Jednym z najgorszych uczuć jest samotność w tłumie.
Spoglądanie na ludzi, z którymi wiążą nas wszystkie więzy, oprócz tych
najważniejszych - emocjonalnych. To
wrażenie, że jest się tylko niepotrzebną istotą, jedną z tych, po których
śmierci nie zapłacze nikt. Z napięciem wsłuchiwać się w wiatr, zamiast siedzieć
i żartować po kominku, mieć tą – poniekąd – straszliwą świadomość, że nikt nas
nie potrzebuje, nikt nas nie dostrzega, nie zajmuje się nami; powoli ogarnie
nas bezsens i wrażenie, że jesteśmy tylko nieuważnymi obserwatorami swojego
życia. To potrafi przytłaczać. Zatruć duszę i zniszczyć psychikę, doprowadzić niemal
do obłędu, niemal do dotknięcia namacalnego mroku, a może nawet śmierci,
zupełnie przecież niepotrzebnej. I ten brak nadziei, cierpienie przez marzenia,
które tak naprawdę się nie spełnią, a tylko dodadzą bólu. Człowiek zamyka się
wtedy w sobie, zapada w głąb siebie, w świat własnej imaginacji, własnych
doznań i uczuć. Można powiedzieć – chroni się przed bólem, przed zimną, przytłaczającą
samotnością. Wbrew pozorom jednak nie robi jednak nic w kierunku odmienienia
swojego losu, zwrócenia na siebie w jakiś sposób uwagi – codziennie coraz
bardziej kryje się w swojej skorupie, coraz bardziej nieśmiało i z powściągliwością
spoglądają na świat wokół. A wtedy twarze znajomych osób wokół stają się
jeszcze bardziej obce i nieprzyjemne…
Wyobcowanie. Tak to się nazywa. Stan bardzo bolesny,
niemiły nawet dla innych, zły dla samej natury człowieka, pierwotnie przecież
stadnej. Wyobcowani byli niezrozumiani przez nikogo artyści, szczególnie ci w
romantyzmie, marzący o zbawieniu swojego kraju czy całego świata jedynym
heroicznym postępkiem, zupełnie nierealnym i nielogicznym dla myślących trzeźwo
szarych zjadaczy chleba. Dla nich samotność i związane z nią cierpienie były
jednak natchnieniem do tworzenia arcydzieł, bo o bólu jest pisać najłatwiej i
najpiękniej. Nie trzeba być jednak poetą, by cierpieć – to zupełnie ludzka
rzecz, której w swoim życiu doświadcza każdy bez wyjątku, choć w różnym
stopniu. To jakaś pociecha, bo kiedy samemu jest się samotnym i wyobcowanym,
nie ma się w dodatku sił, by w jakikolwiek sposób tego zmienić, można odnaleźć
podobną sytuację i zrozumienie w książce, odszukać swoje emocje w tym, co przeżywają
bohaterowie, podzielić się z nimi swoim cierpieniem, a także zapomnieć o
problemach, chociaż na chwilę zatapiając się w inny, wcześniej nam nieznany,
świat.
Lucy Snowe też jest bardzo wyobcowaną osobą. Z natury
przeciętna, o przeciętnej urodzie i inteligencji, wiele przeszła w życiu. W
niejasnych okolicznościach straciła całą najbliższą rodzinę, pozostając tak
naprawdę bez dachu nad głową. Zaczyna opiekować się nad pewną schorowaną
kobietą, ale kiedy ona niespodziewanie umiera, postanawia zdobyć się na odwagę
i opuścić Anglię udając się – bez znajomości jakiegokolwiek innego języka
obcego – do Europy. Przeznaczenie czeka
na nią w mieście nazywającym się Villette, na pensji niejakiej madame Beck, w której zatrudnia się jako
opiekunka jej dzieci, a potem nauczycielka angielskiego. Ale czy przeznaczenie
jest dobre? Czy bohaterka będzie mogła w końcu poczuć się, że jest w domu, czy
jej sekretne nadzieje i życzenia będą miały szansę się ziścić? I czy Lucy
znajdzie rozwiązanie dręczącej ją zagadki, nie gubiąc się na cienkiej granicy,
oddzielającej prawdę od iluzji, rzeczywistość materialną od tej duchowej?
Mówią, że pod fikcyjną nazwą Villette kryje się
dziewiętnastowieczna Barcelona. Piszą, że to w takim razie najbardziej
autobiograficzna powieść Autorki słynnej (i bardzo dobrej) Jane Eyre, zresztą ostatnia, jaka ukazała się drukiem przed jej
śmiercią. Co więcej, ponoć to kolejne zapomniane arcydzieło literatury, co
więcej – pionierska powieść pisana strumieniem
świadomości, który później zastosuje James Joyce w swoim słynnym Ulissesie; powieść, którą zachwycała się
Virginia Woolf. Myślę sobie, że grzech byłoby nie znać, szczególnie, że
opowieść o panu Rochesterze i Jane zachwyciła mnie na tyle, by chcieć więcej
stylu i opowieści Autorki, a i opis zrobił swoje. Duchy? Zmarła zakonnica?
Dziewiętnasty wiek? Jakby nie patrzeć, moje klimaty, nakreślone ręką pisarki
jeśli nie doskonałej to bardzo dobrej. I ta widmowa
okładka, zaostrzająca mój apetyt na książkę. Jak nie miałabym przeczytać? I
jak nie polubić?
Ponieważ obiecałam sobie ostatnio, że wraz z nadejściem
ponurej i brzydkiej jesieni będę bardziej szczera i sprawiedliwa, ocena tej
książki sprawia mi wiele trudności. Bo jak być inteligentnym człowiekiem i
przyznać się, że potencjalne arcydzieło w jak najbardziej obiektywnej opinii
nie wydaje się być do końca tym, czym pragnęłabym, żeby było, czy po prostu
dobrą książką. Po drugie, jak sprawiedliwie napisać, że w książce było naprawdę
bardzo dużo momentów świetnych i bardzo dobrych, gdy całokształt niezbyt przekonuje?
I sama książka jest przecież niezwykle trudna do interpretacji, a pisanie o
niej czegokolwiek przypomina trochę chodzenie po cienkim lodzie w strachu o
wydanie niesprawiedliwej opinii, czyli wpadnięcie do zimnej wody. Mam też wiele
wątpliwości, bo przecież mogę ją nie rozumieć; jej sens, którym wszyscy się
zachwycają, może dotrzeć do mnie dopiero po wielu latach, a wtedy będę żałować,
że przez moje ewidentnie niskie IQ wiele osób nie przeczytało naprawdę dobrej
książki. Cóż. W każdym razie czytacie na własną odpowiedzialność, jak zwykle
zresztą.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że największą zaletą
powieści jest język Autorki. Mimo że styl wydaje się znacznie mniej konkretny
niż ten z czytanej przeze mnie wcześniej powieści pisarki, nadal zdumiewa
niezwykłą wirtuozerią i precyzją opisu. Nakreślone przez Autorkę obrazy wydają
się barwne, ciekawe, bardzo sugestywne i plastyczne, niemal namacalne. Opis
nocy ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości i mroku, a radosny dzień lata
tej świeżości, zapachów i promieni jasnego słońca. Mimo że składnia i
słownictwo charakterystyczne są dla wieku dziewiętnastego, w stylu pisarki
ukryte jest coś świeżego, charakterystycznego tylko dla niej, coś, co sprawia,
że udaje jej się balansować na granicy rzeczywistości i iluzji, stwarzając niepowtarzalny
klimat opowieści. Klimat jak z jakiegoś dziwnego snu, nierozerwalnie złączonego
z rzeczywistością, jakby na tle niezwykłej scenerii rozgrywały się wydarzenia
najzwyklejsze i zupełnie oczywiste. Tak samo jak te wszystkie wspaniałe
szczególiki – wystrój dziewiętnastowiecznych wnętrz, wspaniałych toalet i kilku
przedstawień, na których była Lucy – te ostatnie to fragmenty bardzo ciekawe,
intensywne, będące prawdziwym popisem sztuki pisarskiej i tym, za co cenię
Autorkę. Mimo że owym przereklamowanym już strumieniem
świadomości popisała się tylko w jednej scenie – kiedy Lucy w środku nocy
wyrusza do miasta – dogłębna znajomość języka i niezwykłe wyczucie, co świadczy
zresztą o wielkim talencie, pozwoliły Autorce na wiarygodnie oddanie nierzadko
dziwnych, graniczących z chorobą psychiczną stanów emocjonalnych bohaterki, jak
również jej załamania i dominującej samotności, która – czy tego chcemy czy nie
– wylewa się każdego zdania na każdej stronie powieści. Chaos i mrok panujące w
Lucy, jej samotność i cierpienie zostały tak dobrze i dokładnie (niestety!)
oddane, że, jeśli nie czujemy tego samego co bohaterka, to przynajmniej
dogłębnie poznajemy jej emocje, starannie nakreślone i niezwykle prawdopodobne.
Zresztą, dzięki temu portrety innych bohaterów są bardzo żywe i plastyczne, a
słowa, które wypowiadają, naturalne, jednak pełne podskórnej poezji. Podskórnej,
bo Autorka przykryła ją warstwą trzeźwej, ale monotonnej prozy tak, że liryczna
delikatność i eteryczność jest rzeczą wyczuwaną tylko intuicyjnie, zupełnie
przeciwnie do napisanych przez siostrę Emily Wichrowych Wzgórz czy doskonałego debiutu, Jane Eyre. Przez to także powieść jest bardzo nierówna – fragmenty,
gdzie poezja jest wyczuwalna bardziej, są zdecydowanie najlepsze, a te, w
których dominuje – i owszem – wyrafinowana proza, dłużą się i są, mimo
wszystko, o wiele słabsze. Cóż, zamiast uderzać w tony o zabarwieniu studium
psychologicznego, co wyszło bardzo rozwlekle, powinna była skupić się nad
podmalowaniem powieści eteryczną, mroczną poezją (tak jak w rozdziale o pannie
Marchmont, zresztą chyba najlepszym fragmencie całej historii, który czytałam z
prawdziwym zainteresowaniem) może nawet w stylu Wichrowych Wzgórz, właściwą i dla tego tematu. Przypuszczam, że
powieść byłaby nie tylko lepsza, ale i po prostu ciekawsza.
Okładka spodobała mi się bardziej niż ta, która zdobi
przeczytaną wcześniej powieść Autorki. W pewien sposób nawiązuje do treści
książki, a także oddaje jej dziwny, niesamowity w gruncie rzeczy klimat, kusząc
każdego zaintrygowanego. Jest tam bowiem kobieta stojąca przy otwartym oknie. I
nie byłoby to nic dziwnego, bo każdy z pewnością widział coś podobnego w swoim
życiu, ale za owym oknem rozciąga się nocny, księżycowy pejzaż z czarnymi
chmurami rozświetlonymi widmowym, srebrnym blaskiem. Oświetla także
nieosłonięty czepkiem kawałek bladej twarzy kobiety, co wygląda dość
niesamowicie i sprawia, że postać wygląda jak najprawdziwszy duch. A raczej
wyglądałaby, gdyby nie kolorowy, bardzo skromny zresztą strój składający się z
brodowej bluzki i długiej, szarej spódnicy, której koniec ginie rozmyty w
ciemnej okładce książki, co nasuwa kolejne, bardzo niepokojące podejrzenie
(musicie wiedzieć, że bardzo boję się duchów i mocno w to wierzę). Nie jest to
może najlepsza okładka Wydawnictwa, na którą miło jest patrzyć, ale z pewnością
przyciąga wzrok i ma swój niepowtarzalny charakter. Tło wokół ilustracji jest
czarne, co uwypukla zimne, srebrne akcenty, a do tytułu i nazwiska Autorki
użyto bardzo jasnej, widmowej zieleni, również odcinającej się od tła. Jak
zwykle podziwiam zawijasy przy literze R
w nazwisku pisarki, coś bardzo malowniczego i pomysłowego, dzięki czemu całość
wygląda nawet kobieco i klasycznie. Gorzej jest z blurbem i całą tylną okładką
– złym pomysłem było powielenie ilustracji z okładki i nałożenie na nią wielu
białych i jasnozielonych napisów. Naprawdę wielu. Zlewają się z widmową
postacią i oknem, tak, że osobom ze słabszym wzrokiem z będzie trudno odczytać
kilka niezwykle entuzjastycznych recenzji, porównujących książkę do Joyce’a i
Prosta (to jakaś plaga) i opis, niezbyt pasujący do tego, co znajdziemy w
książce, nie mówiąc o tym, że zdradza trochę zbyt dużo z fabuły. I jeszcze ten
pasek z patronatami medialnymi! Gdyby tył tej książki był czarny, wszystko
wyglądałoby o wiele lepiej, ilustracja na okładce zostałaby wyeksponowana, a mi
oszczędziłoby nieco bólu oczu i poczucia estetyki. Najgorsze jest to, że przy
poprzedniej książce Autorki Wydawnictwo zastosowało podobny zabieg. Trzymajcie
mnie!
Dlaczego narzekałam, że blurb zdradza za dużo fabuły?
Przecież napisano tam najbardziej podstawowe rzeczy – Lucy traci najbliższych,
jedzie do Europy, gdzie zostaje nauczycielką angielskiego na pensji madame Beck, pewnego razu spotyka
zakonnicę z mrocznych legend szkoły, której zwłoki zakopano w ogrodzie pensji. Problem
w tym, że to jest większość fabuły, bo w książce naprawdę dzieje się niewiele,
a przynajmniej tak można powiedzieć na pierwszy rzut oka: kolejne dni życia
bohaterki leniwie kończą się i zaczynają, większość z nich jest podobnych, bez
żadnych fajerwerków i ciekawych, budzących zainteresowanie czytelnika wydarzeń.
Każdy wątek jest nakreślony rozlegle, z wszystkimi możliwymi szczegółami, a
zanim Autorka dotrze do czegoś naprawdę istotnego dla całości, minie już kilka
rozdziałów. I nic w tym dziwnego – to przecież powieść psychologiczna, więc
wszystko, co istotne, dzieje się na poziomie bardziej podświadomym. Pisarkę
bardziej interesują więc procesy i towarzyszące im reakcje i myśli bohaterki,
niż sama kwintesencja jakiegoś wątków, jakieś przełomowe wydarzenie. Ciekawsze
dla niej wydają się myśli bohaterki podczas dłużących się, rozpaczliwie
samotnych letnich dni, niż cała intryga
z ową tajemniczą zakonnicą, która kilka razy przemyka przez akcję książki,
pozostawiając po sobie – szczególnie w moim przypadku – najpierw niedosyt
mrocznych, mistycznych zagadek, a potem rozczarowanie naciąganym i zupełnie
przyziemnym rozwiązaniem, które jakoś nie pasuje do całości, co więcej, psuje
wszystko, co było zrobione dobrze. Zresztą, szkielet fabularny książki nie
uniósł ciężaru wyrafinowanego studium kobiecej świadomości i w tym punkcie
powieść rozłazi się we wszystkie możliwe strony. Pisarka przede wszystkim nie
jest konsekwentna – czasami pisze powieść obyczajową, zagłębiając się w
szczegóły panoramy wielkiego europejskiego miasta odbitego w nieskażonych
globalizacją oczach przybysza z Wysp i ciekawymi spostrzeżeniami o mentalności
tamtejszych ludzi widzianych przez osobę zewnątrz; czasami jest to powieść
lekko gotycka, wspaniale mistyczna, podmalowana chorobą głównej bohaterki graniczącą
z obłędem; najczęściej jednak jest to powieść psychologiczna, opowiadająca o
samotnej kobiecie w wielkim świecie, a najbardziej opowieść pisarki o swojej
podróży na kontynent, dość topornie ujęta w ramy powieści. Bo bynajmniej nie
jest tak, że – jak na przykład w Wichrowych
Wzgórzach czy Jane Eyre – jeden
gatunek czy konwencja nakłada się z drugą, tworząc kolorową, różnorodną
mozaikę. Tu wszystko się gryzie – psychologia z romansem, romans z obyczajowym
portretem ludzi otaczających bohaterkę, a to z owym wątkiem zakonnicy, którym
pisarka próbuje nadać powieści jakąś określoną formę, robiąc to niestety bez
pomysłu. I choć wszystkie rwące i plączące się wątki w pewnym momencie splatają
się kunsztowną całość, przy całym psychologicznym realizmie trudno uwierzyć w
te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności, tym bardziej, że znając prawidłowości
w takich powieściach można zabawić się we wróżbitę Macieja i już na początku
przewidzieć zakończenie choćby jednego z wątków. Więc brak pomysłu? Tak, chyba
to. Autorka chciała napisać coś o swoich przeżyciach (a wiemy, że były one
intensywne i stanowiły dobry materiał na książkę) w Brukseli, jednocześnie
tworząc splątaną, mroczną historię o samotności i wyobcowaniu, nie wiedziała
jeszcze, jak ukryć to wszystko pod warstwą beletrystycznego zmyślenia. Albo
miała zły pomysł. Bo można pisać jak najpiękniej, zgłębiać psychologiczne
kwestie samotności czy nieszczęścia balansując na granicy z poważną filozofią,
ale jeśli chodzi o powieści, koncept na precyzyjną, poukładaną i zaskakującą
czymś fabułę (i nie tak boleśnie naiwną, bo jeśli w Jane Eyre przełknęłam jeszcze jakoś fakt, że Riversowie byli rodziną
Jane, to tu bardzo trudno jest zrozumieć cel tych wszystkich cudownych zbiegów
okoliczności), będącą szkieletem, to grunt i podstawa wszystkiego.
Nie polubiłam głównej bohaterki i widzę, że nie jestem
odosobniona w mojej opinii. Nic dziwnego, bo chociaż mamy wgląd w jej myśli i
dzieli się z nami najbardziej intymnymi myślami i wydarzeniami, nie jest miłą
osobą. Milcząca, powściągliwa w uczuciach, skryta, uparta, surowa, cokolwiek
dziwna; nikt nie przypuszczałby, że może mieć bogate życie wewnętrzne i
niezwykłą inteligencję emocjonalną, pozwalającą na trafną ocenę otaczających ją
ludzi (to czasem było trochę irytujące, bo oceny Lucy były zawsze trafne, przez co niektórych – szczególnie tych, których nie
lubiła i o których miała złe zdanie – traktowała z góry), a przede wszystkim
ogromną wrażliwość, przez którą niejednokrotnie musiała bardzo cierpieć.
Najbardziej irytującą rzeczą w jej zachowaniu jest jednak bierność wobec
sytuacji, w jakich się znajduje. Ona, przynajmniej na początku, nawet nie
marzy, żeby zmienić swoją sytuację, wyjść z cieni i zacząć żyć normalnie, nawet
nie walczy ze swoją chorobą, nie szuka żadnego wyjścia. To tak, jakby nie miała
instynktu samozachowawczego, co jest niemal niemożliwe. I tylko snuje się ze
swoimi smutnymi przemyśleniami i swoim pięknie opisanym, niemal namacalnym,
wciągającym mrokiem bardziej widmowa od ducha mniszki, którym nie martwi się
zbytnio, a nawet nie myśli tak często jak o pewnym dość przystojnym lekarzu
(podziwiam odwagę, bo potkawszy podobną zjawę, przez dłuższy czas nie byłabym w
stanie myśleć o czymkolwiek innym), u którego nie ma przecież żadnych szans.
Nie ukrywam też, że wiele jej uwag – jako protestantki – tyczących się wyznania
rzymskokatolickiego dotknęło mnie osobiście. I to nie z powodu samej krytyki –
jestem świadoma błędów popełnianych przez kler i problemów, które pojawiają się
często i dotyczą przecież każdej ludzkiej w gruncie rzeczy instytucji, ale z
powodu tonu: Lucy brzmi, jakby zjadła wszystkie rozumy i tylko ona jedna
wiedziała wszystko i o wszystkim, jakby nie miał prawa wierzyć w świętych, bo
ona śmieje się z legend o nich. Jak na nienawidzę takich ludzi! Trzeba jednak
przyznać, że technicznie postać Lucy jest dobra, wręcz bardzo dobra –
minimalistyczna, ze starannie i logicznie powiązanymi cechami, niezwykle
wiarygodna (a przez to jeszcze bardziej irytująca) oraz harmonijnie zbudowana.
Objawy dotykającej jej choroby są wiarygodne, mrok i samotność niemal namacalne
i przytłaczające, a subiektywnie widziany przez nią świat zgodny z jej światopoglądem;
co więcej, czytając, mamy wrażenie, że jesteśmy w stanie zrozumieć jej problemy
i rozterki, zgodzić się z nią nawet w niektórych kwestiach, a przy końcu
dopingujemy jej i cieszymy się z jej szczęścia. Sęk w tym, że po skończeniu
lektury, kiedy refleksje jakoś się skonkretyzowały, uznałam, że to tylko
kwestia talentu Autorki, która potrafiłaby sprawić, że współczulibyśmy nawet
samej Miley Cyrus z brokatem na twarzyczce, gdyby to o niej postanowiła
napisać.
Z pozostałych bohaterów udało polubić się tylko Paulinę
Home i to od pierwszego rozdziału o niej. Ta postać ma w sobie jakiś delikatny
czar, coś niewinnego, delikatnego czego nie mają pozostali bohaterowie, z Lucy
włącznie. I choć postać tej dziewczyny jest tylko kontrastem irytującej Ginevry
Farnshave, to naprawdę można ją polubić. Ma w sobie życie, duszę, coś, co czyni
ją żywą, mimo dziwnej dziecinności i braku konkretniejszych wad, co sprawia, że
jest nieco za bardzo idealna. Nawet Lucy mówi o niej, że ma w sobie coś, co
prześwietla przez jej ciało, jakąś lekkość i czystość, co wydaje się prawdą.
Tak, ta postać oczarowała mnie już od początku, kiedy była małą, nieco dziwną i
bardzo nerwową dziewczynką o niespotykanej w jej wieku inteligencji i zdolności
przywiązywania się całym sercem do innych, wybranych przez siebie ludzi, a
później, kiedy powróciła na karty książki jako niemal już dorosła kobieta,
utrwaliła moje przekonanie, że ta postać, nakreślona o wiele mniej dokładnie
niż Lucy, jest jednym z tych powodów, dla których – mimo wszystko – warto
byłoby książkę przeczytać. Doktor John nie ma już w sobie tego czaru, jest
bardziej zwykły, przyziemny i z pewnością zbytnio wyidealizowany przez główną
bohaterkę, więc nieprawdziwy. Takich bohaterów jak on to ja znam, nie chwaląc
się, pęczki. Tak samo, jak pozwolę sobie zauważyć, bezbarwny i nieciekawy,
nieco irytujący profesor Paul Emanuel, chyba jedna z tych postaci, która
okazała się kompletną klapą, chociaż miała ogromny potencjał (szczególnie jeśli
chodzi o konflikt wyznaniowy i ta cała historia z nieszczęśliwą Justyną Marią).
Gdzie mu tam do pana Rochestera, który do dzisiaj zapiera mi dech w piersiach!
Nie ma tu nie tylko tych pięknych, przesyconych uczuciem dialogów jak w Jane Eyre, ale i wyraźnych cech
charakteru i logiki w tym wszystkim. Mimo że wiadomo, że kto się czubi, to się lubi, (przez co cały ten wątek był strasznie
przewidywalny) to jakoś ciężko mi uwierzyć w to, że para nagle stała się
przyjaciółmi – nie wierzę zresztą w przyjaźń damsko-męską – a już na pewno nie
w to, że wychowanek jezuity i gorliwy katolik będzie tak pobłażliwy w stosunku
do protestantki. Bo o ile niedopowiedzenia i nieścisłości w wątku chociażby
owej Justyny Marii nadają całości pewien tajemniczy posmak, to takie rzeczy,
związane z logiką całej akcji, powinny być wyjaśnione, przynajmniej ja bym
chciała, żeby tak się stało. Oczywistej antypatii do panny Farnshave nie muszę
chyba tłumaczyć nikomu, kto powieść czytał, a dwie drugoplanowe bohaterki
kobiece – chrzestną Lucy i panią Beck – darzę neutralnym uczuciem, zabarwionym
jedynie lekkim ubolewaniem nad kolejnymi zmarnowanymi szansami nakreślenia
ciekawych postaci, które wspominałabym długo potem. Bo niestety – oprócz może
Pauliny, żaden z bohaterów książki nie pozostanie ze mną na dłużej, w
przeciwieństwie do Jane Eyre.
Jane Eyre, Jane Eyre … Jedyna różnica między tą a tamtą książką jest taka, że
o ile tamtą czytało się szybko i uśmiechem na ustach, ta wymagała dużo więcej
czasu i skupienia. I – w tym przypadku wyjątkowo zgodzę się z blurbem – różnią
się klimatem, bo ta jest mistyczna, a tamta gotycka. A poza tym jest niemal tak
samo: samotna młoda kobieta, cudowne zbiegi okoliczności (tutaj aż ich
przesyt), mężczyzna, który się interesuje ową dziewczyną i zawód młodej
bohaterki, a także forma przypominająca autobiografię czy intymną spowiedź. Hm.
Boję się, że w przyszłości, po przeczytaniu wszystkich książek Autorki,
wszystkie te opowieści zleją się jedno, skoro już teraz przez podobne schematy
jej proza staje się dla mnie coraz bardziej przewidywalna. Ten sam sposób obrazowania,
w tamtej książce jednak o wiele barwniejszy i różnorodny, a tutaj wzięty niczym
z okładki powieści z landrynkowo różowymi akcentami przy końcu. Tam podszyty
liryzmem i pasją, tu – tylko ledwo wyczuwalnym liryzmem, maniakalnym
analizowaniem samotności opakowanym w wyrafinowaną prozę bez duszy. Bo jeśli w Jane Eyre czuć było młodość Autorki, tu
mamy tylko zmęczenie materiałem, duszenie się we własnych słowach, owijanie w
mroczne zwoje stroju mniszki-widma, której tajemnica jest tak racjonalna i wyzbyta
odrobiny tej dziwnej magii z tamtej powieści, że aż boli. I to bardzo.
Gdy skończyłam czytać byłam rozczarowana. Ale nie książką,
tylko sobą. Nie rozumiem przecież arcydzieła! Nie potrafię go docenić! Co się
ze mną stało? Obejrzałam jeden głupi film czy odcinek czegoś idotycznego za
dużo i drastycznie spadło mi IQ? Może w ogóle zgłupiałam albo padł mi mózg? Ale
przecież jestem zachwycona mroczną, mistyczną aurą, zasługą niezwykle pięknego
języka Autorki, jaką owinięta jest powieść; jestem zachwycona ciemnymi nocami,
zjawą mniszki, aleją, Villette, miastem jak ze snu, pełnym mistyki cierpieniem
Lucy, dotykającym szaleństwa, opisem samotności, wyobcowania i pustki, które
przytłaczają również czytelnika, sceną z panną Marchmont, świetnie napisaną,
pomysłową i niesamowitą. Bardzo lubię Paulinę, muszę też sprawiedliwie
przyznać, że Lucy była bohaterką dobrze skonstruowaną. Ale arcydzieło to nie
jest, bo wszystkim nie można się zachwycać, a przynajmniej ja tak sądzę - dobra
powieść psychologiczna, na miłość Boską, nie jest taka długa i rozwlekła, a
Joyce’a i Prosta tu po prostu nie ma, to samo się tyczy śladowych ilości owego strumienia świadomości. To na tyle dobra
powieść, by zacząć modę na literaturę psychologiczną, na analizę ludzkich
stanów emocjonalnych, na zgłębianie mroku samotności, najbardziej
skomplikowanego z nich, ale na tyle przeciętna, by nie być zaliczona do
największych osiągnięć owego gatunku, a nawet – wydaje mi się – pisarki, choć
nakreślone w niej słowa były jednymi z ostatnich, jakie wyszły spod jej pióra.
Tytuł: „Villette”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 5,5/10
Za egzemplarz serdecznie dziękuję
wydawnictwu MG
Klasyka. Nie czytałam żadnej książki tej autorki i kusi mnie ona ogromnie. Może akurat nie sięgnę po tę, może poszukam lepszej :)
OdpowiedzUsuńMoje-ukochane-czytadelka
Muszę przyznać, że z jednej strony jestem nieco zaintrygowana tą historią, szczególnie gdy od samego początku wspomniałaś o tym istotnym fakcie - samotności w tłumie, wyobcowaniu. Lecz z drugiej strony, jeśli ciężko jest polubić główną bohaterkę, to nie jestem przekonana, czy powinnam sięgać po tę książkę... Lubię w jakiś sposób zżywać się z bohaterami. No ale cóż - może jednak powinnam się sama przekonać jak to jest? Zobaczymy. Dopiszę sobie ten tytuł do "poczekalni" książkowej. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
A.
http://chaosmysli.blogspot.com
Ale czy to nie jest na swój sposób niezwykłe?
OdpowiedzUsuńAutorka wykreowała Lucy jako postać trudną do zrozumienia - taką, której nawet jeżeli znasz myśli, za nic ją polubić. Jest tak też trochę w naszym środowisku - mało jest tych skrytych ludzi, których myśli chcielibyśmy pojać, a nawet jak je znamy, to i tak trudno zrozumieć ich sposób rozumowania xD
Osobiście bardziej wolę Jane Eyre, ale Vilette to wyjątkowa powieść - raczej dla starszego czytelnika :D
Nie słyszałam o tej książce. I raczej nie będę się nią zajmować, widać po twojej ocenie, że nie zbyt dobra jest ta książka. Czas wypełnię ciekawszymi pozycjami.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
http://miedzy--stronami.blogspot.com/
Już od dawna zabieram się za przeczytanie czegoś tej klasycznej pisarki, ale zawsze mam coś ciekawszego. Jak widzę raczej po tę pozycję nie powinnam sięgać, aby sobie bardziej nie zniechęcić klasycznych powieści.
OdpowiedzUsuńNa półce mam "Niedokończone opowieści" i "Wichrowe wzgórza". Bardzo jestem ciekawa stylu tej pisarki. :)
OdpowiedzUsuńNajbardziej lubię JE, ale i ta lektura ma swój urok, którego nie da się podrobić :) Zdaję sobie sprawę z wymienionych przez Ciebie wad, ale mimo wszystko uwielbiam ją za to właśnie, jaka jest :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Mam w planach :)
OdpowiedzUsuńKsiążkę na pewno przeczytam, ale nie mam pojęcia, czy przypadnie mi do gustu...
OdpowiedzUsuń