czwartek, 13 sierpnia 2015

Niekończące się gołębie. Recenzja książki



Znałam kiedyś pewną panią, której płuca nie zniosły zapachów i wyziewów gołębich odchodów. Nie zniosły i przestały działać. Ta pani była zapaloną hodowczynią tych ptaków. Kiedy wzbijały się chmarą ponad gołębnikami, psy zaczynały szaleć, a same ptaki przypominały chmury. Ktoś na jej pogrzebie powiedział, że te gołębie ją zadusiły. Tak jak mnie w jednym z tych absurdalnych snów, w których uciekam przed zgrają spasłych, miejskich ptaków, które chcą zjeść mnie żywcem, bo zabrakło mi dla nich ziarna. Wtedy byłam jednak mała i głupia, dziwiłam się, jak takie piękne stworzenia mogą przyczynić się do śmierci. W ogóle zresztą nie znałam wtedy życia, myśląc, że w pewien sposób zawsze będę się bawić i będę szczęśliwa. Dziś nie jestem już tego taka pewna i nie chodzi i tu problemy – rutyna potrafi połknąć każdego, szczególnie że robię wszystko, żeby jej zapobiec. Życie nie jest kolorowe. Białe gołębie z czerwonymi ślepkami, które wypuszczają państwo młodzi w dzień ślubu nie zawsze przynoszą szczęście, a te, które wypuszcza papież czy jacyś politycy w geście pokoju, czasem prowadzą do wojny. Pewnie dla gołębi jest wszystko jedno, bo one tylko latają, nie zwracając uwagi nawet na wkurzone się psy i ślicznie gruchają do ludzi na rynkach, ledwo unosząc na małych łapkach swoje spasłe cielska, ale i tak wypatrując kolejnego, chociaż najmniejszego ziarenka. Nic ich nie obchodzi śmierć czy to, że ludzie, którzy ich karmili, znikają na zawsze. Ich serca chyba nie wiedzą, co to strach czy tęsknota, nie znają bólu.

Nawet te, które mieszkają w Barcelonie. Nigdy tam nie byłam, bo choć podziwiałam zdjęcia przywiezione przez koleżankę, czuję tylko zew Wenecji i Rzymu. Stare, wąskie i zapuszczone uliczki miasta naprawdę jednak mają w sobie magię, niemal jak ich rzymskie odpowiedniki, a biała pościel falująca nad głowami z okien sprawia, że ma się wrażenie, jakby czas się zatrzymał, albo nawet cofnął. I place. Większe, mniejsze; z fascynującą oglądałam pokaz slajdów, chłonąc każdy szczegół. Szczególnie zaintrygował mnie plac, zwany Diamentowym. Stał na nim dziwny pomnik, coś jak ludzka sylwetka próbująca przedrzeć się przez jakąś ścianę z dwoma gołębiami. To Colometa – powiedziała koleżanka mądrze – jakaś książka, rozumiesz. Muszę przyznać, że zaciekawiło to mnie jeszcze bardziej. Książka? Skoro książka, to musi być popularna, dobra, jakieś arcydzieło nawet. Więc dlaczego wciąż jej nie znam? Powinnam znać! Poszperałam trochę w Internecie (chwała Bogu za wujka Google!) i okazało się, że książka – na szczęście – została wydana w Polsce, do tego zupełnie niedawno, a stare wydanie dostępne jest na Allegro. No i jeszcze ta okładka i opis. I ocena na portalu Lubimy Czytać, dziwna dla mnie na tyle, że przecież jest i pomnik i sztuka teatralna, a czytelnicy się krzywią. Niedocenione arcydzieło? Tak, to coś dla mnie!

Jest rok 1930, na Diamentowym Placu trwa święto. Natalię, zwykłą dziewczynę sprzedającą u cukiernika, do tańca prosi Quimet i nazywa Colometą czyli Gołąbką. Tak zaczyna się ich związek, który po roku zamieni się w małżeństwo z dwójką dzieci i hodowlą gołębi, którą mąż Natalii, z wykształcenia cieśla, jest zafascynowany. Jednak w 1936 wokół zaczyna szaleć hiszpańska wojna domowa i Quimet wyrusza na front. W Barcelonie szaleje głód, rozpacz i chaos Natalia traci pracę u bogatych państwa (z tego można wnioskować, że mąż kobiety walczył po stronie Republiki), a tylko gołębie przechodzą się jak zwykle spokojnie po Diamentowym Placu, którego, rzecz dziwna i niezrozumiała, w powieści jest bardzo mało i nikt nie przeczuwa większej, zbliżającej się nieuchronnie tragedii.

Zwykle nie ufam blurbom. Najczęściej są to nafaszerowane pochwałami recenzje wystawiane tylko dlatego, by książkę kupić i wyrobić sobie o niej zdanie jeszcze przed przeczytaniem, czasami same absurdy. Najśmieszniej jest jednak, kiedy piszący owego blurba bądź nie wie, co jest w środku książki, nie rozumie o czym w istocie tam mowa, bądź zależy mu tylko na tym, by książka została kupiona przez nieświadomych czytelników. Moja recenzja może przydać się choć raz, bo już teraz uświadomię czytelników: to nie jest opowieść o tym, co tam pisze. Zgadzają się tylko imiona bohaterów i wzmianka o wojnie domowej. To, co znalazłam w środku, kierując się blurbem, było dla mnie zaskoczeniem; dzięki Bogu wiedziałam o pomniku i o sztuce, zakładałam więc, że będzie to coś ambitnego, innego. Jednak i tak zdziwienie bzdurami, które powypisywano na okładce zostało. Zresztą, jak tak można? Cóż, w sumie nie dziwię się zszokowanym czytelnikom, którzy nie wiedzieli, co to jest i z niezrozumieniem odrzucali książkę, wystawiając taką, a nie inną ocenę – książka taka jak ta potrzebuje odpowiedniego nastawienia i nie lubi, kiedy czytamy pierwsze zdanie z mylnym wrażeniem, że jest to lekkie, ładne czytadełko ( to zupełnie niedorzeczne porównanie do Zafóna!) Złe i mylne wrażenie można odnieść czytając także wstęp Autorki – jak dla mnie dużo tu samochwalstwa (mimo że książka nie potrafiła wygrać żadnego konkursu, na który Autorka wysłała maszynopis). Pisarka porównuje swoje dzieło do Ulissesa Jamesa Joyce’a, powieści Franza Kafki, Homera, Pani Brovary i Anny Kareniny i Biblii albo twierdzi, że jej powieść jest lepsza. Trochę mnie to wkurzyło, bo przecież to tak, jakby pisarka narzucała nam interpretację (czego nie znoszę) i chełpiła się tym, co napisała, nie znając opinii czytelników, a już wypominanie przegranych konkursów literackich jest już tak w stylu pani Kasi Michalak, że nie chce mi się już pisać. W każdym razie przeszłam w końcu do właściwej powieści i zaczęłam się w nią wgryzać.

Wspominając o blurbie, nie sposób zapomnieć o okładce, która jest naprawdę bardzo ładna, choć jakoś z treścią, tak do końca, nie koresponduje. Gdy spojrzymy pierwszy raz, widzimy lampę, kawałek jakiejś budowli i opartą o drzwi – w cokolwiek dziwnej pozie – kobietę. Lampa oświetla na żółto chodnik pod stopami kobiety, jednak wyższe partie budynku, zakończonego fantazyjnym portalem, giną w niebieskich, zielonych i czarnych kolorach, w cieniach. Sama postać, z spódnicą do łydki i małym kapelusikiem, wygląda jak żywcem wzięta z lat 20. i 30. poprzedniego wieku, co dodaje okładce malowniczości, przynajmniej tak myślę. Lepiej jest jeszcze z tyłem okładki, szarym, mrocznym, jednak oddającym klimat wąskich uliczek miasta, jak zostały przedstawione na zdjęciu. Tytuł napisany jest piękną, wytłaczaną czcionką, a grzbiet wyróżnia się na półce swoim żółtym, ostrym kolorem, jakby kontrastując z tyłem i białym blurbem. Skrzydełka są dwa, na jednym, tym żółtym, krótki biogram Autorki z zdjęciem, a na drugim, tym turkusowym (bardzo zaskoczyło mnie to, że każde skrzydełko jest w innym kolorze, ale uwielbiam turkus, więc nie narzekam; wygląda to bardzo ciekawie) kilka fragmentów powieści, dotyczących najczęściej wojny, no i miłości, co w miarę pasuje do blurba. Choć nie lubię fragmentów książek, a tym bardziej niecnych manipulacji, pomysł z kolorami skrzydełek był dobry, dodaje książce dużo uroku, wygląda to ciekawie, jakoś harmonizuje się z resztą okładki. Bo książka została wydana bardzo estetycznie, elegancko i z klasą, może jednak trochę za bardzo sugerując gatunek książki – na pierwszy rzut oka przyjemne romansidełko z akcją osadzoną w wieku dwudziestym. Ale trzyma się bardzo przyjemnie, ładnie prezentuje się na półce i mimo swoich niepozornych rozmiarów przyciąga wzrok.

Jak wiele razy zaznaczałam wyżej, książka nie jest lekkim romansidłem, wręcz przeciwnie. Fabuła to obraz życia. Obraz cokolwiek drżący i z zamazanymi konturami, przypominający feerię barw w obrazach impresjonistów i pozorny chaos w płótnach dadaistów; obraz pełen metasymboli i szczegółów, niespodziewanych refleksów i smug cieni, które pisarka wyłuskuje z tła. Życie to nie jest piękne, chociaż pełne gołębi i przecież spełnione – Natalia vel Colometa ma przecież męża, dzieci, a po jego śmierci jeszcze Antonia, który w bajkowy – jak na tę książkę – sposób ocala ją i jej dzieci od głodowej śmierci. To zapis istnienia jednostki przeciętnej, bezwolnej, prostej w świecie trudnym i skomplikowanym, świecie splątanych problemów i niezrozumiałych dla niej symboli, świat piękny i straszny zarazem, uciążliwy i pełen jakiegoś uroku. Nie dzieje się tu zbyt wiele, bo bohaterka płynie tam, gdzie życie ją poniesie, każdy dzień jest podobny do poprzedniego, świat kręci się wciąż tak samo; wstaje dzień i zachodzi słońce, Natalia wstaje, pracuje i zasypia. Nie ma tu liryki, romantyzmu. Nawet w scenie, gdzie Quimet i Natalia tańczą na Diamentowym Placu, kiedy rodzi się dziecko. Tylko ostatnia scena ma w sobie coś z odbierającego oddech, oplatającego się wokół dziwnego, szalonego wiersza czy prozy, bardzo – niestety – przypominający finał Ulissesa. Bohaterka, sama nie wiedząc, plącze się w swojej przeszłości, nawiedzana przez duchy i wspomnienia, przypieczętowując koniec swojej młodości wyryciem na drzwiach swojego starego domu swojego imienia. Tak jakby jej życie było tylko szalonym tańcem. Zresztą fabuła sama w sobie jest jedną, wielką metaforą, pełną mniejszych metafor, znacznie bardziej skomplikowanych, subtelnych więc trudniejszych do zrozumienia; plączących się ze sobą w najmniej oczekiwanych miejscach. Jednak kiedy spojrzymy na to ogólnie, z jakiejś odległości, dystansu, bez złożonych inspiracji, rzeczy, które można byłoby powiedzieć prościej, ale przez to mniej ciekawie, zobaczymy, że to tak naprawdę – tylko i wyłącznie – historia o życiu, pełna prawd o nim. Nie o życiu jednostki ponadprzeciętnej, ale o młodości najzwyklejszej, niezbyt inteligentnej kobiety, jakich tysiące można spotkać w wielkich blokowiskach i rujnujących się powoli domach w małych miasteczkach (tyle że o znacznie lepszym kręgosłupie moralnym). Historia o przytłaczającej, duszącej, wszechobecnej rzeczywistości, która pcha się do każdego miejsca w naszym życiu jak gołębie w mieszkaniu Natalii. Opowieść mroczna, bardzo fatalistyczna (widać to na końcu, w scenie, kiedy Antoni junior – z pewnością zbieżność imion z drugim mężem Colomety nieprzypadkowa – staje się żołnierzem, jak jego ojciec i z pewnością zginie na froncie o wiele bardziej krwawej II Wojny Światowej) mimo pełnego nadziei zakończenia. Taka zresztą jak i nasze życie.

Natalii vel Colomety nie da się lubić. Przynajmniej ja nie mogę. Nie potrafię. Mimo wszystko, co pisze Autorka, ona naprawdę była głupia. Albo daleko było jej do innych bohaterów z największych osiągnięć literackich: podczas gdy tamci, jednostki genialne, ponadprzeciętne czy po prostu buntownicy, chcą zmieniać świat, cierpią na rzeczywistość i szukają odpowiednich podniet dla swoich genialnych umysłów (nie rzadko popadając w narkotyki albo jakieś morderstwa), Natalia po prostu żyje. Zachwyca się maleńkimi filiżaneczkami do czekolady, pięknym, ale zaniedbanym domem państwa, u których sprząta, lejkiem z granatowym szlaczkiem, lampą z malinową frędzlą, zadziwiają ją nawet infantylne kokardy teściowej. Egzystuje. Nawet gdy cierpi, w jej cierpieniu nie ma nic poetyckiego, wręcz przeciwnie; nawet gdy kocha, ta miłość jest trudna, ciężka, niemal niewidoczna w brudzie dnia codziennego – nie ma miłosnych wyznań, jakiś bzdur o pokrewieństwie dusz. Taki chociażby bohater Mickiewicza, Puszkina czy Homera poszedłby palnąć sobie w łeb. A ona żyje. Protest w niej budzą dopiero gołębie, ale wtedy jest już za późno by czemukolwiek zapobiec, później okazuje się nawet, że tęskni za tymi ptakami. Ta jej bierność mnie wkurzała. Naprawdę. Wiedziałam, że tak ma być, to zabieg Autorki, ale jakoś nie leżało mi to, bolało mnie, bo wiem, że tak jest naprawdę, a ja nie chciałabym i potrafiłabym tak żyć. A Colometa nie spogląda na świat oczami dziecka – jest po prostu naiwna. Naiwna, prostoduszna, infantylna, nawet wtedy, kiedy dotykają ją największe katastrofy w życiu. Nawet nie zadaje sobie z tego sprawy, nie rewiduje swojego życia, nie stara się zmienić. Geniusz, coś większego, dotyka ją tylko raz, ale raczej jest to opętanie mrocznymi, dziwnymi, a jednak drogimi wspomnieniami; tamta scena na Placu Diamentowym należy do najlepszych – jeśli nią nie jest – w powieści. Ale potem jest tak, jak zwykle i trzeba, na końcu, pogodzić się z tym, że Natalia nie będzie inna, będzie tylko najmniej skomplikowanym elementem złożonego, dziwnego świata tej powieści.

Dość pisać o innych bohaterach – tak naprawdę tylko Quimet jest wart kilku słów. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć o jego matce, ich przyjaciołach, drugim mężu Natalii – bezbarwnych, kunsztownie stylizowanych na marionetki postaci. Zresztą mąż Colomety nie jest jakąś znowu ciekawą postacią; nie jest ani brzydki, ani ładny, ani głupi, ani mądry, ani sympatyczny, ani gbur… Słowem, jest przeciętny w najprzeciętniejszym tego słowa znaczeniu, typowy aż do bólu. Tak naprawdę mógłby być każdym spotkanym na ulicy mężczyzną. Dobry ojciec, porządny mąż, sumienny stolarz, nieco zbuntowany syn. Tak jak Natalia dryfuje w życiu, on jednak ma jakieś dążenia, plany, marzenia, których nie boi się realizować, aż do końca, do decyzji o pójściu na wojnę; upór. Próbuje się buntować przeciwko rzeczywistości, niejako sam ją tworzy. Czyżby to rzecz antyfeministyczna? A może po prostu tak jest, że mężczyzna ma więcej zdolności od kobiety? Gadanie! Drugi mąż Natalii, którego nie lubiłam jeszcze bardziej, bo był drugim mężem, choć kombinował w handlu nie był już taki jak Quimet. W ogóle był o wiele gorszy. Że ta głupia Natalia go chciała!

Ponieważ spodziewałam się lekkiego czytadła, w najlepszym razie ładnie napisanego lekkiego czytadła, styl Autorki był dla mnie jak kubeł zimnej wody w gorący dzień. Ledwie nie dostałam hipotermii. Kiedy uspokoiłam się jakoś i przyzwyczaiłam, a jest to jak najbardziej możliwe, zwąchałam Joyce’a i jego słynny strumień świadomości. Pomijając to, czy pisarka faktycznie przeczytał Ulissesa w całości  czy, bardzo możliwe, przeczytała tylko Dublińczyków i wspaniale blefuje, niewątpliwie sili się na coś, co udało się właściwie tylko jemu. Narracja, złożona z bardzo długich zdań o dziwnej konstrukcji, poprzedzanych urywanymi wypowiedzeniami, pełna szczegółów i szczególików, faktur, kolorów i kształtów, bardzo przypomina właśnie technikę Joyce’a. Słowem, mam wrażenie, że pisarka próbuje stworzyć własną odmianę owego strumienia świadomości, łącząc go z kolokwializmami prostych ludzi i kafkowską atmosferą absurdu. Owszem, z radością muszę przyznać, że  po jakimś czasie wrażenie chaosu i bełkotu znika, ustępując wyłaniającym się ze słów niezwykle głębokim, sugestywnym, bardzo plastycznym obrazom, z którymi obcowanie było dla mnie prawdziwą przyjemnością. Ale co za dużo, to nie zdrowo. Można pisać bardzo głębokie i metaforyczne rzeczy językiem prostym, beznamiętnym nawet, można bezsensowną fabułę i warsztatowe niedociągnięcia pokrywać kwiecistym, oszałamiającym stylem. Albo – czemu nie – napisać opowiadanie właśnie tak, jak Autorka tę powieść. Bo największy sęk w tym, rozkładanie wszystkiego na tyle rozdziałów z pewnością zmęczyło i Autorkę, i każdego czytelnika z osobna, a pewnej bladej blogerce książkowej uniemożliwiło to prawdziwą radość płynącą z poznawania tej opowieści i wgłębiania się w ciekawy świat. Przecież ta powieść mogłaby być o wiele lepsza, gdyby nie owo przegadanie, a raczej ciągnięcie stu srok (raczej gołębi) na raz! Mogłaby być po hiszpańsku intensywna, rozbuchana, piękna, w pewien sposób poetycka i nowatorska. Czy domyślaliście się, że powiem szkoda?

Co do tych wszystkich inspiracji, to byłoby sto razy lepiej, gdyby Autorka nie chwaliła się nimi już na wstępie, o rzucaniu najpiękniejszymi fragmentami Dantego taktownie nie wspominam. Zresztą nie wiem, czy to coś by dało: już kiedy przyzwyczaiłam się do owego stylu (wcześniej ustaliliśmy już sobie, że to Joyce), każdy akapit krzyczał, że Autorka chciała być drugim Kafką. Ba! Chciała! Gdyby równie mocno nie pragnęła zostać drugim Joyce’em, Wolterem, Dantem i Homerem, być może coś z tego by było. A może jeszcze Grombowiczem? Ciekawe, czy go znała… Owszem, absurdalnie było i to bardzo. Ale to nie był kafkowski absurd, zimny i mroczny (jeśli czytaliście chociażby Proces, wiecie z pewnością, co mam na myśli) tylko widoczna podróba. Bo to tak już jest, kiedy chce się łączyć Kafkę z Joyce’em, tym z Dublińczyków na dodatek, przyprawić Wolterem i polać własnym sosem. Można umrzeć z przejedzenia, albo zniszczyć sobie w sposób nieodwracalny książkę. Zresztą i tak dla większości czytelników to wszystko jest nieczytelne – no, może, poza Biblią (bo też jest), więc po co? Nieudolne kopiowanie czyjegoś stylu, by zakryć własny, przecież dobry i plastyczny, to chyba jedna z najgorszych rzeczy, jakie może zrobić pisarz. Przynajmniej w tym konkretnym wypadku.

Ciężko mi jest jakoś to wszystko podsumować. Powieść jest pełna zdumiewających skrajności – rzeczy genialne i takie, których pisarka, moim skromnym zdaniem, powinna się wstydzić. Z jednej strony niosła w sobie duży ładunek emocjonalny i dużo ciekawych przemyśleń; była też wyzwaniem, ciężkim, ale bardzo satysfakcjonującym. Jednocześnie książka raziła nachalnym sileniem na bycie arcydziełem, czymś więcej niż tylko historią, naśladując dość nieudolnie Joyce’a, ale odsłaniając przed czytelnikiem niezwykle ciekawe, czasami naprawdę piękne obrazy. Ciężko jest mi w ogóle powiedzieć cokolwiek. Powieść jest przecież skondensowanym życiem, życiem nie tylko Colomety, ale – symbolicznie – wielu osób. No i te gołębie. Złożona metafora czego? Rzeczywistości? Chyba. Tak przynamniej myślę. Niekończące się gołębie, które, mimo wielu niedociągnięć, naprawdę duszą naszą nudną, przeciętną bohaterkę, tak, jak chciała tego Autorka. Ale na końcu dają coś w rodzaju nadziei. Bo to po prostu życie. I może – mimo wszystkiego – warto przeczytać tę książkę, choćby po to, żeby pomiędzy nimi zauważyć tego gołębia, który jest i nasz; jakiś skrawek rzeczywistości podobnej tak boleśnie do naszego egzystowania z dnia na dzień, z naszego nieudanego przebijania się przez mur rzeczywistości jak Colometa na pomniku na Diamentowym Placu – jednym z wielu w Barcelonie.

Tytuł: „Diamentowy Plac”
Autor: Mercè Rodeoreda
Moja ocena: 5/10 

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Pascal

7 komentarzy :

  1. Nie czytałam jeszcze Ulissesa więctrudno mi się wypowiedzieć... Okładka jest piękna i gdybym nie znała Twojej recenzji pewnie bym po nią sięgneła bez zastanowienia. Teraz długo będę myśleć zanim po nią sięgnę. Podejrzewam że główna bohaterka przyprawiłaby mnie o palpitacje serca.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja znajoma czytała i również oceniła ją jako przeciętną. Raczej sobie odpuszczę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przynajmniej można się czegoś nauczyć - nie zachwalaj swojej książki zaraz na wstępie. xD Zdecydowanie nie sięgnę po "Diamentowy Plac" ze względu na monotonie i najzwyklejsze życie codzienne książki.

    http://my-opinion-of-books.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Książka raczej nie w moim guście. Mogę się zapytać dlaczego masz w nazwie "zakurzone stronice", a nie "zakurzone stronnice"?

    Pozdrawiam
    blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Książka mnie nie zainteresowała więc z jednej strony ciesze, się, że nie powala :) Taki średniak.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja chyba na razie jednak z nią spasuję ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Wpadłam poinformować, że Twój blog został nominowany do Liebster Blog Awards :) Pytania znajdują się na moim blogu (magnoliowy-blog.blogspot.com)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!