tak bardzo prawdziwa, realistyczna i ciekawa, a to wszystko bez nadmiernego psychologizowania i dogłębnego analizowania każdej z ran, jakie otrzymała od życia – jest silna i trudno ją złamać, to widać od początku. Nie pogrąża się w rozpaczy, czasami tylko z trudem balansując na jej granicy, w dodatku, mimo swojej bladości, nie jest postacią wyblakłą, wręcz przeciwnie, nie jest także osobą śmiałą i przebojową; po prostu jest sobą, Jane Eyre, nie udaje nikogo czy też naśladuje i za można ją bardzo polubić, żałując wręcz, że spędzimy z nią tak mało czasu (zawsze można czytać od początku…).

Właśnie. Trzeba przeczytać książkę jeszcze raz, by spotkać się znów z Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem. Edwardem Rochesterem! Poczekajcie, muszę sobie przypomnieć, że muszę oddychać. Co prawda Autorka podkreśla, że pan Rochester nie był przystojny (jak delikatnie to powiedziane) i w sumie mógłby być ojcem Jane, ale kto nie chciałby takiego romansu? Przecież takiego mężczyzny to ze świecą szukać, już o dzisiejszych kaloryferach i dobieraniu się dziewczynie do majtek, jakby to było romantyczne nie mówiąc. Zaimponował mi także swoją tajemniczością i prawdziwie męską szorstkością, nie raz wzbudził we mnie współczucie, o podziwie dla silnego uczucia, jakim darzył Jane, już nie wspomnę (każde, absolutnie każde kobiece serce zadrży, kiedy będziemy czytać wyznania miłosne i epitety, jakimi obdarzał swoją wybrankę i każda chciałaby być tak kochana, więc książkę tę trzeba przeczytać choćby z tego powodu) Autorka zresztą pieczołowicie buduje niezwykle ciekawą, głęboką postać człowieka zagubionego we własnym życiu i pokutującego przez własne błędy, nieprzemyślane decyzje, a także – co jakoś podobne jest do losu Jane – winy najbliższych. Człowieka dobrego, jednak w okolicznościach, w których dobro to wysiłek herosów, wysiłek, któremu nie daje rady. Ciężko nawet powiedzieć, kto był winny, a kto nie, i czy w ogóle można mówić tu w kategoriach winy i kary; tym bardziej ciekawe jest rozwiązanie problemu w sposób bardzo prosty i naturalny, co w pewnym sensie jest też symboliczne – ogień oczyścił Rochestera i sprawił, że w końcu stał się godny swojej ukochanej (ona również musiała przejść wcześniej próbę, pewnego rodzaju oczyszczenie). Tak czy inaczej, to niezwykła postać, ciekawsza nawet od Jane, świetnie nakreślona, niejednoznaczna a w dodatku ideał, którego Jane możemy tylko pozazdrościć i jeszcze raz przeczytać te niezwykłe słowa, jakie mówi do swojej ukochanej, pełne pasji i prawdziwej miłości, słowa, o jakich marzy każda kobieta, a które są autentyczne i pozbawione irytującego patosu… Ah, Rochester! Jesteś mój i nikomu cię nie dam.

Mistrzostwo Autorki objawia się także w postaciach drugo- i trzecioplanowych, nakreślonych co prawda węższą paletą, ale i tak bardzo zajmująco. Ciekawie prezentuje się ciotka Jane, pani Reed i jej córki (oraz syn), szczególnie jeśli chodzi o motywy nienawiści wobec dziewczyny i dalsze losy. Ale najbardziej niezwykłymi postaciami są St. John Rivers i Helenka – chociaż pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego, tak naprawdę, poza charakterem, wiele ich łączy. To niezwykłe osobowości, z ciekawymi poglądami, których obecność w tej książce bardzo mnie zdziwiła i które nadały opowieści jeszcze szerszego, pełniejszego wymiaru, przemycając do utworu treści religijne (co ciekawe, nie zawsze zgodne z doktryną protestancką!), co sprawia, że z powieści o miłości książka staje się rzeczą o życiu, opowieścią uniwersalną, autobiografią. Co więcej, poglądy nieszczęsnej Helenki pomagają Jane w najgorszych chwilach jej życia, dotrzymują jej towarzystwa, kiedy podejmuje jedną z najtrudniejszych decyzji. Zresztą, postać zmarłej na gruźlicę dziewczynki zafascynowała mnie na tyle, że z chęcią przeczytałabym na jej temat więcej niż miałam przyjemność, nawet więcej niż o St. Johnie, dość niesympatycznym pastorze, który zmienia się dopiero na końcu, przed śmiercią. Nie sposób zapomnieć także o sympatycznej pani Fairfax i miłej – choć z pewnością francusko rozprutej – Adelce, biednemu dziecku, które samo nie wie, kto jest jego ojcem i matką, która pozostawiła ją i wyjechała gdzieś z którymś z kochanków. Przez książkę przewija się zresztą jeszcze więcej postaci, ale nie sposób je wszystkie opisać, szczególnie, że niektóre – jak Rozamunda – są tylko lekko naszkicowane, ale tak, że mimo kilku akapitów, wiemy, że to postać żywa, prawdziwa; dotknięta piórem mistrzyni, która potrafi stworzyć życie z zlepka słów, tchnąć duszę nawet w każdą postać, nawet taką, która w całej powieści ma do powiedzenia tylko kilka zdań. To naprawdę coś wielkiego, bo nie każdy pisarz tak potrafi; ba, to umiejętność wyłączenie prawdziwych literackich mistrzów.

Na początku trudno mi było przyzwyczaić się do stylu Autorki. Jest on bardzo specyficzny, rozdrgany, przepełniony emocjami; skondensowany. Pisarka kilkoma precyzyjnie dobranymi, malowniczymi słowami potrafi opisać to, na co w innej książce byłby cały akapit. Styl pozostaje jednak bardzo naturalny, prosty, malowniczy i niezwykle płynny – książkę przeczytałam bardzo szybko, rezygnując nawet z moich wieczornych zajęć, pożerając słowa wzrokiem i dając się porwać ich potoczystym brzmieniem, smakując je. A pyszności tu nie brakuje. Pod zwykłym opisem Jane kryje się koronkowa, wyrafinowana warstwa językowa, malownicze opisy i złożone symbole (powstrzymuję się od porównania ich do Wichrowych Wzgórz, bo nie można porównać tych dwóch książek do siebie, ale wygląda na to, że – tak jak siostra – Autorka lubuje się w głębszych symbolach, zmuszających czytelnika do refleksji i ponownego odczytania powieści pod innym kątem), niezwykle plastyczne i sugestywne sceny (brr, brr, brr!), o dialogach nie mówię. Szczególnie o dialogach między Jane a Rochesterem. O rany. Znów zaczynam hiperwentylować. Spokojnie. Gdyby rozmowy kochanków w innych romansach byłyby podobne, z pewnością zostałabym bezwzględną fanką tego gatunku, słowo daję. Kto wie, może Romeo i Julia z sonetami, którymi ze sobą na początku rozmawiają, nie są tacy porywający, nie mówiąc o tych wszystkich mięśniakach z teraźniejszych powiastek. To słowa aż ciężkie od emocji, skrzące prawdziwym uczuciem, tak prawdziwym, że czytelnik czuje się po prostu intruzem; uczuciem wielkim, takim, o jakim marzy każda z nas. I aż dziwne, że coś takiego, uchwycone przez wyobraźnię Autorki, z powodzeniem zostało przeniesione na papier, kartki książki, fikcyjnych bohaterów, zachowując siłę wielkiego uczucia, które zapiera tylko dech w piersiach biednej czytelniczki, która marzy o byciu po tamtej stronie kartki. Cóż, wobec takiego mistrzostwa mogę co najwyżej zbierać z podłogi własną szczękę.

Techniczne fabuła powieści jest bardzo dobra, staranna i zbudowana według wszelkich dawnych, dobrych prawideł (poza, oczywiście, odważną stylizacją na autobiografię), jednak nie byłaby w połowie tak ciekawa gdyby nie pewien bardzo soczysty sekret, ale więcej nie mogę wam powiedzieć – lepiej przeczytać i samemu się przekonać. Chociaż po przeczytaniu pewnej ilości kryminałów pewne rzeczy wydają się przewidywalne albo podejrzane, to i tak rozwiązanie zagadki zadziwi każdego chociażby tym, że samo w sobie jest to niemal pomysłem niemal jak z horroru. Ojej. Miałam podejrzenia, ale … Cóż, mam wrażenie, że jeszcze jedno słowo i wydam wam wszystko, a tego nie chciałabym. W każdym razie w końcu znalazłam lepszą wersję Tajemniczego Ogrodu, tymczasem zajmijmy się czymś innym. Choćby klasyczną budową wątku romantycznego – poznanie, zakochanie, perypetia i zakończenie, co trochę mnie rozczarowało, chociaż trudno inaczej to zrobić żeby było ciekawej. No i te kilka książkowych, dość bajkowych zbiegów okoliczności, raczej uśmiechu losu, które na początku zawiodło mnie mocno (jeszcze na blurbie napisali, że Autorkę interesowało tylko samo życie, bez żadnego retuszowania i naiwnej akcji rodem z harlequinów). Potem jednak przemyślałam wszystko jeszcze raz, dochodząc do wniosku, że nawet w moim życiu pojawiają się czasem takie szczęśliwe zbiegi okoliczności, a w powieści nie jest tak idealnie jak mogłoby się wydawać: ani Jane, ani tym bardziej Rochester nie są osobami pięknymi, szczególnie na końcu, los – jak to los – sprawia, że w szczęście nie jest absolutne, przynajmniej w powszechnym tego słowa znaczeniu; Jane jest tylko młodą, skrzywdzoną przez ciotkę dziewczyną, a on mężczyzną, którego życie nie potoczyło się tak, jak sobie tego życzył. Wymarzona rodzina dziewczyny też nie do końca przypomina tej wymarzonej, a inny romans nie ma szans na rozwinięcie się. Helenka musiała umrzeć, panna Maria Temple wyszła w końcu za mąż i wyjechała z mężem, pozostawiając Jane na pamiątkę tylko broszkę. Nic nie jest doskonałe, no, może oprócz miłości. Nie można być przecież takim pesymistą i twierdzić, że życie jest tak złe, że nie ma się szans na spotkanie na swojej drodze kogoś takiego jak Rochester. Ale, zaraz. Edward Rochester jest tylko jeden i nie należy do Jane, ale do mnie. Przynajmniej w wyobraźni.

Okładka, chociaż – jeśli chodzi o tego Wydawcę - zwykle chwalę, tym razem jakoś nie przemówiła do mnie, a z pewnością nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak ta Wichrowych Wzgórz. Niby jednak wszystko pasuje: rozmyta, widmowa postać dziewczyny w pięknej sukni, na tle jakiś budowli, które kojarzą mi się z jakimś średniowiecznym miastem, ale najprawdopodobniej są Thornfield Hall; z tyłu blurb w kształcie jej białej twarzy na czarnym tle z pomarańczowymi napisami; nazwisko Autorki (cieszę się, że Wydawnictwo postanowiło w podobny sposób wydać powieści wszystkich trzech sióstr – już wyobrażam sobie, jak powstała w ten sposób kolekcja prezentowałaby się na mojej półce i aż ślinka mi cieknie) bardzo ładnie prezentuje się z charakterystycznym zawijasem -  literą R, która zachwyciła mnie już przy książce siostry pisarki, a kolor pomarańczowy… w sumie pasuje. Ale całość, nawet z twardą, przyjemną w trzymaniu okładką, jakoś nie prezentuje się ciekawie tylko zaledwie przyjemnie i znośnie. Szkoda, bo to jeden z tych obrazków, których nie można poprawić, najwyżej wszystko zniszczy się jeszcze bardziej. Cóż, oczami wyobraźni widziałabym piękną oprawę z Rochesterem, ale ostatecznie źle nie jest, bo okładka przyciąga wzrok i jest nastrojowo-widmowa, mimo że to nie ma nic wspólnego z treścią. Tak czasem bywa.

I co? Poza radością, że przeczytałam bardzo dobrą książkę, zaczęło mi brakować na tym świecie dobrych facetów, a konkretnie jakiegoś egzemplarza, który mógłby chociaż w jakieś części zastąpić Edwarda Rochestera. Ale nabrałam również chęci, żeby przeczytać o losach Jane jeszcze raz. Nie tylko dlatego, że opowieść w jakiś sposób, wbrew wszystkiemu, przywróciła mi nieco nadziei w jakąś zmianę w moim życiu, ale także dlatego, że lubię słuchać o prawdziwym życiu. O życiu, które zabiera i nic nie daje, dba o to, żeby nie było idealnie, a czasami przygotowuje dla kogoś niezwykłą niespodziankę. Lubię słuchać czyichś zwierzeń, czyjeś historii boleśnie prawdziwej, nawet jeśli ta osoba – jak Jane Eyre – nigdy w naszym świecie nie istniała. Może dlatego, że jestem wrażliwa, może dlatego, że rozumiem rozterki i bolączki bohaterki czuję, że są to słowa głębokie, jakby z duszy, dążące do drugiej, dotykając głęboko skrytych, ale obecnych w każdym strun. I chyba to jest podwód, że historia biednej dziewczyny i jej ukochanego, bardzo dziwna i jednocześnie bardzo wiarygodna, nie zatraciła swojej świeżości i chyba nie straci jej nigdy, nawet jeśli ludzie wiktoriańskie suknie i teraźniejsze jeansy na skafandry kosmiczne.

Tytuł: „Jane Eyre. Autobiografia”
Autor: Charlotte Brontë

Moja ocena: 7,5/10 

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG 

5 komentarzy :

  1. Może kiedyś sięgnę po tę książkę. :)

    http://my-opinion-of-books.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Wątpię, abym kiedyś skusiła się na tę książkę, ponieważ nie znoszę klasyki. Kilka razy próbowałam ''zaprzyjaźnić się'' z tym gatunkiem, lecz bezskutecznie. Ale cieszę się, że Tobie książka przypadła do gustu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Spróbuję przeczytać. Chcę przeczytać, więc wpisuję na listę.
    pozdrawiam.
    http://miedzy--stronami.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak wchodzę na Twojego bloga to cały czas nie mogę się napatrzeć na Twój szablon - jest naprawdę piękny.

    A jeśli chodzi to na pewno nie mówię jej nie. Być może w najbliżej przyszłości się z nią nie zapoznam, ale kiedyś na pewno dorwę jedną sztukę w swoje czytelnicze szpony ;)

    Mój urlop się skończył. Przepraszam, że mnie tak dawno nie było u Ciebie. Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!