Pamiętam czytany kilka lat temu esej Michała Głowińskiego,
umieszczony w którymś z podręczników do języka polskiego, który mówił o
wieloznaczności interpretacji mitycznej historii o Prometeuszu – tam, gdzie
jedni widzieli bohatera i buntownika, inni dostrzegali wręcz demona, anty-boga,
istotę niszczącą harmonię świata i boskie plany. Staff napisał zresztą ciekawy
i cokolwiek śmieszny wiersz, będący raczej literacką igraszką niż poważnym
projektem, ale doskonale pokazujący, że mitem można zrobić dosłownie wszystko –
w owym wierszu Prometeusz to sentymentalny i próżny (!) młodzieniec, a Zeus
jest humorzastym i kapryśnym władcą. Z początku byłam zaskoczona, ale później,
badając choćby kulturę popularną czy oficjalną, zwaną postmodernistyczną,
natknęłam się na wiele innych, równie ciekawych deformacji i wątków
zapożyczanych z klasycznego kanonu, twórczo jednak przerabianych. I nie
wspominam tu o tak oczywistych – szczególnie dla młodzieży – przykładach jak na
przykład twórczość Ricka Riodiana (nie czytałam serii o Percym, ale moja
młodsza kuzynka żywo interesuje się zarówno książkami jak i filmami, więc z
grubsza wiem, o co biega). Choćby taki Ulisses
Jamesa Joyce’a, co zresztą sugeruje sam tytuł. O obrazach nie wspominam,
jak również o filmach, które czasami nie dotyczą mitologii samej w sobie, ale
dla podniesienia atrakcyjności twórcy decydują się na wplecienie podobnych
wątków. Wspomnieć tu należy choćby słynnych 300,
w których oprócz latających ludzkich głów pojawiało się wiele nagich męskich
postaci, w dodatku świetnie umięśnionych, dzięki czemu – trudno się dziwić –
opowieścią tą zainteresowały się także panie, przez co zgubiły gdzieś po drodze
prawdziwą wymowę filmów i los bohaterskich obrońców Termopile. Ale to
nieistotne, bo produkcja była bezceremonialne komercyjna i właściwie na taki
zachwyt nastawiona. Gorzej, kiedy to i niesłabnąca popularność mitologii w
młodzieżowym ujęciu zainspirowały kogoś do napisania własnej historii. I
jeszcze pokazania jej całemu światu.
Wbrew pozorom, nie chcę szufladkować. Ani wmawiać, że
ochota na pisanie książki jest zła. Ale ostatecznie ile na rynku może być paranormal romance? W czasie
popularności tego gatunku literackiego pisarze z całego świata zdążyli
wyprodukować całą masę historii, wykorzystując wszystkie wątki i schematy,
jakie tylko mogą zostać użyte w tego typu literaturze. A nawet więcej. Nie
narzekałabym, wręcz przeciwnie, bo z założenia większość powieści w danym
gatunku (oczywiście jeśli rozpatrujemy paranormal
romance w kategoriach gatunku literackiego, do czego mam duże wątpliwości)
wnosi coś do niego, wzbogaca go o coś nowego, wyznacza dalsze cele, trendy i
drogę, jaką podąża, co jest jednym z wyznacznikiem po prostu dobrej książki czy
arcydzieła. I tak od opowiadań Poego doszliśmy do subtelnych, mrocznych
kryminałów psychologicznych (jeśli takowe w ogóle istnieją), a w powieściach
historycznych od przygody Scotta, Dumasa czy Sienkiewicza przeszliśmy do
zadziwiających perspektyw, silnej psychologizacji postaci i ciekawych, różnorakich
eksperymentów z historyczną materią. A jeśli chodzi o paranormal romance? Teraz
już są inne trendy, moda na przystojne wampiry i anioły właściwie powoli
zanika, bo też nikt nie potrafił wymyślić czegoś ciekawego, a czytelnik nudzi
się kolejną podobną historią. A może nie. Takie klasyczne harlequiny w
charakterystycznych okładkach – od dziesiątek lat opowiadają o tym samym, a
niektórym wciąż się nie znudziło. Pewnie do podobnego wniosku doszła Autorka
tej książki, kiedy skończyła oglądać 300 i
odkryła Amerykę, postanawiając, że napisze powieść dla młodzieży z mitologią,
niezwykle nowatorsko umieszczając akcję w szkole. Nie możecie uwierzyć, że ktoś
wpadł na taki genialny pomysł? Ja też. Tego nawet nie przewidział wróżbita
Maciej, a tym bardziej ja. Jak widzicie więc, pozycja owa musi być
nadzwyczajnie dobra. Bo grunt to pomysł, prawda?
Główną bohaterką książki została więc Gwen Frost. Gwen
uczy się w Akademii Mitu, gdzie uczą się potomkowie stworzeń z mitologii
greckiej (w tym również Spartan; co za głupi pomysł). Dziewczyna jednak nie ma
przyjaciół, bo jest inna od swoich rówieśników. Ubiera się oryginalnie i nie u
sławnych projektantów, czyta komiksy, a wielu z uczniów nie może zrozumieć,
dlaczego w ogóle takie dziwadło, zupełnie nieporadne i bez żadnych widocznych
magicznych mocy, uczy się właśnie w tej szkole. Gwen jednak niezbyt przejmuje
się swoimi rówieśnikami, ma bowiem wiele innych zmartwień – wciąż męczy ją
nieciekawa przeszłość i tajemnicza śmierć matki. I dar: niezwykły,
niebezpieczny i męczący, który dziewczyna musi trzymać w tajemnicy i który w
pewien sposób mamy zasygnalizowany już na okładce. Ten dar, jak się niedługo
przekona, przyda jej się bardzo, bo odkrywa, że za barwną fasadą szkoły kryje
się coś więcej – powiew niebezpieczeństwa i grozy, zawsze odczuwany przez
uczniów Akademii, teraz zaczyna przybierać realne, straszliwe kształty. I ten
Longan… Młody, umięśniony Spartanin, który z jakichś powodów zaczyna wracać
uwagę na naszą Cygankę, dotąd zakochaną w nim nieodwołalnie i bardzo beznadziejnie.
Wiecie co? Jedyną w miarę dobrą rzeczą w tej książce jest
jej okładka, chociaż brokatu nie znoszę w żadnej formie, szczególnie na ustach
i paznokciach (próbuję nie myśleć o najnowszym teledysku Miley Cyrus; w sumie
nic dziwnego, że mój wstręt do świecących brokatowo elementów, wynikający z
ewidentnej kiczowatości tegoż, zamienił się niemal w fobię, graniczącą ze
wstrętem). A pazury dziewczyna na okładce ma niezwykle długie, w dodatku
niebiesko-różowe, jakieś takie nieeleganckie, przynajmniej po mojemu. Żeby było
lepiej je widać, jedną ręką zakrywa oko, a drugą trzyma na policzku, tuż obok
lewego oka, pomalowanego na niewątpliwie śliczny i krzykliwy niebieski,
pasujący do niezwykłego, równie niebieskiego odcieniu jej źrenic. No i te
brokatowe usta. Pomińmy to lepiej milczeniem, nie chcę być już bardziej
złośliwa. Poniżej rozpościera się jakaś żółta tkanina (?), coś co miało zapewne
owijać twarz w dziewczyny w ten zmysłowy sposób znany z reklam Prewolla i
innych środków piorących. Zresztą to nawet nie wygląda jak jedwab, bardziej
przypomina mi chustę… Cygańską chustę? Tak, to brzmi bardzo możliwie. I, przede
wszystkim, bardzo sensownie. Jednak, cokolwiek złego by nie powiedzieć, trzeba
przyznać, że kolory na okładkę zostały dobrane na tyle starannie, że chociaż
brokatu jest za dużo, na ilustrację patrzy się bardzo miło i bez większych
estetycznych dysonansów, po prostu jak na kolejną poprawnie wydaną powieść dla
młodzieży. Przynajmniej dopóki nie będziemy chcieli przeczytać nazwisko Autorki
– można nieźle się namęczyć i naszukać, zanim odnajdziemy to na boku, w
zupełnie niepraktycznym miejscu. Muszę przyznać, że bardzo, ale to bardzo się
zezłościłam. Może przez to, czytając książkę, widziałam jej wady tak nieznośnie
wyostrzone?
Podejrzewam jednak, że nawet gdyby okładka była
introligatorskim cudeńkiem, idealnie wpasowującym się w moje poczucie
estetyczne i gust, przez większą część książki zgrzytałabym zęby z bólu tudzież
uderzała głową o ścianę i oprawa tej książki nie ma tu nic do rzeczy; gdyby była
ładniejsza czy bardziej obiecująca, moje rozczarowanie byłoby zapewne większe i
boleśniejsze, więc chyba dobrze, że tak się stało. W każdym razie, zagłębiając
się w lekturze, przez większość część byłam skonsternowana. Tym gorzej, że
zaczęłam się bać, czy to moja inteligencja spadła do zera, czy Autorka
przeniosła zasady sztuki dadaistycznej do prozy młodzieżowej (to, mówiąc
nawiasem, byłby nawet ciekawy eksperyment). Z każdą kolejną stroną jednak
rozumiałam coraz lepiej, że nie potrzebuję pomocy medycznej, ani też nie jest
to eksperyment. Chociaż, mimo że nieświadomie, pisarka badała moją wytrzymałość
na czytanie bezsensu. Moją cierpliwość na książki, które udają tylko, że
wypełnia je jakaś fabuła, a w rzeczywistości są o niczym. Ja naprawdę nie mam
nic przeciwko powieściom bez fabuły, bo to przecież domena mistrzów i
prawdziwych artystów, ale książki, które udają, są po prostu fałszywe, kłamią.
Przynajmniej tak ja to odbieram. To tak samo jak z ludźmi – nie odbierajcie
tego personalnie, broń Boże – którzy udają, że mają mózg, ale tak naprawdę mają
tam puch, albo, co gorsze, powietrze. A dlaczego ośmielam się krytykować w ten
sposób tę powieść? Przez połowę książki, na kolejnych stronach, czytamy o tym,
dlaczego Gwen jest inna od reszty uczniów; dlaczego Gwen nienawidzi swojego
daru (tu pisarka serwuje dość rozbudowane retrospekcje, będące chyba
najciekawszymi, bo zupełnie innymi partiami książki); czytamy o babci Gwen, o
wrednych koleżankach Gwen ze szkoły i – sprawa przecież najważniejsza –
dlaczegóż ów Spartanin jest taki sexy.
Zainteresowanym, żeby nie musieli zaglądać do książki, wyjaśnię, że najpiękniejsze
w nim są jego bicepsy i kaloryfer, niczym te, które mieli Spartanie w 300. A
więc sprawa wyjaśniona. Dopiero na końcu książki zaczyna się coś dziać, akcja
nabiera tempa, a wydarzenia stają się coraz bardziej mroczne i straszne; mniej
wyrobieni czytelnicy z pewnością poczują ciarki wzdłuż kręgosłupa ze strachu, a
może nawet nie będą mogli spać, marząc o tym, żeby posąg Ateny czy też bogini
zwycięstwa Nike (albo jak kto chce – mroczny bóg Loki), ożył, naznaczając
właśnie ich na wybranych. Problem tkwi jednak w tym, że wszystko zostało
nakreślone bardzo infantylnie i zupełnie nieprawdopodobnie. Nieautentycznie.
Sztucznie. Sam pomysł był zresztą bardzo
wadliwy; Autorka nie potrafiła sprawić, by czytelnik chociaż na chwilę poczuł,
że coś takiego mogło się zdarzyć, że emocje i wydarzenia zawarte w fabule są
prawdziwe, intensywne, takie, które i czytelnik może poczuć, zrozumieć. Infantylizm
jest skutkiem niedostatecznie rozbudowanych wydarzeń i rozwiązań fabularnych,
może i zabawnych (chociażby ten gadający miecz o znaczącym imieniu Wiktor),
które jednak stanowią dziwny, niedorzeczny i jaskrawy kontrast do mrocznych
ofiar dla uwięzionego boga Lokiego i całej tej części mitologii, którą Autorka
stworzyła do uzupełnienia powieściowego świata, dołączając go do kanonów; razem
wygląda to boleśnie kiczowato i po prostu źle. Utrudnia to nie tylko ogarnięcie
całości, z czego połowy nie chce się po prostu uznać za historię snutą
całkowicie na poważnie. Zresztą, nawet ciekawa akcja i kreatywne pomysły nie
uratowałoby czegoś, co jest napisane przez osobę zupełnie nie potrafiącą
precyzyjnie i konsekwentnie prowadzić akcji, tak, by pisanina miała sens.
Jakikolwiek, nawet durny jak uwagi owego miecza, Wiktora (i jego jedno oko,
kojarzące się mojemu zniszczonemu mózgowi z horrorami SF czy thrillerami o
bombie atomowej). To zawsze lepsze niż wzdychanie do czyichś mięśni.
Język powieści jest prosty, a raczej niezwykle prosty.
Nieprawdą byłoby powiedzieć, że pisarka ma problem z budową zdania złożonego,
ale ciężko z czystym sumieniem stwierdzić, że powieść jest napisana w sposób, w
jaki powinno być to zrobione; to znaczy tak, by nie tylko czytało się szybko,
ale i z przyjemnością obcowania z dobrą literaturą. Oczywiście, nie wymagam
tego od książek dla zwykłej młodzieży, ale za prosto, niemal topornie
zbudowanymi zdaniami, kryje się ogromna, niewypełniona przestrzeń. I to mnie
boli. Nawet jeśli lektura jest prosta i lekka w odbiorze, nawet jeśli można ją
przeczytać w jeden dzień. Nie ma tu zabiegów literackich, nie ma ciekawych,
mięsistych zdań, zaskakujących konstrukcji; pisarka z ledwością radzi sobie z
takimi podstawowymi sprawami jak opisanie jakiejś szybszej akcji, jak to, co
dzieje się na końcu. Ba! Wspominałam już o tym, że ma trudności z ciągnięciem
jakiejś akcji, podtrzymywaniem czytelnika w napięciu. O raczeniu czytelnika
dialogami wypełnionymi przez suchary i lichy, przewidywalny sarkazm już nie
mówię. Nawet nie dodam też, że brzmi to tak, jakby całość recytowały roboty,
najobojętniejszym ze swoich metalicznych głosów i oczywistej infantylności
niektórych fraz, całych wydarzeń i niektórych opisów, które w założeniu Autorki
miały być chyba śmieszne (ha, ha, ha). Skąd ona to skopiowała? Z różowych
książeczek o wróżkach dla dziewczynek? Nie, nie mogła, bo zaraz otrzymujemy
jeśli nie pełen podtekstów to baraniego zachwytu opis kaloryfera wybranka
naszej Gwen, tak bardzo pretensjonalnego, że tylko trzymany w ręku kubek kakao
powstrzymał mnie od uszkodzenia tego, co zostało z moich szarych komórek i
ataku spazmatycznego śmiechu. Oh, piękny Spartaninie! Będziesz pokazywał swoje
mięśnie złemu bogowi Lokiemu jak Leonidas pod Termopile? Najśmieszniejsze jest
to, że nie udało się Autorce napisać tego wszystkiego tak, żebym poczuła
chociaż cień jakiegokolwiek uczucia do bohatera, a tym bardziej jakoś
odmalowała sobie go w wyobraźni. I nie zmiękczę swojej krytyki, wiedząc, że
pisarka jest debiutantką. Znam wielu debiutantów, którzy piszą sto razy lepiej
niż ja w swoim piątym życiu. O Autorce – taktownie – już nic, absolutnie nic,
nie mówiąc. Wbrew pozorom nie jestem taka zła jak pewna bohaterka powieści,
Jasmine.
Postaci, jak już wiele razy już wspominałam, są niezwykle
puste i boleśnie schematycznie, łącznie z główną bohaterką. Gwen to typowa Mary
Sue, tym razem w niezwykle ostatninio popularnym, hipsterskim wydaniu:
nieładna, niepozorna, niekoniecznie lubiana, z pozoru bez żadnych specjalnych
zdolności, niezbyt bogata i przeciętna, a w dodatku lubi komiksy o
superbohaterach Marvela, nie mówiąc już o byciu kujonem i posiadaniu średniej
5,0 (przyznam jednak, że gdyby w normalnych szkołach było tyle przedmiotów, ile
Gwen wymienia w dodatku do książki, moja średnia, nie chwaląc się, byłaby z
pewnością o wiele wyższa). Tak jak każda Mary Sue, Gwen zostaje wybrana przez
boginię Nike do zadania, które z pewnością jest przeznaczone dla mądrzejszych
albo bardziej wysportowanych i sama właściwie nie wie dlaczego. I jeszcze ten
piękny Spartanin – nawiasem trzeba dodać, że jest taki sam jak wielu chłopaków z
paranormal romance, co znaczy, że myśli raczej mięśniami niż mózgiem, a w
dodatku jest mdło idealny i ohydnie romantyczny bądź przypomina ucieleśnienie
boga seksu, gotowego o każdej porze dnia i nocy – który zaczyna interesować się
właśnie nią, mając wokół tyle piękniejszych, bardziej pociągających dziewczyn.
Autorce nie udało się także podkreślić tego, co w Gwen było oryginalne, mogące
stanowić o pewnej wartości jej postaci czy – ogólnie - powieści, a nawet
sprawiać, że nakreślona przez pisarkę postać będzie ciekawsza, pełniejsza i
pełna życia. W swoim byciu hipsterem i cyganką (bo nie mam wątpliwości, że
Cyganie to stuprocentowi hipsterzy) panna Frost jest nudna i przewidywalna, a
jej buntownicza natura tak bardzo właściwa dla tych Mary Sue, których twórcy
próbowali wykreować je na szorstkie, jeszcze bardziej irytujące postacie. I
dalej nic nie oryginalnego. A jeśli już, to oryginalność boleśnie udawana,
wymuszona. I to nie dotyczy tylko niej i jej wybranka, tyle że jeśli chodzi o
te dwie postacie, to Autorka udaje najbardziej i bezowocnie stara się zrobić z
tego coś lepszego. Taka Daphne na przykład. Nosi się na różowo i jest
zarozumiała, piękna i w ogóle. Wow. Wielkie zaskoczenie, jeśli chodzi o wybór
cech charakteru tej postaci, tak przewidywalny, że równie dobrze mogłaby
zastąpić ją inna bohaterką z tych powieści o szkolnych problemach nastolatków,
które w czasach mojej niewinnej młodości były równie popularne, co teraz
walczące z niesprawiedliwym systemem dziewczęta. Pewnie i każdy z was spotkał
kiedyś taką osobę i zakładam, że nie są to najlepsze wspomnienia. Dlatego tak
bardzo zirytował mnie fakt, że Daphne okazała się naprawdę dobrą osobą, razem
ze swoimi różami. Cóż, w życiu różnie bywa, powiecie, ale tak naprawdę pisarka
nie potrafiła pokazać Daphne tak, by można było o niej powiedzieć więcej, nad
stwierdzenie, że jest to postać nieumiejętnie nakreślona, pozbawiona głębi,
schematyczna i przede wszystkim nudna. Tak samo jak Jasmine – nudna, męcząca i
niezwykle przewidywalna postać, która, w przeciwieństwie do pozostałych
postaci, w tym również skrajnie babciowatej
babci Gwen, jest niewykorzystaną szansą. Z tą całą swoją nienawiścią,
mrokiem i pozostałymi sprawami, o których pisać nie mogę, bo byłby to ewidentny
spoiler, mogłaby stać się osobą
naprawdę wyrazistą i ciekawą, wprowadzającą do książki dużo pikanterii i czegoś
niepokojącego, co może zakryłoby choć trochę ów infantylizm, o którym pisałam
wyżej. Dzięki temu mogłoby być po prostu ciekawiej. Ale nie jest – Autorka
zepsuła zupełnie wszystko, co mogłoby być w tej postaci dobre z czytelniczego
punktu widzenia, serwując kolejną przerysowaną, mdłą i nijaką postać, jaka
również zaniża i poziom książki, i innych bohaterów, wchodzących w skład owego
panteonu o wątpliwej jakości, oczywiście nie licząc miecza Gwen, którego ciężko
zaliczyć nie tylko do kategorii książkowych charakterów, ale i kiepskich
żartów. Nie dziwcie się więc, że wciąż, jak refren, w mózgu przewija mi się owo
przeczytane kiedyś zdanie – bodajże w Kubusiu
Puchatku – o owych umysłach wypełnionych puchem. I o ile z łatwością
powiedzieć to o żyjących, realnych ludziach (mówię to w uproszczeniu, bo
prawdziwemu książkoholikowi trudno odróżnić fikcję od prawdy), to między innymi
w tej książce Autorka zrobiła postacią wielką, niepowetowaną i niewybaczalną
krzywdę. Najgorsze jest również to, że oni nie są tego świadomi.
Nie wiem, jaka jest przyszłość gatunku paranormal romace.
Może zaginie kiedyś, tak jak drzewa, które wycięto na papier. Jestem zdania, że
miarą po prostu dobrej książki, czy nawet arcydzieła, jest to, ile lat ta
książka będzie żyć w świadomości następnych pokoleń. I może ktoś odgrzebie tę
czy inną pozycję, by dać do przeczytania swoim dzieciom – czego nie polecam –
ale to już nie będzie to. I dobrze.
Szczególnie, że może na świecie znajdzie się jeszcze kiedyś ktoś, kto obejrzy Starcie tytanów, Xeny, wojowniczej księżniczki i owych 300, a
potem wpadnie na pomysł, żeby napisać książkę dla starszej młodzieży, opowie
jednak historię zupełnie inaczej i zapoczątkuje coś, co będzie nowym gatunkiem
literackim, dokonując to, czego ta pisarka nie potrafiła, dostarczając ludziom
niekłamanej rozrywki. I to też będzie dobre. W końcu samą Autorkę tej powieści
zdumiewa, ile różnorodnych wersji może mieć dana opowieść, nawet ta.
Tytuł: „Dotyk Gwen Frost”
Autor: Jennifer Estep
Moja ocena: 0,5/10
Ło matuchno! Książkę będę omijała z daleka! ;)
OdpowiedzUsuńFabuła tej książki mi się podoba, ale jej wykonanie i to jak wypada w oczach czytelników coraz bardziej mnie do niej zniechęca :(
OdpowiedzUsuńOsobiście bardzo lubię romanse paranormal - choć już dawno powinnam z nich wyrosnąć. Zwykłe romanse trochę mnie nudzą. Życie nie dla wszystkich jest lekkie...
Ps. za dziecka bardzo lubiłam Xene - wojowniczą księżniczkę :)
Po przeczytaniu Twojej recenzji, odpuszczę sobie powyższą pozycję.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam.
Między Stronami
Zdecydowanie odpuszczę sobie tą książkę ;)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Jak dla mnie książka nie wypadła aż tak tragicznie ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;*
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/
Nigdy nie byłam zainteresowana tą serią. Mi również okładka się nie podoba, te paznokcie są okropne! :p A ten brokat, to tylko wydrukowany czy prawdziwy? :D
OdpowiedzUsuńChyba będę jej unikać :)
OdpowiedzUsuńSzkoda, że to taka przeciętna książka. Zatem dam sobie z nią spokój.
OdpowiedzUsuńJa nigdy nie czytałam takich książek, dlatego narażenie się na tą mi nie grozi :)
OdpowiedzUsuńKiedy tylko zobaczyłam okładkę tej "książki", wiedziałam jaka będzie twoja ocena :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tutti
Nie czytałam tego, bo usłyszałam, że ta książka jest po prostu bardzo zła. Dlatego, choć z początku byłam nią zainteresowana, to porzuciłam zamysł czytania jej.
OdpowiedzUsuńOjej. ;o Hm, ja i tak chciałabym przeczytać tę książkę... :P Ale będę podchodzić do niej z wielką ostrożnością. :P
OdpowiedzUsuń