sobota, 12 września 2015

Mroki samotności. Recenzja książki



Jednym z najgorszych uczuć jest samotność w tłumie. Spoglądanie na ludzi, z którymi wiążą nas wszystkie więzy, oprócz tych najważniejszych -  emocjonalnych. To wrażenie, że jest się tylko niepotrzebną istotą, jedną z tych, po których śmierci nie zapłacze nikt. Z napięciem wsłuchiwać się w wiatr, zamiast siedzieć i żartować po kominku, mieć tą – poniekąd – straszliwą świadomość, że nikt nas nie potrzebuje, nikt nas nie dostrzega, nie zajmuje się nami; powoli ogarnie nas bezsens i wrażenie, że jesteśmy tylko nieuważnymi obserwatorami swojego życia. To potrafi przytłaczać. Zatruć duszę i zniszczyć psychikę, doprowadzić niemal do obłędu, niemal do dotknięcia namacalnego mroku, a może nawet śmierci, zupełnie przecież niepotrzebnej. I ten brak nadziei, cierpienie przez marzenia, które tak naprawdę się nie spełnią, a tylko dodadzą bólu. Człowiek zamyka się wtedy w sobie, zapada w głąb siebie, w świat własnej imaginacji, własnych doznań i uczuć. Można powiedzieć – chroni się przed bólem, przed zimną, przytłaczającą samotnością. Wbrew pozorom jednak nie robi jednak nic w kierunku odmienienia swojego losu, zwrócenia na siebie w jakiś sposób uwagi – codziennie coraz bardziej kryje się w swojej skorupie, coraz bardziej nieśmiało i z powściągliwością spoglądają na świat wokół. A wtedy twarze znajomych osób wokół stają się jeszcze bardziej obce i nieprzyjemne… 

Wyobcowanie. Tak to się nazywa. Stan bardzo bolesny, niemiły nawet dla innych, zły dla samej natury człowieka, pierwotnie przecież stadnej. Wyobcowani byli niezrozumiani przez nikogo artyści, szczególnie ci w romantyzmie, marzący o zbawieniu swojego kraju czy całego świata jedynym heroicznym postępkiem, zupełnie nierealnym i nielogicznym dla myślących trzeźwo szarych zjadaczy chleba. Dla nich samotność i związane z nią cierpienie były jednak natchnieniem do tworzenia arcydzieł, bo o bólu jest pisać najłatwiej i najpiękniej. Nie trzeba być jednak poetą, by cierpieć – to zupełnie ludzka rzecz, której w swoim życiu doświadcza każdy bez wyjątku, choć w różnym stopniu. To jakaś pociecha, bo kiedy samemu jest się samotnym i wyobcowanym, nie ma się w dodatku sił, by w jakikolwiek sposób tego zmienić, można odnaleźć podobną sytuację i zrozumienie w książce, odszukać swoje emocje w tym, co przeżywają bohaterowie, podzielić się z nimi swoim cierpieniem, a także zapomnieć o problemach, chociaż na chwilę zatapiając się w inny, wcześniej nam nieznany, świat.

Lucy Snowe też jest bardzo wyobcowaną osobą. Z natury przeciętna, o przeciętnej urodzie i inteligencji, wiele przeszła w życiu. W niejasnych okolicznościach straciła całą najbliższą rodzinę, pozostając tak naprawdę bez dachu nad głową. Zaczyna opiekować się nad pewną schorowaną kobietą, ale kiedy ona niespodziewanie umiera, postanawia zdobyć się na odwagę i opuścić Anglię udając się – bez znajomości jakiegokolwiek innego języka obcego – do Europy.  Przeznaczenie czeka na nią w mieście nazywającym się Villette, na pensji niejakiej madame Beck, w której zatrudnia się jako opiekunka jej dzieci, a potem nauczycielka angielskiego. Ale czy przeznaczenie jest dobre? Czy bohaterka będzie mogła w końcu poczuć się, że jest w domu, czy jej sekretne nadzieje i życzenia będą miały szansę się ziścić? I czy Lucy znajdzie rozwiązanie dręczącej ją zagadki, nie gubiąc się na cienkiej granicy, oddzielającej prawdę od iluzji, rzeczywistość materialną od tej duchowej? 

Mówią, że pod fikcyjną nazwą Villette kryje się dziewiętnastowieczna Barcelona. Piszą, że to w takim razie najbardziej autobiograficzna powieść Autorki słynnej (i bardzo dobrej) Jane Eyre, zresztą ostatnia, jaka ukazała się drukiem przed jej śmiercią. Co więcej, ponoć to kolejne zapomniane arcydzieło literatury, co więcej – pionierska powieść pisana strumieniem świadomości, który później zastosuje James Joyce w swoim słynnym Ulissesie; powieść, którą zachwycała się Virginia Woolf. Myślę sobie, że grzech byłoby nie znać, szczególnie, że opowieść o panu Rochesterze i Jane zachwyciła mnie na tyle, by chcieć więcej stylu i opowieści Autorki, a i opis zrobił swoje. Duchy? Zmarła zakonnica? Dziewiętnasty wiek? Jakby nie patrzeć, moje klimaty, nakreślone ręką pisarki jeśli nie doskonałej to bardzo dobrej. I ta widmowa okładka, zaostrzająca mój apetyt na książkę. Jak nie miałabym przeczytać? I jak nie polubić? 

Ponieważ obiecałam sobie ostatnio, że wraz z nadejściem ponurej i brzydkiej jesieni będę bardziej szczera i sprawiedliwa, ocena tej książki sprawia mi wiele trudności. Bo jak być inteligentnym człowiekiem i przyznać się, że potencjalne arcydzieło w jak najbardziej obiektywnej opinii nie wydaje się być do końca tym, czym pragnęłabym, żeby było, czy po prostu dobrą książką. Po drugie, jak sprawiedliwie napisać, że w książce było naprawdę bardzo dużo momentów świetnych i bardzo dobrych, gdy całokształt niezbyt przekonuje? I sama książka jest przecież niezwykle trudna do interpretacji, a pisanie o niej czegokolwiek przypomina trochę chodzenie po cienkim lodzie w strachu o wydanie niesprawiedliwej opinii, czyli wpadnięcie do zimnej wody. Mam też wiele wątpliwości, bo przecież mogę ją nie rozumieć; jej sens, którym wszyscy się zachwycają, może dotrzeć do mnie dopiero po wielu latach, a wtedy będę żałować, że przez moje ewidentnie niskie IQ wiele osób nie przeczytało naprawdę dobrej książki. Cóż. W każdym razie czytacie na własną odpowiedzialność, jak zwykle zresztą. 

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że największą zaletą powieści jest język Autorki. Mimo że styl wydaje się znacznie mniej konkretny niż ten z czytanej przeze mnie wcześniej powieści pisarki, nadal zdumiewa niezwykłą wirtuozerią i precyzją opisu. Nakreślone przez Autorkę obrazy wydają się barwne, ciekawe, bardzo sugestywne i plastyczne, niemal namacalne. Opis nocy ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości i mroku, a radosny dzień lata tej świeżości, zapachów i promieni jasnego słońca. Mimo że składnia i słownictwo charakterystyczne są dla wieku dziewiętnastego, w stylu pisarki ukryte jest coś świeżego, charakterystycznego tylko dla niej, coś, co sprawia, że udaje jej się balansować na granicy rzeczywistości i iluzji, stwarzając niepowtarzalny klimat opowieści. Klimat jak z jakiegoś dziwnego snu, nierozerwalnie złączonego z rzeczywistością, jakby na tle niezwykłej scenerii rozgrywały się wydarzenia najzwyklejsze i zupełnie oczywiste. Tak samo jak te wszystkie wspaniałe szczególiki – wystrój dziewiętnastowiecznych wnętrz, wspaniałych toalet i kilku przedstawień, na których była Lucy – te ostatnie to fragmenty bardzo ciekawe, intensywne, będące prawdziwym popisem sztuki pisarskiej i tym, za co cenię Autorkę. Mimo że owym przereklamowanym już strumieniem świadomości popisała się tylko w jednej scenie – kiedy Lucy w środku nocy wyrusza do miasta – dogłębna znajomość języka i niezwykłe wyczucie, co świadczy zresztą o wielkim talencie, pozwoliły Autorce na wiarygodnie oddanie nierzadko dziwnych, graniczących z chorobą psychiczną stanów emocjonalnych bohaterki, jak również jej załamania i dominującej samotności, która – czy tego chcemy czy nie – wylewa się każdego zdania na każdej stronie powieści. Chaos i mrok panujące w Lucy, jej samotność i cierpienie zostały tak dobrze i dokładnie (niestety!) oddane, że, jeśli nie czujemy tego samego co bohaterka, to przynajmniej dogłębnie poznajemy jej emocje, starannie nakreślone i niezwykle prawdopodobne. Zresztą, dzięki temu portrety innych bohaterów są bardzo żywe i plastyczne, a słowa, które wypowiadają, naturalne, jednak pełne podskórnej poezji. Podskórnej, bo Autorka przykryła ją warstwą trzeźwej, ale monotonnej prozy tak, że liryczna delikatność i eteryczność jest rzeczą wyczuwaną tylko intuicyjnie, zupełnie przeciwnie do napisanych przez siostrę Emily Wichrowych Wzgórz czy doskonałego debiutu, Jane Eyre. Przez to także powieść jest bardzo nierówna – fragmenty, gdzie poezja jest wyczuwalna bardziej, są zdecydowanie najlepsze, a te, w których dominuje – i owszem – wyrafinowana proza, dłużą się i są, mimo wszystko, o wiele słabsze. Cóż, zamiast uderzać w tony o zabarwieniu studium psychologicznego, co wyszło bardzo rozwlekle, powinna była skupić się nad podmalowaniem powieści eteryczną, mroczną poezją (tak jak w rozdziale o pannie Marchmont, zresztą chyba najlepszym fragmencie całej historii, który czytałam z prawdziwym zainteresowaniem) może nawet w stylu Wichrowych Wzgórz, właściwą i dla tego tematu. Przypuszczam, że powieść byłaby nie tylko lepsza, ale i po prostu ciekawsza. 

Okładka spodobała mi się bardziej niż ta, która zdobi przeczytaną wcześniej powieść Autorki. W pewien sposób nawiązuje do treści książki, a także oddaje jej dziwny, niesamowity w gruncie rzeczy klimat, kusząc każdego zaintrygowanego. Jest tam bowiem kobieta stojąca przy otwartym oknie. I nie byłoby to nic dziwnego, bo każdy z pewnością widział coś podobnego w swoim życiu, ale za owym oknem rozciąga się nocny, księżycowy pejzaż z czarnymi chmurami rozświetlonymi widmowym, srebrnym blaskiem. Oświetla także nieosłonięty czepkiem kawałek bladej twarzy kobiety, co wygląda dość niesamowicie i sprawia, że postać wygląda jak najprawdziwszy duch. A raczej wyglądałaby, gdyby nie kolorowy, bardzo skromny zresztą strój składający się z brodowej bluzki i długiej, szarej spódnicy, której koniec ginie rozmyty w ciemnej okładce książki, co nasuwa kolejne, bardzo niepokojące podejrzenie (musicie wiedzieć, że bardzo boję się duchów i mocno w to wierzę). Nie jest to może najlepsza okładka Wydawnictwa, na którą miło jest patrzyć, ale z pewnością przyciąga wzrok i ma swój niepowtarzalny charakter. Tło wokół ilustracji jest czarne, co uwypukla zimne, srebrne akcenty, a do tytułu i nazwiska Autorki użyto bardzo jasnej, widmowej zieleni, również odcinającej się od tła. Jak zwykle podziwiam zawijasy przy literze R w nazwisku pisarki, coś bardzo malowniczego i pomysłowego, dzięki czemu całość wygląda nawet kobieco i klasycznie. Gorzej jest z blurbem i całą tylną okładką – złym pomysłem było powielenie ilustracji z okładki i nałożenie na nią wielu białych i jasnozielonych napisów. Naprawdę wielu. Zlewają się z widmową postacią i oknem, tak, że osobom ze słabszym wzrokiem z będzie trudno odczytać kilka niezwykle entuzjastycznych recenzji, porównujących książkę do Joyce’a i Prosta (to jakaś plaga) i opis, niezbyt pasujący do tego, co znajdziemy w książce, nie mówiąc o tym, że zdradza trochę zbyt dużo z fabuły. I jeszcze ten pasek z patronatami medialnymi! Gdyby tył tej książki był czarny, wszystko wyglądałoby o wiele lepiej, ilustracja na okładce zostałaby wyeksponowana, a mi oszczędziłoby nieco bólu oczu i poczucia estetyki. Najgorsze jest to, że przy poprzedniej książce Autorki Wydawnictwo zastosowało podobny zabieg. Trzymajcie mnie! 

Dlaczego narzekałam, że blurb zdradza za dużo fabuły? Przecież napisano tam najbardziej podstawowe rzeczy – Lucy traci najbliższych, jedzie do Europy, gdzie zostaje nauczycielką angielskiego na pensji madame Beck, pewnego razu spotyka zakonnicę z mrocznych legend szkoły, której zwłoki zakopano w ogrodzie pensji. Problem w tym, że to jest większość fabuły, bo w książce naprawdę dzieje się niewiele, a przynajmniej tak można powiedzieć na pierwszy rzut oka: kolejne dni życia bohaterki leniwie kończą się i zaczynają, większość z nich jest podobnych, bez żadnych fajerwerków i ciekawych, budzących zainteresowanie czytelnika wydarzeń. Każdy wątek jest nakreślony rozlegle, z wszystkimi możliwymi szczegółami, a zanim Autorka dotrze do czegoś naprawdę istotnego dla całości, minie już kilka rozdziałów. I nic w tym dziwnego – to przecież powieść psychologiczna, więc wszystko, co istotne, dzieje się na poziomie bardziej podświadomym. Pisarkę bardziej interesują więc procesy i towarzyszące im reakcje i myśli bohaterki, niż sama kwintesencja jakiegoś wątków, jakieś przełomowe wydarzenie. Ciekawsze dla niej wydają się myśli bohaterki podczas dłużących się, rozpaczliwie samotnych  letnich dni, niż cała intryga z ową tajemniczą zakonnicą, która kilka razy przemyka przez akcję książki, pozostawiając po sobie – szczególnie w moim przypadku – najpierw niedosyt mrocznych, mistycznych zagadek, a potem rozczarowanie naciąganym i zupełnie przyziemnym rozwiązaniem, które jakoś nie pasuje do całości, co więcej, psuje wszystko, co było zrobione dobrze. Zresztą, szkielet fabularny książki nie uniósł ciężaru wyrafinowanego studium kobiecej świadomości i w tym punkcie powieść rozłazi się we wszystkie możliwe strony. Pisarka przede wszystkim nie jest konsekwentna – czasami pisze powieść obyczajową, zagłębiając się w szczegóły panoramy wielkiego europejskiego miasta odbitego w nieskażonych globalizacją oczach przybysza z Wysp i ciekawymi spostrzeżeniami o mentalności tamtejszych ludzi widzianych przez osobę zewnątrz; czasami jest to powieść lekko gotycka, wspaniale mistyczna, podmalowana chorobą głównej bohaterki graniczącą z obłędem; najczęściej jednak jest to powieść psychologiczna, opowiadająca o samotnej kobiecie w wielkim świecie, a najbardziej opowieść pisarki o swojej podróży na kontynent, dość topornie ujęta w ramy powieści. Bo bynajmniej nie jest tak, że – jak na przykład w Wichrowych Wzgórzach czy Jane Eyre – jeden gatunek czy konwencja nakłada się z drugą, tworząc kolorową, różnorodną mozaikę. Tu wszystko się gryzie – psychologia z romansem, romans z obyczajowym portretem ludzi otaczających bohaterkę, a to z owym wątkiem zakonnicy, którym pisarka próbuje nadać powieści jakąś określoną formę, robiąc to niestety bez pomysłu. I choć wszystkie rwące i plączące się wątki w pewnym momencie splatają się kunsztowną całość, przy całym psychologicznym realizmie trudno uwierzyć w te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności, tym bardziej, że znając prawidłowości w takich powieściach można zabawić się we wróżbitę Macieja i już na początku przewidzieć zakończenie choćby jednego z wątków. Więc brak pomysłu? Tak, chyba to. Autorka chciała napisać coś o swoich przeżyciach (a wiemy, że były one intensywne i stanowiły dobry materiał na książkę) w Brukseli, jednocześnie tworząc splątaną, mroczną historię o samotności i wyobcowaniu, nie wiedziała jeszcze, jak ukryć to wszystko pod warstwą beletrystycznego zmyślenia. Albo miała zły pomysł. Bo można pisać jak najpiękniej, zgłębiać psychologiczne kwestie samotności czy nieszczęścia balansując na granicy z poważną filozofią, ale jeśli chodzi o powieści, koncept na precyzyjną, poukładaną i zaskakującą czymś fabułę (i nie tak boleśnie naiwną, bo jeśli w Jane Eyre przełknęłam jeszcze jakoś fakt, że Riversowie byli rodziną Jane, to tu bardzo trudno jest zrozumieć cel tych wszystkich cudownych zbiegów okoliczności), będącą szkieletem, to grunt i podstawa wszystkiego.

Nie polubiłam głównej bohaterki i widzę, że nie jestem odosobniona w mojej opinii. Nic dziwnego, bo chociaż mamy wgląd w jej myśli i dzieli się z nami najbardziej intymnymi myślami i wydarzeniami, nie jest miłą osobą. Milcząca, powściągliwa w uczuciach, skryta, uparta, surowa, cokolwiek dziwna; nikt nie przypuszczałby, że może mieć bogate życie wewnętrzne i niezwykłą inteligencję emocjonalną, pozwalającą na trafną ocenę otaczających ją ludzi (to czasem było trochę irytujące, bo oceny Lucy były zawsze trafne, przez co niektórych – szczególnie tych, których nie lubiła i o których miała złe zdanie – traktowała z góry), a przede wszystkim ogromną wrażliwość, przez którą niejednokrotnie musiała bardzo cierpieć. Najbardziej irytującą rzeczą w jej zachowaniu jest jednak bierność wobec sytuacji, w jakich się znajduje. Ona, przynajmniej na początku, nawet nie marzy, żeby zmienić swoją sytuację, wyjść z cieni i zacząć żyć normalnie, nawet nie walczy ze swoją chorobą, nie szuka żadnego wyjścia. To tak, jakby nie miała instynktu samozachowawczego, co jest niemal niemożliwe. I tylko snuje się ze swoimi smutnymi przemyśleniami i swoim pięknie opisanym, niemal namacalnym, wciągającym mrokiem bardziej widmowa od ducha mniszki, którym nie martwi się zbytnio, a nawet nie myśli tak często jak o pewnym dość przystojnym lekarzu (podziwiam odwagę, bo potkawszy podobną zjawę, przez dłuższy czas nie byłabym w stanie myśleć o czymkolwiek innym), u którego nie ma przecież żadnych szans. Nie ukrywam też, że wiele jej uwag – jako protestantki – tyczących się wyznania rzymskokatolickiego dotknęło mnie osobiście. I to nie z powodu samej krytyki – jestem świadoma błędów popełnianych przez kler i problemów, które pojawiają się często i dotyczą przecież każdej ludzkiej w gruncie rzeczy instytucji, ale z powodu tonu: Lucy brzmi, jakby zjadła wszystkie rozumy i tylko ona jedna wiedziała wszystko i o wszystkim, jakby nie miał prawa wierzyć w świętych, bo ona śmieje się z legend o nich. Jak na nienawidzę takich ludzi! Trzeba jednak przyznać, że technicznie postać Lucy jest dobra, wręcz bardzo dobra – minimalistyczna, ze starannie i logicznie powiązanymi cechami, niezwykle wiarygodna (a przez to jeszcze bardziej irytująca) oraz harmonijnie zbudowana. Objawy dotykającej jej choroby są wiarygodne, mrok i samotność niemal namacalne i przytłaczające, a subiektywnie widziany przez nią świat zgodny z jej światopoglądem; co więcej, czytając, mamy wrażenie, że jesteśmy w stanie zrozumieć jej problemy i rozterki, zgodzić się z nią nawet w niektórych kwestiach, a przy końcu dopingujemy jej i cieszymy się z jej szczęścia. Sęk w tym, że po skończeniu lektury, kiedy refleksje jakoś się skonkretyzowały, uznałam, że to tylko kwestia talentu Autorki, która potrafiłaby sprawić, że współczulibyśmy nawet samej Miley Cyrus z brokatem na twarzyczce, gdyby to o niej postanowiła napisać. 

Z pozostałych bohaterów udało polubić się tylko Paulinę Home i to od pierwszego rozdziału o niej. Ta postać ma w sobie jakiś delikatny czar, coś niewinnego, delikatnego czego nie mają pozostali bohaterowie, z Lucy włącznie. I choć postać tej dziewczyny jest tylko kontrastem irytującej Ginevry Farnshave, to naprawdę można ją polubić. Ma w sobie życie, duszę, coś, co czyni ją żywą, mimo dziwnej dziecinności i braku konkretniejszych wad, co sprawia, że jest nieco za bardzo idealna. Nawet Lucy mówi o niej, że ma w sobie coś, co prześwietla przez jej ciało, jakąś lekkość i czystość, co wydaje się prawdą. Tak, ta postać oczarowała mnie już od początku, kiedy była małą, nieco dziwną i bardzo nerwową dziewczynką o niespotykanej w jej wieku inteligencji i zdolności przywiązywania się całym sercem do innych, wybranych przez siebie ludzi, a później, kiedy powróciła na karty książki jako niemal już dorosła kobieta, utrwaliła moje przekonanie, że ta postać, nakreślona o wiele mniej dokładnie niż Lucy, jest jednym z tych powodów, dla których – mimo wszystko – warto byłoby książkę przeczytać. Doktor John nie ma już w sobie tego czaru, jest bardziej zwykły, przyziemny i z pewnością zbytnio wyidealizowany przez główną bohaterkę, więc nieprawdziwy. Takich bohaterów jak on to ja znam, nie chwaląc się, pęczki. Tak samo, jak pozwolę sobie zauważyć, bezbarwny i nieciekawy, nieco irytujący profesor Paul Emanuel, chyba jedna z tych postaci, która okazała się kompletną klapą, chociaż miała ogromny potencjał (szczególnie jeśli chodzi o konflikt wyznaniowy i ta cała historia z nieszczęśliwą Justyną Marią). Gdzie mu tam do pana Rochestera, który do dzisiaj zapiera mi dech w piersiach! Nie ma tu nie tylko tych pięknych, przesyconych uczuciem dialogów jak w Jane Eyre, ale i wyraźnych cech charakteru i logiki w tym wszystkim. Mimo że wiadomo, że kto się czubi, to się lubi, (przez co cały ten wątek był strasznie przewidywalny) to jakoś ciężko mi uwierzyć w to, że para nagle stała się przyjaciółmi – nie wierzę zresztą w przyjaźń damsko-męską – a już na pewno nie w to, że wychowanek jezuity i gorliwy katolik będzie tak pobłażliwy w stosunku do protestantki. Bo o ile niedopowiedzenia i nieścisłości w wątku chociażby owej Justyny Marii nadają całości pewien tajemniczy posmak, to takie rzeczy, związane z logiką całej akcji, powinny być wyjaśnione, przynajmniej ja bym chciała, żeby tak się stało. Oczywistej antypatii do panny Farnshave nie muszę chyba tłumaczyć nikomu, kto powieść czytał, a dwie drugoplanowe bohaterki kobiece – chrzestną Lucy i panią Beck – darzę neutralnym uczuciem, zabarwionym jedynie lekkim ubolewaniem nad kolejnymi zmarnowanymi szansami nakreślenia ciekawych postaci, które wspominałabym długo potem. Bo niestety – oprócz może Pauliny, żaden z bohaterów książki nie pozostanie ze mną na dłużej, w przeciwieństwie do Jane Eyre

Jane Eyre, Jane Eyre … Jedyna różnica między tą a tamtą książką jest taka, że o ile tamtą czytało się szybko i uśmiechem na ustach, ta wymagała dużo więcej czasu i skupienia. I – w tym przypadku wyjątkowo zgodzę się z blurbem – różnią się klimatem, bo ta jest mistyczna, a tamta gotycka. A poza tym jest niemal tak samo: samotna młoda kobieta, cudowne zbiegi okoliczności (tutaj aż ich przesyt), mężczyzna, który się interesuje ową dziewczyną i zawód młodej bohaterki, a także forma przypominająca autobiografię czy intymną spowiedź. Hm. Boję się, że w przyszłości, po przeczytaniu wszystkich książek Autorki, wszystkie te opowieści zleją się jedno, skoro już teraz przez podobne schematy jej proza staje się dla mnie coraz bardziej przewidywalna. Ten sam sposób obrazowania, w tamtej książce jednak o wiele barwniejszy i różnorodny, a tutaj wzięty niczym z okładki powieści z landrynkowo różowymi akcentami przy końcu. Tam podszyty liryzmem i pasją, tu – tylko ledwo wyczuwalnym liryzmem, maniakalnym analizowaniem samotności opakowanym w wyrafinowaną prozę bez duszy. Bo jeśli w Jane Eyre czuć było młodość Autorki, tu mamy tylko zmęczenie materiałem, duszenie się we własnych słowach, owijanie w mroczne zwoje stroju mniszki-widma, której tajemnica jest tak racjonalna i wyzbyta odrobiny tej dziwnej magii z tamtej powieści, że aż boli. I to bardzo. 

Gdy skończyłam czytać byłam rozczarowana. Ale nie książką, tylko sobą. Nie rozumiem przecież arcydzieła! Nie potrafię go docenić! Co się ze mną stało? Obejrzałam jeden głupi film czy odcinek czegoś idotycznego za dużo i drastycznie spadło mi IQ? Może w ogóle zgłupiałam albo padł mi mózg? Ale przecież jestem zachwycona mroczną, mistyczną aurą, zasługą niezwykle pięknego języka Autorki, jaką owinięta jest powieść; jestem zachwycona ciemnymi nocami, zjawą mniszki, aleją, Villette, miastem jak ze snu, pełnym mistyki cierpieniem Lucy, dotykającym szaleństwa, opisem samotności, wyobcowania i pustki, które przytłaczają również czytelnika, sceną z panną Marchmont, świetnie napisaną, pomysłową i niesamowitą. Bardzo lubię Paulinę, muszę też sprawiedliwie przyznać, że Lucy była bohaterką dobrze skonstruowaną. Ale arcydzieło to nie jest, bo wszystkim nie można się zachwycać, a przynajmniej ja tak sądzę - dobra powieść psychologiczna, na miłość Boską, nie jest taka długa i rozwlekła, a Joyce’a i Prosta tu po prostu nie ma, to samo się tyczy śladowych ilości owego strumienia świadomości. To na tyle dobra powieść, by zacząć modę na literaturę psychologiczną, na analizę ludzkich stanów emocjonalnych, na zgłębianie mroku samotności, najbardziej skomplikowanego z nich, ale na tyle przeciętna, by nie być zaliczona do największych osiągnięć owego gatunku, a nawet – wydaje mi się – pisarki, choć nakreślone w niej słowa były jednymi z ostatnich, jakie wyszły spod jej pióra.

Tytuł: „Villette”
Autor: Charlotte Brontë
Moja ocena: 5,5/10

Za egzemplarz serdecznie dziękuję wydawnictwu MG

9 komentarzy :

  1. Klasyka. Nie czytałam żadnej książki tej autorki i kusi mnie ona ogromnie. Może akurat nie sięgnę po tę, może poszukam lepszej :)
    Moje-ukochane-czytadelka

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę przyznać, że z jednej strony jestem nieco zaintrygowana tą historią, szczególnie gdy od samego początku wspomniałaś o tym istotnym fakcie - samotności w tłumie, wyobcowaniu. Lecz z drugiej strony, jeśli ciężko jest polubić główną bohaterkę, to nie jestem przekonana, czy powinnam sięgać po tę książkę... Lubię w jakiś sposób zżywać się z bohaterami. No ale cóż - może jednak powinnam się sama przekonać jak to jest? Zobaczymy. Dopiszę sobie ten tytuł do "poczekalni" książkowej. :)
    Pozdrawiam
    A.

    http://chaosmysli.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale czy to nie jest na swój sposób niezwykłe?
    Autorka wykreowała Lucy jako postać trudną do zrozumienia - taką, której nawet jeżeli znasz myśli, za nic ją polubić. Jest tak też trochę w naszym środowisku - mało jest tych skrytych ludzi, których myśli chcielibyśmy pojać, a nawet jak je znamy, to i tak trudno zrozumieć ich sposób rozumowania xD

    Osobiście bardziej wolę Jane Eyre, ale Vilette to wyjątkowa powieść - raczej dla starszego czytelnika :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie słyszałam o tej książce. I raczej nie będę się nią zajmować, widać po twojej ocenie, że nie zbyt dobra jest ta książka. Czas wypełnię ciekawszymi pozycjami.
    Pozdrawiam.
    http://miedzy--stronami.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  5. Już od dawna zabieram się za przeczytanie czegoś tej klasycznej pisarki, ale zawsze mam coś ciekawszego. Jak widzę raczej po tę pozycję nie powinnam sięgać, aby sobie bardziej nie zniechęcić klasycznych powieści.

    OdpowiedzUsuń
  6. Na półce mam "Niedokończone opowieści" i "Wichrowe wzgórza". Bardzo jestem ciekawa stylu tej pisarki. :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Najbardziej lubię JE, ale i ta lektura ma swój urok, którego nie da się podrobić :) Zdaję sobie sprawę z wymienionych przez Ciebie wad, ale mimo wszystko uwielbiam ją za to właśnie, jaka jest :)
    Thievingbooks.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  8. Mam w planach :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Książkę na pewno przeczytam, ale nie mam pojęcia, czy przypadnie mi do gustu...

    OdpowiedzUsuń

.... Pozostaw po sobie ślad na jednej z Zakurzonych Stronic.Każdy, nawet najmniejszy sprawi, że się uśmiechnę...

***

PS Komentowanie anonimowe jest możliwe tylko w weekendy. Spam, propozycje obserwacji, reklamowanie swojego bloga w inny sposób niż podanie odnośnika pod komentarzem ląduje w koszu. Do spamowania jest osobna zakładka, a ja spam czytam. Zachowujmy porządek na swoich blogach!