Znałam kiedyś pewną panią, której płuca nie zniosły
zapachów i wyziewów gołębich odchodów. Nie zniosły i przestały działać. Ta pani
była zapaloną hodowczynią tych ptaków. Kiedy wzbijały się chmarą ponad
gołębnikami, psy zaczynały szaleć, a same ptaki przypominały chmury. Ktoś na
jej pogrzebie powiedział, że te gołębie ją zadusiły. Tak jak mnie w jednym z
tych absurdalnych snów, w których uciekam przed zgrają spasłych, miejskich
ptaków, które chcą zjeść mnie żywcem, bo zabrakło mi dla nich ziarna. Wtedy
byłam jednak mała i głupia, dziwiłam się, jak takie piękne stworzenia mogą
przyczynić się do śmierci. W ogóle zresztą nie znałam wtedy życia, myśląc, że w
pewien sposób zawsze będę się bawić i będę szczęśliwa. Dziś nie jestem już tego
taka pewna i nie chodzi i tu problemy – rutyna potrafi połknąć każdego,
szczególnie że robię wszystko, żeby jej zapobiec. Życie nie jest kolorowe.
Białe gołębie z czerwonymi ślepkami, które wypuszczają państwo młodzi w dzień
ślubu nie zawsze przynoszą szczęście, a te, które wypuszcza papież czy jacyś
politycy w geście pokoju, czasem prowadzą do wojny. Pewnie dla gołębi jest
wszystko jedno, bo one tylko latają, nie zwracając uwagi nawet na wkurzone się
psy i ślicznie gruchają do ludzi na rynkach, ledwo unosząc na małych łapkach
swoje spasłe cielska, ale i tak wypatrując kolejnego, chociaż najmniejszego ziarenka.
Nic ich nie obchodzi śmierć czy to, że ludzie, którzy ich karmili, znikają na
zawsze. Ich serca chyba nie wiedzą, co to strach czy tęsknota, nie znają bólu.
Nawet te, które mieszkają w Barcelonie. Nigdy tam nie
byłam, bo choć podziwiałam zdjęcia przywiezione przez koleżankę, czuję tylko
zew Wenecji i Rzymu. Stare, wąskie i zapuszczone uliczki miasta naprawdę jednak
mają w sobie magię, niemal jak ich rzymskie odpowiedniki, a biała pościel
falująca nad głowami z okien sprawia, że ma się wrażenie, jakby czas się
zatrzymał, albo nawet cofnął. I place. Większe, mniejsze; z fascynującą
oglądałam pokaz slajdów, chłonąc każdy szczegół. Szczególnie zaintrygował mnie
plac, zwany Diamentowym. Stał na nim dziwny pomnik, coś jak ludzka sylwetka próbująca
przedrzeć się przez jakąś ścianę z dwoma gołębiami. To Colometa – powiedziała koleżanka mądrze – jakaś książka, rozumiesz. Muszę przyznać, że zaciekawiło to mnie
jeszcze bardziej. Książka? Skoro książka, to musi być popularna, dobra, jakieś
arcydzieło nawet. Więc dlaczego wciąż jej nie znam? Powinnam znać! Poszperałam
trochę w Internecie (chwała Bogu za wujka Google!) i okazało się, że książka – na
szczęście – została wydana w Polsce, do tego zupełnie niedawno, a stare wydanie
dostępne jest na Allegro. No i jeszcze ta okładka i opis. I ocena na portalu
Lubimy Czytać, dziwna dla mnie na tyle, że przecież jest i pomnik i sztuka
teatralna, a czytelnicy się krzywią. Niedocenione arcydzieło? Tak, to coś dla
mnie!
Jest rok 1930, na Diamentowym Placu trwa święto. Natalię,
zwykłą dziewczynę sprzedającą u cukiernika, do tańca prosi Quimet i nazywa Colometą czyli Gołąbką. Tak zaczyna się ich związek, który po roku zamieni się w
małżeństwo z dwójką dzieci i hodowlą gołębi, którą mąż Natalii, z wykształcenia
cieśla, jest zafascynowany. Jednak w 1936 wokół zaczyna szaleć hiszpańska wojna
domowa i Quimet wyrusza na front. W Barcelonie szaleje głód, rozpacz i chaos
Natalia traci pracę u bogatych państwa (z tego można wnioskować, że mąż kobiety
walczył po stronie Republiki), a tylko gołębie przechodzą się jak zwykle
spokojnie po Diamentowym Placu, którego, rzecz dziwna i niezrozumiała, w
powieści jest bardzo mało i nikt nie przeczuwa większej, zbliżającej się
nieuchronnie tragedii.
Zwykle nie ufam blurbom. Najczęściej są to nafaszerowane
pochwałami recenzje wystawiane tylko dlatego, by książkę kupić i wyrobić sobie
o niej zdanie jeszcze przed przeczytaniem, czasami same absurdy. Najśmieszniej
jest jednak, kiedy piszący owego blurba bądź nie wie, co jest w środku książki,
nie rozumie o czym w istocie tam mowa, bądź zależy mu tylko na tym, by książka
została kupiona przez nieświadomych czytelników. Moja recenzja może przydać się
choć raz, bo już teraz uświadomię czytelników: to nie jest opowieść o tym, co tam pisze. Zgadzają się tylko imiona
bohaterów i wzmianka o wojnie domowej. To, co znalazłam w środku, kierując się
blurbem, było dla mnie zaskoczeniem; dzięki Bogu wiedziałam o pomniku i o
sztuce, zakładałam więc, że będzie to coś ambitnego, innego. Jednak i tak
zdziwienie bzdurami, które powypisywano na okładce zostało. Zresztą, jak tak
można? Cóż, w sumie nie dziwię się zszokowanym czytelnikom, którzy nie
wiedzieli, co to jest i z niezrozumieniem odrzucali książkę, wystawiając taką,
a nie inną ocenę – książka taka jak ta potrzebuje odpowiedniego nastawienia i
nie lubi, kiedy czytamy pierwsze zdanie z mylnym wrażeniem, że jest to lekkie,
ładne czytadełko ( to zupełnie niedorzeczne porównanie do Zafóna!) Złe i mylne
wrażenie można odnieść czytając także wstęp Autorki – jak dla mnie dużo tu
samochwalstwa (mimo że książka nie potrafiła wygrać żadnego konkursu, na który
Autorka wysłała maszynopis). Pisarka porównuje swoje dzieło do Ulissesa Jamesa Joyce’a, powieści Franza
Kafki, Homera, Pani Brovary i Anny Kareniny i Biblii albo twierdzi, że
jej powieść jest lepsza. Trochę mnie to wkurzyło, bo przecież to tak, jakby
pisarka narzucała nam interpretację (czego nie znoszę) i chełpiła się tym, co
napisała, nie znając opinii czytelników, a już wypominanie przegranych
konkursów literackich jest już tak w stylu pani Kasi Michalak, że nie chce mi
się już pisać. W każdym razie przeszłam w końcu do właściwej powieści i
zaczęłam się w nią wgryzać.
Wspominając o blurbie, nie sposób zapomnieć o okładce,
która jest naprawdę bardzo ładna, choć jakoś z treścią, tak do końca, nie
koresponduje. Gdy spojrzymy pierwszy raz, widzimy lampę, kawałek jakiejś
budowli i opartą o drzwi – w cokolwiek dziwnej pozie – kobietę. Lampa oświetla
na żółto chodnik pod stopami kobiety, jednak wyższe partie budynku,
zakończonego fantazyjnym portalem, giną w niebieskich, zielonych i czarnych
kolorach, w cieniach. Sama postać, z spódnicą do łydki i małym kapelusikiem,
wygląda jak żywcem wzięta z lat 20. i 30. poprzedniego wieku, co dodaje okładce
malowniczości, przynajmniej tak myślę. Lepiej jest jeszcze z tyłem okładki,
szarym, mrocznym, jednak oddającym klimat wąskich uliczek miasta, jak zostały
przedstawione na zdjęciu. Tytuł napisany jest piękną, wytłaczaną czcionką, a
grzbiet wyróżnia się na półce swoim żółtym, ostrym kolorem, jakby kontrastując
z tyłem i białym blurbem. Skrzydełka są dwa, na jednym, tym żółtym, krótki
biogram Autorki z zdjęciem, a na drugim, tym turkusowym (bardzo zaskoczyło mnie
to, że każde skrzydełko jest w innym kolorze, ale uwielbiam turkus, więc nie
narzekam; wygląda to bardzo ciekawie) kilka fragmentów powieści, dotyczących
najczęściej wojny, no i miłości, co w miarę pasuje do blurba. Choć nie lubię
fragmentów książek, a tym bardziej niecnych manipulacji, pomysł z kolorami
skrzydełek był dobry, dodaje książce dużo uroku, wygląda to ciekawie, jakoś
harmonizuje się z resztą okładki. Bo książka została wydana bardzo estetycznie,
elegancko i z klasą, może jednak trochę za bardzo sugerując gatunek książki –
na pierwszy rzut oka przyjemne romansidełko z akcją osadzoną w wieku
dwudziestym. Ale trzyma się bardzo przyjemnie, ładnie prezentuje się na półce i
mimo swoich niepozornych rozmiarów przyciąga wzrok.
Jak wiele razy zaznaczałam wyżej, książka nie jest lekkim
romansidłem, wręcz przeciwnie. Fabuła to obraz życia. Obraz cokolwiek drżący i
z zamazanymi konturami, przypominający feerię barw w obrazach impresjonistów i
pozorny chaos w płótnach dadaistów; obraz pełen metasymboli i szczegółów,
niespodziewanych refleksów i smug cieni, które pisarka wyłuskuje z tła. Życie
to nie jest piękne, chociaż pełne gołębi i przecież spełnione – Natalia vel Colometa ma przecież męża, dzieci, a
po jego śmierci jeszcze Antonia, który w bajkowy – jak na tę książkę – sposób
ocala ją i jej dzieci od głodowej śmierci. To zapis istnienia jednostki
przeciętnej, bezwolnej, prostej w świecie trudnym i skomplikowanym, świecie
splątanych problemów i niezrozumiałych dla niej symboli, świat piękny i
straszny zarazem, uciążliwy i pełen jakiegoś uroku. Nie dzieje się tu zbyt
wiele, bo bohaterka płynie tam, gdzie życie ją poniesie, każdy dzień jest
podobny do poprzedniego, świat kręci się wciąż tak samo; wstaje dzień i
zachodzi słońce, Natalia wstaje, pracuje i zasypia. Nie ma tu liryki,
romantyzmu. Nawet w scenie, gdzie Quimet i Natalia tańczą na Diamentowym Placu,
kiedy rodzi się dziecko. Tylko ostatnia scena ma w sobie coś z odbierającego
oddech, oplatającego się wokół dziwnego, szalonego wiersza czy prozy, bardzo –
niestety – przypominający finał Ulissesa.
Bohaterka, sama nie wiedząc, plącze się w swojej przeszłości, nawiedzana przez
duchy i wspomnienia, przypieczętowując koniec swojej młodości wyryciem na
drzwiach swojego starego domu swojego imienia. Tak jakby jej życie było tylko
szalonym tańcem. Zresztą fabuła sama w sobie jest jedną, wielką metaforą, pełną
mniejszych metafor, znacznie bardziej skomplikowanych, subtelnych więc
trudniejszych do zrozumienia; plączących się ze sobą w najmniej oczekiwanych
miejscach. Jednak kiedy spojrzymy na to ogólnie, z jakiejś odległości,
dystansu, bez złożonych inspiracji, rzeczy, które można byłoby powiedzieć
prościej, ale przez to mniej ciekawie, zobaczymy, że to tak naprawdę – tylko i
wyłącznie – historia o życiu, pełna prawd o nim. Nie o życiu jednostki
ponadprzeciętnej, ale o młodości najzwyklejszej, niezbyt inteligentnej kobiety,
jakich tysiące można spotkać w wielkich blokowiskach i rujnujących się powoli
domach w małych miasteczkach (tyle że o znacznie lepszym kręgosłupie moralnym).
Historia o przytłaczającej, duszącej, wszechobecnej rzeczywistości, która pcha
się do każdego miejsca w naszym życiu jak gołębie w mieszkaniu Natalii.
Opowieść mroczna, bardzo fatalistyczna (widać to na końcu, w scenie, kiedy
Antoni junior – z pewnością zbieżność imion z drugim mężem Colomety
nieprzypadkowa – staje się żołnierzem, jak jego ojciec i z pewnością zginie na
froncie o wiele bardziej krwawej II Wojny Światowej) mimo pełnego nadziei zakończenia.
Taka zresztą jak i nasze życie.
Natalii vel Colomety
nie da się lubić. Przynajmniej ja nie mogę. Nie potrafię. Mimo wszystko, co
pisze Autorka, ona naprawdę była głupia. Albo daleko było jej do innych
bohaterów z największych osiągnięć literackich: podczas gdy tamci, jednostki
genialne, ponadprzeciętne czy po prostu buntownicy, chcą zmieniać świat,
cierpią na rzeczywistość i szukają odpowiednich podniet dla swoich genialnych
umysłów (nie rzadko popadając w narkotyki albo jakieś morderstwa), Natalia po
prostu żyje. Zachwyca się maleńkimi filiżaneczkami do czekolady, pięknym, ale
zaniedbanym domem państwa, u których sprząta, lejkiem z granatowym szlaczkiem,
lampą z malinową frędzlą, zadziwiają ją nawet infantylne kokardy teściowej.
Egzystuje. Nawet gdy cierpi, w jej cierpieniu nie ma nic poetyckiego, wręcz
przeciwnie; nawet gdy kocha, ta miłość jest trudna, ciężka, niemal niewidoczna
w brudzie dnia codziennego – nie ma miłosnych wyznań, jakiś bzdur o
pokrewieństwie dusz. Taki chociażby bohater Mickiewicza, Puszkina czy Homera
poszedłby palnąć sobie w łeb. A ona żyje. Protest w niej budzą dopiero gołębie,
ale wtedy jest już za późno by czemukolwiek zapobiec, później okazuje się
nawet, że tęskni za tymi ptakami. Ta jej bierność mnie wkurzała. Naprawdę.
Wiedziałam, że tak ma być, to zabieg Autorki, ale jakoś nie leżało mi to,
bolało mnie, bo wiem, że tak jest naprawdę, a ja nie chciałabym i potrafiłabym
tak żyć. A Colometa nie spogląda na świat oczami dziecka – jest po prostu
naiwna. Naiwna, prostoduszna, infantylna, nawet wtedy, kiedy dotykają ją
największe katastrofy w życiu. Nawet nie zadaje sobie z tego sprawy, nie
rewiduje swojego życia, nie stara się zmienić. Geniusz, coś większego, dotyka
ją tylko raz, ale raczej jest to opętanie mrocznymi, dziwnymi, a jednak drogimi
wspomnieniami; tamta scena na Placu Diamentowym należy do najlepszych – jeśli
nią nie jest – w powieści. Ale potem jest tak, jak zwykle i trzeba, na końcu,
pogodzić się z tym, że Natalia nie będzie inna, będzie tylko najmniej skomplikowanym
elementem złożonego, dziwnego świata tej powieści.
Dość pisać o innych bohaterach – tak naprawdę tylko Quimet
jest wart kilku słów. Ciężko mi cokolwiek powiedzieć o jego matce, ich
przyjaciołach, drugim mężu Natalii – bezbarwnych, kunsztownie stylizowanych na
marionetki postaci. Zresztą mąż Colomety nie jest jakąś znowu ciekawą postacią;
nie jest ani brzydki, ani ładny, ani głupi, ani mądry, ani sympatyczny, ani
gbur… Słowem, jest przeciętny w najprzeciętniejszym
tego słowa znaczeniu, typowy aż do bólu. Tak naprawdę mógłby być każdym
spotkanym na ulicy mężczyzną. Dobry ojciec, porządny mąż, sumienny stolarz,
nieco zbuntowany syn. Tak jak Natalia dryfuje w życiu, on jednak ma jakieś
dążenia, plany, marzenia, których nie boi się realizować, aż do końca, do
decyzji o pójściu na wojnę; upór. Próbuje się buntować przeciwko
rzeczywistości, niejako sam ją tworzy. Czyżby to rzecz antyfeministyczna? A
może po prostu tak jest, że mężczyzna ma więcej zdolności od kobiety? Gadanie!
Drugi mąż Natalii, którego nie lubiłam jeszcze bardziej, bo był drugim mężem,
choć kombinował w handlu nie był już taki jak Quimet. W ogóle był o wiele
gorszy. Że ta głupia Natalia go chciała!
Ponieważ spodziewałam się lekkiego czytadła, w najlepszym
razie ładnie napisanego lekkiego czytadła, styl Autorki był dla mnie jak kubeł
zimnej wody w gorący dzień. Ledwie nie dostałam hipotermii. Kiedy uspokoiłam
się jakoś i przyzwyczaiłam, a jest to jak najbardziej możliwe, zwąchałam
Joyce’a i jego słynny strumień
świadomości. Pomijając to, czy pisarka faktycznie przeczytał Ulissesa w całości czy, bardzo możliwe,
przeczytała tylko Dublińczyków i
wspaniale blefuje, niewątpliwie sili się na coś, co udało się właściwie tylko
jemu. Narracja, złożona z bardzo długich zdań o dziwnej konstrukcji, poprzedzanych
urywanymi wypowiedzeniami, pełna szczegółów i szczególików, faktur, kolorów i
kształtów, bardzo przypomina właśnie technikę Joyce’a. Słowem, mam wrażenie, że
pisarka próbuje stworzyć własną odmianę owego strumienia świadomości, łącząc go z kolokwializmami prostych ludzi
i kafkowską atmosferą absurdu. Owszem, z radością muszę przyznać, że po jakimś czasie wrażenie chaosu i bełkotu
znika, ustępując wyłaniającym się ze słów niezwykle głębokim, sugestywnym,
bardzo plastycznym obrazom, z którymi obcowanie było dla mnie prawdziwą
przyjemnością. Ale co za dużo, to nie zdrowo. Można pisać bardzo głębokie i
metaforyczne rzeczy językiem prostym, beznamiętnym nawet, można bezsensowną
fabułę i warsztatowe niedociągnięcia pokrywać kwiecistym, oszałamiającym stylem.
Albo – czemu nie – napisać opowiadanie właśnie tak, jak Autorka tę powieść. Bo największy
sęk w tym, rozkładanie wszystkiego na tyle rozdziałów z pewnością zmęczyło i
Autorkę, i każdego czytelnika z osobna, a pewnej bladej blogerce książkowej
uniemożliwiło to prawdziwą radość płynącą z poznawania tej opowieści i
wgłębiania się w ciekawy świat. Przecież ta powieść mogłaby być o wiele lepsza,
gdyby nie owo przegadanie, a raczej ciągnięcie stu srok (raczej gołębi) na raz!
Mogłaby być po hiszpańsku intensywna, rozbuchana, piękna, w pewien sposób
poetycka i nowatorska. Czy domyślaliście się, że powiem szkoda?
Co do tych wszystkich inspiracji, to byłoby sto razy
lepiej, gdyby Autorka nie chwaliła się nimi już na wstępie, o rzucaniu
najpiękniejszymi fragmentami Dantego taktownie nie wspominam. Zresztą nie wiem,
czy to coś by dało: już kiedy przyzwyczaiłam się do owego stylu (wcześniej
ustaliliśmy już sobie, że to Joyce), każdy akapit krzyczał, że Autorka chciała
być drugim Kafką. Ba! Chciała! Gdyby równie mocno nie pragnęła zostać drugim
Joyce’em, Wolterem, Dantem i Homerem, być może coś z tego by było. A może
jeszcze Grombowiczem? Ciekawe, czy go znała… Owszem, absurdalnie było i to
bardzo. Ale to nie był kafkowski absurd,
zimny i mroczny (jeśli czytaliście chociażby Proces, wiecie z pewnością, co mam na myśli) tylko widoczna
podróba. Bo to tak już jest, kiedy chce się łączyć Kafkę z Joyce’em, tym z Dublińczyków na dodatek, przyprawić
Wolterem i polać własnym sosem. Można umrzeć z przejedzenia, albo zniszczyć sobie
w sposób nieodwracalny książkę. Zresztą i tak dla większości czytelników to
wszystko jest nieczytelne – no, może, poza Biblią (bo też jest), więc po co?
Nieudolne kopiowanie czyjegoś stylu, by zakryć własny, przecież dobry i
plastyczny, to chyba jedna z najgorszych rzeczy, jakie może zrobić pisarz.
Przynajmniej w tym konkretnym wypadku.
Ciężko mi jest jakoś to wszystko podsumować. Powieść jest
pełna zdumiewających skrajności – rzeczy genialne i takie, których pisarka,
moim skromnym zdaniem, powinna się wstydzić. Z jednej strony niosła w sobie
duży ładunek emocjonalny i dużo ciekawych przemyśleń; była też wyzwaniem,
ciężkim, ale bardzo satysfakcjonującym. Jednocześnie książka raziła nachalnym
sileniem na bycie arcydziełem, czymś więcej niż tylko historią, naśladując dość
nieudolnie Joyce’a, ale odsłaniając przed czytelnikiem niezwykle ciekawe,
czasami naprawdę piękne obrazy. Ciężko jest mi w ogóle powiedzieć cokolwiek.
Powieść jest przecież skondensowanym życiem, życiem nie tylko Colomety, ale –
symbolicznie – wielu osób. No i te gołębie. Złożona metafora czego?
Rzeczywistości? Chyba. Tak przynamniej myślę. Niekończące się gołębie, które,
mimo wielu niedociągnięć, naprawdę duszą
naszą nudną, przeciętną bohaterkę, tak, jak chciała tego Autorka. Ale na końcu
dają coś w rodzaju nadziei. Bo to po prostu życie. I może – mimo wszystkiego –
warto przeczytać tę książkę, choćby po to, żeby pomiędzy nimi zauważyć tego
gołębia, który jest i nasz; jakiś skrawek rzeczywistości podobnej tak boleśnie
do naszego egzystowania z dnia na dzień, z naszego nieudanego przebijania się
przez mur rzeczywistości jak Colometa na pomniku na Diamentowym Placu – jednym
z wielu w Barcelonie.
Tytuł: „Diamentowy Plac”
Autor: Mercè Rodeoreda
Moja ocena: 5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu Pascal
Nie czytałam jeszcze Ulissesa więctrudno mi się wypowiedzieć... Okładka jest piękna i gdybym nie znała Twojej recenzji pewnie bym po nią sięgneła bez zastanowienia. Teraz długo będę myśleć zanim po nią sięgnę. Podejrzewam że główna bohaterka przyprawiłaby mnie o palpitacje serca.
OdpowiedzUsuńMoja znajoma czytała i również oceniła ją jako przeciętną. Raczej sobie odpuszczę.
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej można się czegoś nauczyć - nie zachwalaj swojej książki zaraz na wstępie. xD Zdecydowanie nie sięgnę po "Diamentowy Plac" ze względu na monotonie i najzwyklejsze życie codzienne książki.
OdpowiedzUsuńhttp://my-opinion-of-books.blogspot.com/
Książka raczej nie w moim guście. Mogę się zapytać dlaczego masz w nazwie "zakurzone stronice", a nie "zakurzone stronnice"?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
blog--ksiazkoholiczki.blogspot.com
Książka mnie nie zainteresowała więc z jednej strony ciesze, się, że nie powala :) Taki średniak.
OdpowiedzUsuńJa chyba na razie jednak z nią spasuję ;)
OdpowiedzUsuńWpadłam poinformować, że Twój blog został nominowany do Liebster Blog Awards :) Pytania znajdują się na moim blogu (magnoliowy-blog.blogspot.com)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!