To mogłaby być piękna opowieść. Połączenie epickich pieśni
o rycerzach w zbrojach na koniach, religijnego poematu i opowiedzianej przez
Szeherezadę baśni. Opowieść o miłości, wojnie, wierze i bohaterskich czynach, o
prawdziwych bohaterach i straszliwych zdrajcach. Opowieść suto przetykana
zmysłowym orientem, bizantyjskim przepychem i europejskim żelazem. Historia
pełna tajemniczych asasynów, ponurych braci z zakonów rycerskich, bajecznie
bogatych arabskich kalifów i kobiet – pięknych i fatalnych. Baśń o miejscu,
gdzie Niebo zdaje się bliższe niż gdziekolwiek wcześniej: można tu pochylić się
nad Świętym Grobem, Całunem Turyńskim, dotknąć skały, z której unosił się
Eliasz, a Abraham chciał złożyć swego syna Izaaka; gdzie do walki prowadzi
relikwiarz z drzazgami Krzyża, znalezionymi niegdyś przez cesarzową Helenę.
Miejscu, gdzie łaciński i grecki krzyż splata się z islamskim wyznaniem wiary
oraz ruinami świątyni Dawida. Tak! Tam każdy może być bogaty i sławny, dostąpić
zaszczytu poślubienia księcia czy samej królewny, a król ma szczególne względy
u Boga – jest największym z jego pomazańców, najważniejszym spośród ważnych, bo
nawet cesarz nie służy w Stolicy Pana, nie włada Królestwem Niebieskim na
Ziemi. Szczęśliwy to musi być król, pomyślicie; prawdziwy władca z tych baśni i
powieści fantasy. Szczególnie gdy jest
młody, bardzo przystojny, zdolny i pobożny, a dodatku wygrał bitwę z najgorszym
wrogiem swojego państwa. Wydawałoby się, że jego serce wypełnia się radością i
nadzieją, a jego posłowie szukają wszędzie godnej dla niego małżonki. Otóż tak
nie jest. Dlaczego? Bo ów król jest trędowaty.
Trąd (inaczej lepra) jest chorobą bakteryjną, wywoływaną
przez szczep Mycobacterium leprae. Okres
inkubacji choroby jest długi; może wynosić nawet do dziewięciu lat. Znane są
dwie jego odmiany – trąd lepromatyczny (lepra
lepromatosa tuberoza) i tuberkulodiowy (lepra
tuberculoides). Pierwsza z nich jest bardziej zaraźliwa, jednak znacznie
lżejsza w przebiegu; na skórze pojawiają się guzowate krosty podobne do innych
infekcji czy alergii, poza tym nie wyrządza znacznych szkód w ciele człowieka.
Trąd tuberkulodiowy jest mniej zaraźliwy, jednak ostrzejszy w przebiegu –
pierwszym objawem są plamy pojawiające się na skórze oraz utrata wrażliwości na
jakikolwiek ból (tzn. niszczenie układu nerwowego), następnie rany na całym
ciele. Brak leczenia doprowadza do utraty tkanki i niektórych narządów (nos,
usta, uszy, palce), a w konsekwencji do gnicia ciała chorego, który umiera
najczęściej w wyniku zakażenia narządów wewnętrznych. Pierwszy skuteczny lek
odkryto dopiero w latach 30. XX wieku – przez wszystkie tysiąclecia jedna z
najstraszliwszych chorób, uważana również za karę dla nieczystych grzeszników,
dotykała wielu ludzi – w tym młodego władcę Królestwa Jerozolimskiego, Baldwina
IV (1161-1185).
Być może, że gdyby jego choroba, ta książka by nie
powstała. Albo nosiłaby inny tytuł, bo Baldwin okazałby się na tyle wielkim
królem, że wartym oddzielnej powieści, może docierając do ścisłego zestawu
najwybitniejszych postaci historii. Być może nigdy nie usłyszeliśmy o nim, jego
siostrze Sybilli i przede wszystkim o jakimś nieznanym szlachetce Gwidonie de
Lusignan, którego rodzina pochodzi od Meluzyny i musi giąć kark pod potęgą
Anglii. Być może wszystko, łącznie z bitwą pod Montgistard, nie wydarzyłoby
się. Ale się stało. Kiedy Baldwin miał dziewięć lat, jego nauczyciel, Wilhelm z
Tyru, zauważył dziwną u chłopca odporność na ból, a badania potwierdziły
śmiertelny wyrok – trąd. Najgorsza odmiana. Piętnaście lat cierpienia.
Fizycznego może nie, bo przecież nic go nigdy nie bolało, ale z pewnością
psychicznego. Upodlenie. Radość wrogów. Nieczystość w oczach kapłanów, drwina
wśród możnych. Strach, kiedy spoglądał na swoje ciało. Nieustanne walki o
regencję między dwoma stronnictwami, matka, która wykorzystywała chorobę syna
do własnych celów i stado szakali-zalotników siostry, pięknej Sybilli, która
bała się nawet spojrzeć na brata, a co dopiero podejść. No i jeszcze zagrożenie,
straszliwsze niż kiedykolwiek, zwiastujące koniec Królestwa. Morze ignorancji
możnych, którzy wolą prywatę. Ach tak – jeszcze Gwidon de Lusignan, piękny i
ambitny, który – co Baldwin z pewnością przeczuwał – doprowadził do całkowitej
klęski dwa lata po jego śmierci, w słynnej bitwie pod Hittin w 1187, kiedy
krzyżowcy stracili Jerozolimę już (z kilkuletnim wyjątkiem) na zawsze. I
cierpienie. Tajemnica cierpienia.
Akcja powieści zaczyna się prawdopodobnie w roku 1177,
kiedy umiera pierwszy mąż Sybilli, Wilhelm de Montferrat, a kończy dziesięć lat
później. Na początku poznajemy samego Gwidona de Lusignan, zwanego tu Witem (to
spolszczony wariant jego imienia) i jego wcale sympatyczną rodzinkę, dopiero w
rozdziale drugim przenosimy się zza morze, do nowego kraju; oba wątki jednak splatają się ze sobą w pewnym
momencie, by nadać tempa już i tak rozpędzonej akcji, aczkolwiek nieco
skondensowanej – wszystko to, co zostało pomięte, lub wymaga wytłumaczenia,
Autorka wplata jednak w fabułę w sprawnych opisach czy dialogach, gdzie wspomina
o tym jak gdyby mimochodem, powoli budując niezwykły świat i łącząc kolejne
wątki jak nitki w splotach przepysznego arrasu, miękko i po mistrzowsku
przechodząc od wydarzenia do wydarzenia, łącząc spokojniejsze – a czasem humorystyczne
– fragmenty z zapierającymi dech scenami. Narracja jest szybka, momentami
bardzo sensacyjna, jednocześnie wolna, z dokładnie odmalowanym tłem i tą
melancholią, smutkiem, rysem czasu (bo dziś już nikt tak nie pisze), niezwykłą
subtelnością, jakby grą świateł. Kończy się wszystko upadkiem Jerozolimy, a
dokładnie enigmatycznym, zmuszającym do refleksji pytaniem, niejednoznacznym,
ale stanowiącym kwintesencję całego utworu pytaniem. Zresztą – co stanowi
wielki atut książki - fabuła przeplatana jest przemyśleniami; zapisem myśli
nieszczęsnego Baldwina, próbującego zgłębić istotę tego, co przeżywa, ale i
uważnie obserwującego świat i oceniającego go z mądrością starego człowieka, a
przynajmniej kogoś, kto świat ocenia już z perspektywy Wieczności. Nadaje to
powieści głębi, czegoś dramatycznego, poszukiwania odpowiedzi na odwieczne
pytanie ludzkości, zapisu walki ze straszliwym losem. Głębi przejmującej.
Strasznej. Pochłaniającej chyba bardziej niż sama fabuła, która dla każdego,
kto zna historię Królestwa Jerozolimskiego jest dość (tak to bywa z powieściami
historycznymi) przewidywalna.
Oczywiście najbardziej fascynującą postacią jest Baldwin,
nawet jeśli pisarka, wierna starej szkole, nie zakryła jego twarzy legendarną
już maską. To przede wszystkim wnikliwy,
pełen światłocieni, głęboki portret człowieka opuszczonego, cierpiącego.
Młodego, niewinnego człowieka, dotkniętego niewyobrażalną tragedią, świadomego
nieodwracalności swojego losu. Dźwigającego ciężar korony, odpowiedzialności za
stale zagrożone Królestwo i ten jeszcze straszliwszy – własnej choroby. Baldwin
nie jest jednak egoistą; jest tylko człowiekiem. Buntuje się. Błaga Boga, żeby
nie musiał spełniać tej ofiary, jak swojego czasu robił to Chrystus, przed
śmiercią godzi się jednak z przeznaczeniem, a serce rozdziera się od tej wiary
żywego trupa, który na łożu śmierci ufa, że zmartwychwstanie (to jest ta scena,
przy której wylałam wiadro łez). To przedwcześnie dojrzałe dziecko, a jednak
wielki król, rozumiejący dobrze ideę poświęcenia się za własny kraj, prawdziwie
religijny i z każdą kolejną stroną coraz bardziej zatopiony w świecie
niewidzialnym. Jest jednak człowiekiem: zamyka oczy, by nie widzieć swojego
ciała, obsesyjnie ogląda swoje palce, gdy nikt nie patrzy, modli się o swoje
uzdrowienie i brzydzi się sobą (w jednym z początkowych rozdziałów wypomina
Wilhelmowi z Tyru, że nie zabito go, kiedy wykryto u niego tę chorobę), cierpi
z powodu samotności i krzywd, jakie wyrządzają mu matka i siostra (i Gwidon, a
żeby go tak…), ma własne marzenia i myśli; nie pozbawiając go wad, uraz i
bardziej przyziemnych cech. Dużo tu też niedomówień, ciszy między słowami (jako
że właściwie nie ma słów, by opisać słowami cierpień Baldwina), delikatnych
muśnięć, sugestii, mistrzowskiego operowania dialogiem i opisem, i czegoś
ulotnego, jakiejś tajemnicy, która owija się wokół króla. Z tego rysunku
wyłania się jednak postać plastyczna, ciekawa, fascynująca, tak, że nie sposób
go nie lubić, nie współczuć – i nie mieć na końcu rozerwanego serca, pełnego
jednak jakiejś pokrzepiającej nadziei.
Edward Norton jako Baldwin IV Trędowaty w filmie Ridley'a Scotta Królestwo Niebieskie (2005) [źródło] |
Z postaci drugoplanowych bardzo lubię Renalda z Sydonu,
Rajmunda III z Trypolisu, Wilhelma z Tyru i obu braci Ibelinów – jakkolwiek są
to bohaterowie w książce pozytywni, więc
moje prywatne sympatie, ale w sensie techniki zachwyca – na przykład - postać
bezmyślnej, złej Sybilli czy owego Gwidona de Lusignan, którego poznajemy jako
dziecko piękne i rozpuszczone przez matkę zakochaną w nim bałwochwalczo,
jednakowoż tępe cudo natury z tą budzącą uśmiech na twarzy prostodusznością i
naiwnością. Albo mateczka Baldwina, Agnieszka de Courtaney. Bohaterowie są jednak wykreowani bardzo
dobrze, bez oceniania i biadolenia nad ich złym postępowaniem; są to postaci
scharakteryzowane dynamicznie, w ruchu, pociągnięciami pióra, żyją własnym
życiem i nawet tym najgorszym – templariuszom – nie można odmówić plastyczności, wiarygodności. Przedstawienie
Saladyna jest bardzo konwencjonalne, przy czym, pomimo całej jego rycerskości,
ma rys mocno orientalny i dziki; niewątpliwie pisarka wyposażyła go o coś z
diabła, bo i tak widzieli go, w gruncie rzeczy, zachodni krzyżowcy. To jednak
on zadaje na końcu pokrętne, bardzo niepokojące (pewnie dla niego samego
również) pytanie, które przez całą lekturę męczy czytelnika, trzeba go też
podziwiać, nie był przecież dzikusem, tylko przedstawicielem innej religii,
innej kultury, innego świata, co Autorka dobitnie zaznacza.
Narracja, przez język, jakim książka została napisana,
jest nostalgiczna, smutna. Powiedziałabym tęskna, czasami przeradzająca się w
gorliwą, piękną modlitwę (nie sposób czytać tego bez szybszego bicia serca i
bez łez w oczach), a czasami w porywający opis, który bliższy jest stylistyki
poematu niż prozy (to, moim zdaniem, odpiera zarzut o ilości wielokropków; po
pierwsze mnie nikt nie bije za ilość nawiasów, a po drugie wymagała wspomniana
wyżej stylizacja, pewien sposób ukazania emocji towarzyszących danemu
fragmentowi, to zabieg, a nie niechlujstwo á la pani Nawrocka) –
trzeba tu wspomnieć o zapierającym dech w piersiach opisie bitwy pod
Montgisard, największym i samodzielnym militarnym zwycięstwie Baldwina IV,
bitwy, w której trędowaty władca przedłużył egzystencję swojego państwa, mając
zaledwie szesnaście lat i około pięć setek ludzi przeciwko tysiącom Saladyna
(!). Książka przepełniona jest zresztą uczuciami, emocjami; czasami niemalże
sensualnością, tak charakterystyczną dla Wschodu, często – szczególnie w
partiach dotyczących bezpośrednio Baldwina IV – wyczuwalnych niemal
intuicyjnie, nie zasugerowanych wprost, z tymi dziurami ciszy między słowami,
słowami oplatającymi biednego króla, jednak nie dotykającymi go, co wobec jego
choroby jest zabiegiem jak najbardziej przemyślanym i trafnym. Styl pisarki
jest cokolwiek nieco dawny, zabarwiony słownictwem z początków poprzedniego
wieku jak i średniowieczną konstrukcją zdań i wyrażeń, tak pasującą do tej
książki i tematu. A wszystko to zatopione w niezwykłym klimacie Jerozolimy,
Ziemi Świętej, z bizantyjskim przepychem, orientalną ornamentyką, gorącym
słońcem, zabójczą pustynią i surowymi zamkami Franków, posłodzone z lekka
jakimś żartem. Słowa pisarki, niezwykle plastyczne i precyzyjne (nie dziwię, że
powieść jest tak krótka; to, na co inny pisarz potrzebuje całego akapitu,
Autorka potrafi ująć w krótkim zdaniu), w dziwny sposób mi bliskie, z nostalgią
ożywają świat bajkowy, zapomniany, pogrzebany już dawno; świat mroczny, święty,
tajemniczy, przerażająco piękny. Piękny aż do bólu.
Moje wydanie, pochodzące z wydania wszystkich dzieł
pisarki w podobnej stylistce, nie jest może zbyt ładne, ale estetyczne. Prawda,
że dostałam zawału, gdy po złożeniu zamówieniu jeszcze raz przyjrzałam się
zdjęciu okładki, gdzie przy słowie trędowaty
brakowało ogonka przy ę, ale
ostatecznie okazało się, że wygląd rzeczywisty książki pozytywnie odbiega od zdjęcia
i nie popełniono tak strasznego błędu. Chociaż okładka jest nijaka (te
wszystkie rozmazane niebieskości…), to w sumie ciężko jest wymyślić coś
ciekawego. Maska? Tu Baldwin nie nosi maski, jego twarz okręcona bandażami
wyglądałaby o wiele bardziej źle. Herb Królestwa Jerozolimskiego? Za bardzo
oczywiste. Cenię sobie tego wydawcę za estetykę wydawanych dzieł, więc z
pewnością zdjęcia rozpadających się ruin El-Keraku też by nie zachęcały, trzeba było więc coś
wymyślić. Zresztą w tyle książka jest brązowa, z ładnym, brązowym grzbietem i
ładnie prezentuje się na półce z powieściami historycznymi, a czcionka (krój
dotąd przeze mnie nie spotkany) i papier tylko umilają czytanie, nie dając po
sobie jednak poznać, że w tak niepozornej formie kryje się … coś takiego!
Czytając powieści historyczne zwracam szczególną uwagę na
traktowanie faktów przez pisarza. Choć te dadzą się naginać i pisarz nie robi
tylko w celu dostosowania faktów do swoich potrzeb, ale także odmiennej
percepcji (ktoś może nienawidzić Napoleona, mimo że ja go kocham), ale – to
chyba zrozumiałe dla wszystkich – nie można przeinaczać takich podstawowych
faktów jak imiona osób i daty śmierci czy urodzin, dopuszczając się przy tym
zbytnich uproszczeń. Szczególnie w grząskim, spornym wciąż temacie krucjat – o
templariuszach już lepiej nie wspomnę. Dlatego nie jestem w stanie wybaczyć
twórcom filmu Królestwo Niebieskie,
ale pisarce już tak (za jej czasów w Polsce nie słyszano o sir Stevenie
Runcimannie ani tym bardziej o Hamiltonie i jego biografii trędowatego króla;
miała do dyspozycji dzieła łacińskie w oryginałach). W filmidle Scotta pewien
francuski kowal imieniem Balian (znam takiego jednego, ale to zupełnie inna
postać), który umie czytać i pisać po łacinie, zostaje wielkim baronem,
rozkochuje w sobie śliczną i dobrą królewnę Sybillę, jej trędowaty brat chce go
uczynić królem (czapki z głów dla gry Edwarda Nortona, jeszcze raz chciałabym
go zobaczyć w roli Baldwina IV), ale źli templariusze wszystko psują i mądry
Saladyn postanawia zająć Jerozolimę. Tu też są źli, bo to templariusze i ich
ponura legenda, ale de Lusignan – na miłość Boską – bratem zakonnym nie był, bo
by nie mógł mieć takich zamków i nie mógłby ożenić się z Sybillą! Mało tego:
Baldwin IV umiera w 1186, w hollywoodzkim stylu przybywając do Keraku, a jego
pogrzeb odbywa się bardzo hollywoodzko. Pomijając nowe, dziwne imię Rajmunda
III. W książce takich rażących błędów nie ma, na szczęście, poza owym
nieszczęsnymi spiskiem de St. Amand, inną śmiercią de Montferrat, innym niż w
źródłach opisem wykrycia choroby królewicza (wszyscy są zgodni do tego, że była
to chłopięca zabawa, różnią się szczegóły, jaka konkretnie), pochodzeniem Marii
Komneny, złym stwierdzeniem, że Agnieszka de Courtenay była królową oraz
ostatnimi słowami Baldwina IV, jakkolwiek te są równie piękne i wyciskające
mnóstwo łez (powiedział: Bóg tak chce!)
no i niewłaściwym przedstawieniem Gwidona de Lusignan. O ile ta postać
literacko jest atrakcyjna, to wydaje mi się, że prawdziwy Gwidon (czy Wit) był
równie wyrachowany jak Sybilla i doskonale wiedział, czego chce, kiedy
przyjechał do Palestyny. No ale to już inne rozważania, inne książki i skoro
Autorka miała taką wizję to niech jej będzie, a jeśli ktoś w ten sposób napisze
jego biografię czy typową monografię, wtedy pogadamy. W każdym razie jest
wiarygodniej niż w filmie, realistycznie, z wieloma ciekawostkami, z zaznaczoną
wyraźnie mentalnością ludzi Średniowiecza, ludzi Zachodu i Franków
palestyńskich, ich obyczajami i rysami tamtejszej wielkiej polityki. I o ile Autorkę,
która potknęła się tylko w szczegółach, można jeszcze bronić tym, że do dziś w
gruncie rzeczy temat jest sporny i poszczególni historycy różnią się także przy
całkowitej ocenienie panowania Baldwina IV, jednego z najbardziej tajemniczych
monarchów świata, a to tylko powieść, to Królestwa
Niebieskiego nie obroni nawet argument, że to film dla ludzi, którzy
krzyżowców mylą z Krzyżakami.
Są takie postacie w historii, które stały się legendami –
tymi dobrymi i złymi. Kleopatra, Juliusz Cezar, Aleksander Macedoński, Napoleon
Bonaparte, Adolf Hitler. Czy współcześni Baldwinowi IV Saladyn i Ryszard Lwie
Serce. Wydawałoby się, że trędowaty władca Jerozolimy nie ma co pośród nich
szukać ze swoim jednym zwycięstwem i koszmarną chorobą. Ale ja myślę, że to
miejsce należy mu się bardziej niż wszystkim innym i to nie z powodu słynnej
maski. Umierając miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, nieszczęśliwe życie i
poczucie – zresztą słuszne – że po jego śmierci wszystko pójdzie, za
przeproszeniem, w diabły. Cierpiał niewyobrażalnie, trudno to sobie nawet
wyobrazić. Dlaczego? Papież napisał mu w liście, że to jest rodzaj kary, ale
nie kary za jego grzechy. Był człowiekiem nie herosem. Wygrał wielką bitwę, nie
oszczędzając sił, nie wątpiąc w sens swojego zadania. I choć można tu mówić o
legendzie, to fakty mówią za siebie – to była wielka postać, wielki człowiek.
Doświadczony najbardziej ohydną chorobą, jaką można sobie wyobrazić, rządził
tyle, na ile pozwoliły mu siły, nawet muzułmanie i sam Saladyn szanowali go
bardzo. I jeśli większość legendy takiego choćby Ryśka Lwie Serce stworzono po
jego śmierci, to Baldwin był nią już za życia. I z pewnością – chociaż ta
książka z pewnością zasługuje na miano niedocenionego arcydzieła, godnego
Baldwina – filmowcy i pisarze będą się nim zawsze interesować. Nie sposób
znaleźć drugiej takiej historii, nie sposób jej wymyślić. Prawdziwszej od Władcy Pierścieni. Bardziej dramatycznej
od Wichrowych Wzgórz. Tak strasznej.
I tak pięknej.
Tytuł: „Król Trędowaty”
Autor: Zofia Kossak-Szczucka
Moja ocena: nieskończoność/10
Hm, ja mam już
najlepszą książkę 2015 roku, a Wy?
Cytat z tytułu: Homer Iliada (22,73)
Swoją recenzją przekonałaś mnie do książki, choć nie bardzo jest w moich klimatach :)
OdpowiedzUsuńHmm... Nie lubię książek historycznych osadzonych w realiach średniowiecza, ale może ta mi się spodoba, o ile kiedykolwiek ją przeczytam. W każdym razie tytuł zapamiętam :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tutti
Chcę przeczytać "Króla Trędowatego"! :) Bardzo zaciekawiła mnie Twoja recenzja, opis fabuły i sama postać Baldwina IV.
OdpowiedzUsuńOczarowałaś mnie swoją recenzją, więc koniecznie muszę przeczytać :)
OdpowiedzUsuńPo takiej recenzji po prostu muszę książkę przeczytać!
OdpowiedzUsuń