Fajnie było w tym wieku dziewiętnastym. Dziewczęta
pozbawione były życiowej traumy zwanej szkołą, a matka stawała na rzęsach, żeby
kupić im najlepsze i najpiękniejsze stroje. Oczywiście mówię tu o arystokracji,
bo między Bogiem a prawdą wolę nie myśleć o życiu osób z niższych warstw
społecznych. Hrabianki grały sobie na klawikordach, czytały francuskie romanse
i wyszywały, a ich największym zmartwieniem był krzywy haft. Do czasu, bo w
wieku szesnastu lat – a może i wcześniej – każda z nich zaczynała dostrzegać
czar płci przeciwnej, co prawda w dość sentymentalny i abstrakcyjny sposób, bo
stosunki między mężczyznami a kobietami ograniczały konwenanse, ale zawsze.
Szarmanccy młodzi dżentelmeni, którzy mistrzowsko grali w wista, spędzali
popołudnia na grze w golfa albo polowaniach i zostali wprowadzeni w arkana
sztuki czarowania młodych kobiet i tańca. To, do czego śmiałyby się także i
moje oczy jeśli miałabym szczęście żyć w tamtej epoce – przystojni, odważni i
młodzi oficerowie, którzy, jako prawdziwi żołnierze, są bardzo kochliwi i mało
odporni na kobiece wdzięki. Starzy kawalerowie z domami większymi od pałacu
niejednego średniowiecznego króla, którzy z filozoficznym spokojem pili whisky
i brandy, jeździli powozami i wciąż tylko mówili o pieniądzach. Może ta
ostatnia perspektywa nie jest pociągająca, ale o ile panna była bogata, nie
musiała się martwić o zalotników i mogła ich wybierać jak chciała, do wyboru do
koloru – w tych trzech grupach było zawsze wielu takich, którzy chcieliby
ożenić się z ową panną. O losie panny brzydkiej i biednej nie będę pisać,
ponieważ jej straszny los nie będzie tematem niniejszego tekstu; jest to
również historia zbyt smutna. Dziewczyna ładna i biedna też nie miała dobrze.
Bo choć wdziękami może pociągała bogatych panów, to przecież nie miała posagu
albo był on niewystarczający. No i jak z taką żoną pokazać się w teatrze? Chyba
że taki wielki, dumny pan zakocha się do szaleństwa i postanawia nie zważać na
powyższe zasady. I co wtedy? Wtedy to jest po prostu dobry materiał na książkę.
Państwo Bennetowie mają poważny problem – ich piątka córek
jest w wieku, w którym pannę należy wydać za mąż. Wydawałoby się, że nie jest
to rzecz skomplikowana, bo na horyzoncie pojawia się niejaki pan Bingley i jego
przyjaciel, pan Darcy, ale nie wszystko idzie po myśli zarówno matki jak i
córek. O ile Bingley zwraca uwagę na Jane, to Darcy jest diabelnie dumnym
mężczyzną, a w dodatku niegrzecznym, niesympatycznym. I, rzecz dziwna, swoje
złośliwe uwagi kieruje szczególnie do następnej z sióstr, Elżbiety, co we
wrażliwej dziewczynie wywołuje szczególną antypatię do tego osobnika, której,
wydawałoby się, nic nie jest złagodzić. Jednak jedne uczucia zasłaniają drugie,
a bohaterowie będą musieli zmienić swoje charaktery pod wpływem wielkiego
uczucia. On będzie musiał przezwyciężyć swoją dumę, a ona – na co wskazuje
zresztą tytuł – uprzedzenia. Tylko czy aby im się uda? Nie wszyscy są
przychylni temu związkowi…
Był taki okres, że w kulturalnych i oczytanych kręgach, do
których przez jakiś niefortunny przypadek należę, wstydziłam się przyznać, że
nie przeczytałam tego klasyku. I to w dodatku tak popularnego klasyku! Jak jest
napisane na okładce, nawiązano do niego w Dzienniku
Bridget Jones (lektura wciąż przede mną), a pana Darcy’ego wspominano na
każdej książkowej stronie i blogu kulturalnym w Walentynki, a pewna moja
znajoma czytała to w szpitalu, doprowadzając mnie tym do białej gorączki, co w
miejscu tego typu nie było dla mnie wskazane. Kiedy postanowiłam zmienić ten
haniebny stan rzeczy, okazało się, że nigdzie nie mogę dostać wydania, które
pasowałoby do Rozważnej i romantycznej
tej samej pisarki, od jakiegoś czasu dumnie stojącej na mojej półce. Traf
chciał, że odnalazłam wreszcie książkę i z ciekawością zabrałam się do
czytania, pewna, że powieść okaże się jedną z najważniejszych w moim życiu, a
jeśli nie, to przynajmniej zakocham się w panu Darcym, tak jak wiele osób wokół
mnie. I cóż? Właściwie całą recenzję, jeśli miałby to być tekst subiektywny,
mogłabym skrócić do jednanego zdania: moja żałosna chęć bycia jak inni ludzie i
wrodzone, denerwujące poczucie sprawiedliwości daje czasami naprawdę
zaskakujące efekty, które trudno tak naprawdę precyzyjnie opisać.
Okładka książki jest tak samo ładna jak zdobiąca Rozważną i romantyczną, a nawet o wiele
ładniejsza. Maleńkie, czerwone różyczki z zielonymi liśćmi, różowymi
wstążeczkami i jeszcze innymi kwiatkami, których gatunków nie znam, jako że z
biologii orłem nie jestem, w kolorach biało-różowym i fioletowym, co bardzo
ładnie wygląda z różami i sprawia, że całość się staje bardziej różnorodna.
Wszystko to zostało umieszczone na kremowym tle. Z podobnymi motywami mam wiele
dobrych skojarzeń –poduszkowe hafty, kołdra babci pachnąca lawendą, no i ów
dziewiętnastowieczny angielski szyk, piękne suknie dam i zapach five o’clock tea. Róże i pozostałe
kwiaty w pewien sposób oddają treść książki – klasycznie eleganckiej, ale i
opowiadającej o miłości delikatnych dziewcząt i szarmanckich panów. Pośrodku
okładki na kwiatowy wzór nakłada się biały pasek, na którym wypisano imię i
nazwisko Autorki i tytuł – czerwoną, pochyłą czcionką, dzięki czemu wszystko
wygląda estetycznie i bardzo ładnie; przyjemnie jest patrzeć na okładkę, bo i
kolory zostały dobrze dobrane. Grzbiet i tył okładki są utrzymane w czerwieni,
z białymi napisami i kolorowymi okładkami pozostałych powieści w serii. I choć
w księgarni z pewnością zaginie pośród bardziej krzykliwych okładek, to
miłośnik tego typu powieści doceni minimalizm i klasycyzm okładki, doskonale
odzwierciedlający klimat i zawartość książki. Zresztą trzeba przyznać, że na
półce prezentuje się doskonale.
Już w poprzedniej powieści pisarki było widać, że Autorka
poświęca więcej czasu ironicznemu obrazowi społeczeństwa niż romansom,
traktując opowieści o młodych pannach szukających męża za powód do pisania o
ludzkich słabościach i charakterach. I o ile w Rozważnej i romantycznej tyleż samo miejsca poświęcono studium
głównych bohaterek, spychając na dalszy plan cokolwiek błyskotliwe uwagi na
temat pozostałych postaci, tutaj wątek ten wydaje się znacznie bardziej
widoczny. Wokół Elżbiety i Darcy’ego - których miłosna historia, bądźmy
szczerzy, w niedużym skrócie objętościowo dorównywałaby przeciętnemu
opowiadaniu – kręci się wiele ciekawych, mistrzowsko nakreślonych sylwetek. Nie
znaczy to jednak, że są to postacie pozytywne czy chociaż o przyzwoitych
charakterach, bo pisarka lubuje się w portretach ludzi po prostu głupich lub
napuszenie arystokratycznych, przedstawiając ich ze zjadliwą ironią i nie wahając
się uwypuklić ich wad. Mamy więc pana Collinsa, niesympatycznego, nudnego i
głupiego lizusa, w dodatku gadułę uwielbiającego słuchać własnego głosu; panią
Bennet, matkę Elżbiety, osóbkę pozbawioną zupełnie inteligencji, co najbardziej
objawia się w jej niestosownej gadaninie, zmianach nastroju i naiwności;
absurdalnie dumną i złą lady Katarzynę jak również Karolinę Bingley. Wszystkich
jednak przyćmiewają siostry Elżbiety i Jane – choć tyrady Mary zawsze
wywoływały głupkowaty uśmiech, to oczywiście trudno znaleźć słowa, którymi
opisać można Lidię. Powiem tylko, że takie dziewczyny istnieją zawsze i
wszędzie, mimo że fakt ich istnienia przyprawia o ból głowy każdego
rozsądniejszego mieszkańca tej planety (bowiem wierzę, że tacy jeszcze
istnieją). W każdym razie odnalazłaby się w dzisiejszej tzw. gimbazie. A skąd mam taką pewność? To
wszystko zasługa Autorki i tego, że tak barwnie i dokładnie opisała każdego z
bohaterów, czyniąc z nich prawdziwe, pełne wad, śmiesznostek ale też i zalet
postacie. Pisarka nie oszczędza nikogo, nawet samej Elżbiety i jej, wydawałoby
się, inteligentnego ojca, przez co bohaterowie wydają się niezwykle plastyczni
i żywi, jakby wyjęci z rzeczywistego życia. Oczywiście nie ma tu przenikliwych
analiz psychologicznych i złożonych charakterów, jednak wydaje się, że postacie
są o wiele bardziej wiarygodne od tamtych. Prostsze, ale bardzo
charakterystyczne, nakreślone ostrą, wyraźną kreską. Uważam to za przejaw
prawdziwego talentu, bo wbrew pozorom trudniej jest stworzyć postać pełnokrwistą,
wiarygodną, pełną ironicznie skomentowanych wad
i zwyczajną niż opisać jakiegoś skomplikowanego psychologicznie artystę.
Szczególnie jeśli chodzi o gatunek literatury popularnej, a więc przystępnej
dla każdego czytelnika i wystarczająco lekkiej na inteligentną rozrywkę –
pośmiać się z pani Bennet albo z Collinsa można, porównując ich do tych nam
znanych.
Dwójka głównych bohaterów nie jest już tak ciekawa, jak
towarzyszące im inne postacie: racjonalna, dobra Elżbieta gnie w cieniu
sarkastycznie opisanej matki (jestem zresztą zdania, że główna bohaterka jest
bękartem swojego ojca) postaci bardzo barwnej, aczkolwiek irytującej, nie
mówiąc już o młodszych siostrach. Panna Bennet jest skrzyżowaniem obu sióstr z Rozważnej i romantycznej, z przewagą tej
pierwszej – pomimo swojego dość nieracjonalnego uprzedzenia i godnym
pozazdroszczenia wygadaniem nie tylko na wiktoriańskie standardy (vide scena z lady Katarzyną lub zabawne
dialogi z Darcym na końcu książki) Elżbieta jest ucieleśnieniem niemal
wszystkich możliwych zalet, przynajmniej takich, jakie wtedy wymagano od
kobiet, chociaż kiedy czasami beztrosko łamie konwenanse wydaje się
najsympatyczniejsza i w jakiś sposób prawdziwa; sceny w których Elżbieta się
buntuje lub odmawia zaręczyn Darcy’emu są pełne emocji, będące czymś więcej niż
tylko elegancką literaturą. Czasem jest jednak gorzej, bo bohaterka wydaje się
nieco sztywna, dumna i jakaś bez wyrazu, a czytelnika aż ściska w dołku, bo
wystarczyło tylko pociągnąć policzki bohaterki literackim różem, by stworzyć
niezwykłą postać, która zapisałaby się w historii popkultury tak samo mocno jak
pan Darcy. Pan Darcy! O tak, już wiem dlaczego większa połowa książkowej
blogosfery chce wydrzeć mi mojego i tylko mojego pana Darcy’ego. Nie wiem, co
on widział w tej Elżbiecie; zresztą to nieważne, bo gdyby znał mnie,
zapomniałby o tamtej bardzo szybko, to mogę wam obiecać. Jego fenomen polega na
tym, że każda dziewczyna chciałaby, żeby ktoś kochał tak mocno, żeby miłość
przezwyciężała dumę rodową, dla postronnego obserwatora będącą główną i
największą wadą bohatera. Która nie chciałaby mężczyzny, który kocha bez
pamięci, jest czarujący, bardzo przystojny i bogaty (i dlaczego to ta durna
Elżbieta, a nie ja)? Muszę jednak
przyznać, że przez znaczną część książki jakoś nie pałałam do niego sympatią,
nawet wtedy, kiedy dla ukochanej zaczął się zmieniać na lepsze. Nie czułam
kompletnie nic, bo Autorka jakoś nie potrafiła zaciekawić jego postacią,
pokazać, że za obojętną, dumną twarzą kryje się coś więcej, że chłodny i
powściągliwy bohater, żyjący zapewne po to, by krytykować innych i kierować
swoim naiwnym przyjacielem ma w ogóle jakiekolwiek uczucia; gdyby ktoś powiedział
mi, że to tylko maska, nie uwierzyłabym i wyśmiałabym. W dodatku bohater gubił
się pomiędzy zachwycającą mnie wciąż matką Elżbiety, Lidią, Wickhamem i
Collinsem, bez którego powieść nie byłaby taka sama. Jego postać nie była
ciekawa, z zamazanymi, niedopracowanymi rysami charakteru, zapewne według
Autorki tworzącymi aurę niedopowiedzeń i niedostępności. Wszystko zmieniło się po
tym, jak Darcy zrzucił maskę, idealnie przylegającą do jego twarzy i z
zaskoczeniem odkryłam, że jestem o niego zazdrosna. Autorka zaczęła opisywać go
z wyraźną pasją, cieniować uczucia i podkreślać pozytywne cechy osobowości
bohatera, tak, że z dość nieciekawej, bladej postaci, przesuwającej się po
kartach jak męczące główną bohaterkę, ponure i niedopracowane widmo zmienił się
w jedną z najbardziej zapierających dech w piersiach postaci męskich w
literaturze (choć owa metamorfoza była szyta grubymi nićmi i wymagała jeszcze
dopracowania) i każdy sceptyk taki jak ja musi to przyznać, szczególnie, że pod
obiektywnym umysłem kryje się subiektywne, niepoprawnie romantyczne serce. Och,
Darcy! Jak ja mam wybrać pomiędzy tobą a panem Rochesterem?
Martwi mnie również fakt, że nie jestem jedyną zadurzoną w
Darcy’m dziewczyną, o czym świadczą inne recenzje i w ogóle niemal wszystko, co
zostało powiedziane o tej książce. Z tego powodu, jeszcze przed przeczytaniem,
dostałam od znajomych tych ze świata realnego i Internetu wystarczająco dużo spoilerów, że równie dobrze mogłabym nie
czytać. Rzeczą nienową jest fakt, że żadna lektura nie przynosi frajdy i
jakiejkolwiek czytelniczej satysfakcji, kiedy znamy większość akcji z opowiadań
innych czy ekranizacji. Nie ma zaskoczenia, podekscytowania, czasami ciężko w
ogóle zaciekawić się treścią. Uczciwie jednak stwierdzam, że opowieść byłaby do
bólu przewidywalna – przynajmniej jeśli chodzi o historię miłosną i niektóre z
pobocznych historii - nawet wtedy, gdyby jakimś cudem udało mi się przeczytać
ją bez znajomości zakończenia i niektórych wątków – od pierwszego spotkania
czuć, że między Elżbietą a Darcym jest to coś,
a po drugim spotkaniu romans tych dwojga, mimo nieco efekciarskich zabiegów
Autorki mających wpuścić czytelnika w maliny, jest przesądzony. I fakt, że
Darcy będzie się pojawiał tam, gdzie panna Bennet, bo przecież muszą się dużo
spotykać, żeby się w sobie zakochać. Nie mówię o happy endzie, który pisarka
szczodrze rozdziela między obie pary, nie zapominając o Disney’owskim happy ever after, kojarzącym się z
zakończeniem Rozważnej i romantycznej.
Zresztą wiele wątków i motywów z tamtej książki się powtarza w niemal
niezmienionej formie: jest matka, która chce wydać córki za mąż, są
kawalerowie, a wśród nich amant, który okazuje się szumowiną, jest wyjazd do
Londynu ze wsi, prawdziwi i fałszywi przyjaciele oraz zażywna ciotka lub
przyjaciółka rodziny, wspierająca moralnie panny na wydaniu. Nawet dekoracje
nie zmieniają się drastycznie – małe domostwo przycupnięte gdzieś na wsi w
sąsiedztwie do znacznie bogatszych dworów. Jakieś novum stanowiła jednak historia z Lidią, bardzo intrygująca
zresztą, chociaż nie sztuką było domyślić się, kto spłacił potężne długi
Wickhama i dlaczego. Cóż, mogę narzekać ile wlezie, bo fabuła jest boleśnie
oczywista i rozczarowująca, ale byłabym w niezgodzie z własnym sumieniem,
gdybym stwierdziła, że obecność pana Darcy’ego niemal na każdej stronie –
szczególnie przy końcu – nie przeszkadzała mi. Wręcz przeciwnie.
Powieść jest napisana elegancko. Stylowo. Tak, jak to oddaje
okładka: klasycznie, prosto, bez językowych wygibasów i zabiegów
stylistycznych. Styl Autorka ma lekki i prosty, pomijając oczywiście wszystkie
archaizmy, w tym te dotyczące charakterystycznej XIX-wiecznej składni, językowo
jest dość dobrze, acz za bardzo formalnie i sztywno. Nie ma tu słownych
impresji, pięknych opisów przyrody czy trafnych wyrażeń, pokazujących
umiejętności pisarskie Autorki i ubarwiające powieść. Owszem, przez większość
krótkich rozdziałów (co mnie nieco denerwowało) przez tekst przebija celna i
ostra ironia, najbardziej widoczna w wirtuozerskich opisach zachowań niektórych
postaci czy piękne dialogi Darcy’ego i Elżbiety na końcu, przypominające nieco
moje ukochane rozmowy Rochestera i Jane w Jane
Eyre Brontë, ale czasami sztywność czy dbałość o słowny minimalizm jest
bardzo męcząca i, wydaje mi się, zupełnie zbędna. Zdania są ładnie wykrojone,
płynne i bez zarzutu, bo przecież wychodzące spod pióra pisarki bardzo dobrej,
ale trudno doszukać się w nich emocji. Barw. Czegoś, co by porwało, wciągnęło
czytelnika w środek wydarzeń. Pozwoliło poczuć smak, zapach, fakturę. Może nie
o taki efekt chodziło, bo wydaje mi się, że powieść – według wiktoriańskich
norm – i gustu Autorki miała być racjonalna i emocjonalnie wyważona (w
przeciwieństwie do publikacji romantyków…), ale i tego tu nie czuć. Wspominałam
wyżej, że tam, gdzie Darcy ma być tajemniczy i wyniosły, wydaje się być
nieciekawy i niedopracowany; przez jakiś czas nawet uczucie pomiędzy dwojgiem
bohaterów jest mimo doskonałych proporcji zimne i sztywne. Jakby ktoś wykonał
ładną, schludną rzeźbę o właściwych proporcjach i zapomniał nadać jej jakieś
rysy, indywidualne cechy; tchnąć w nią życie. A to jest przecież romans, nie
tylko powieść obyczajowa polegająca na katalogowaniu ludzkich śmiesznostek i
pokazywaniu ich w krzywym zwierciadle; nie chodzi tu tylko o błyskotliwe
dialogi (a większość, muszę przyznać, właśnie takich jest; nie powstrzymam się
od dopisania do mojej listy jeszcze paplaniny pani Bennet i pana Collinsa oraz
bardzo napuszonych i wrednych komentarzy lady Katarzyny). W powieściach innych
pisarek z tego samego podwórka, przynajmniej niektórych, czuć wiele podskórnych
emocji, a wątki romantyczne ewoluują czasem do form dziwnych i wcześniej ani
później niepowielarnych. Polowanie na męża nie musi być w większej części
minimalistycznym językowo i emocjonalnie sprawozdaniem – i wiem, że Autorka o
tym wiedziała, bo przecież zakończenie jest takie, jakie sobie wymarzyłam. Ale
to tylko zakończenie.
Kilka słów należy odnotować także o tłumaczeniu, a
przynajmniej o pewnym elemencie tegoż. Rzecz chyba oczywista dla każdego
bardziej rozgarniętego czytelnika, ale dla Wydawnictwa czy tłumaczy chyba już
nie, bo kwestię tę zauważyła już moja znajoma, kiedy czytała w szpitalu, nie
zwracając uwagi na mój rozmarzony wzrok spoczywający na okładce. Chodzi o
imiona. Teoretycznie Elżbieta powinna być Elisabeth, bo akcja dzieje się – jak
przypuszczam – w Anglii. Co więcej, jest również Katarzyna, Karolina i Lidia,
ale mamy także Charlottę, Mary i Jane. Można było się uprzeć na Marię, wiadomo,
ale nie znam żadnych polskich odpowiedników dla Charlotte i Jane, więc w
praktyce wszystko jest pokręcone tak, że
aż nieestetyczne. Ktoś mniej rozgarnięty w pierwszej chwili pomyślałby, że
Elżbieta nie jest siostrą Jane, bo pierwsza z nich jest z Polski, a druga z
Anglii (słowo honoru, znam taką osobę). Zresztą nie potrafię zrozumieć tego
zabiegu – pisarka była Angielką, akcja dzieje się w Anglii, a książce, jako że
należy do powieści realistycznych, wszystko powinno być jak najbardziej
podobne. To nie jest fantastyka pełna bohaterów z arabskimi, angielskimi i
elfickimi imionami w jednym kraju. Cóż, nawet tłumaczenie ma swoje
ograniczenie, a Elżbieta to już niezupełnie to samo co Elisabeth.
Jak pisałam wiele kilometrów wyżej, wydaje mi się, że jest
to powieść pełna paradoksów: genialny Darcy i dość nijaka Elżbieta; niezbyt
porywający początek, również językowo, i końcówka, którą czyta się z wypiekami
na twarzy. To romans, a jednocześnie ciekawa obyczajówka, traktująca o
ludziach, jacy otaczali dziewiętnastowieczną pisarkę, ale otaczają również nas,
bo głupota jest wieczna. Dobrze napisana, jednak czasami sztywna w ten
nieznośnie wiktoriański sposób, jakby na beletrystykę również nałożono
specjalny kanon o czym pisać dobrze wychowanej pannie przystoi.
Odzwierciedlająca epokę, jednocześnie uniwersalna. Przyjemna, ale czasem
prawdziwie przewidywalna, pełna znanych motywów nie tylko z twórczości Autorki;
pełna ciekawych postaci, ale też zmarnowanych szans, z ironicznym zacięciem,
ale i bardzo sympatyczna. Niezbyt słodka, bo między wierszami pisarka daje do
zrozumienia, że toczy się prawdziwe, brutalne życie, bezwzględnie także dla
trzymanych pod kloszem dobrze urodzonych panien, ale z szczęśliwym zakończeniem
w którym Autorka zapewnia nas, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno.
Lekkostrawna, jednak trudno ją zapomnieć, a przynajmniej pana Darcy’ego. Bo i
ile kiedyś, może nawet za kilka miesięcy, zapomnę o nietuzinkowej pani Bennet i
ucieczce Lidii z Wickhamem, to wieczorami, kiedy pod zamkniętymi powiekami
wirować będą chemiczne reakcje, wzory na prędkości kosmiczne i całki połączone
z przerastającym mój mózg programowaniem, powrócę do tej postaci w wersji z
końca powieści (bo to jest najbardziej warte zapamiętania) i wyobrażę sobie
nasz ślub. Mój i pana Darcy’ego. Będzie kościół, biała suknia z trenem, mnóstwo
gości w wiktoriańskich ubiorach, bal i czas na poczęstunek, w czasie którego
będzie można zjeść mięso upolowanych przez mojego lubego zwierząt. Nie będzie
żadnej Elżbiety ani Karoliny Bingley. Za to na stole postawię filiżaneczki w
czerwone róże, małe niezapominajki i fioletowe kwiaty, których nazwy nie znam.
Podam w nich popołudniową herbatę, a potem się obudzę i odkryję, że pan Darcy
istnieje tylko w książce, będąc może najlepszą jej częścią.
Tytuł: „Duma i uprzedzenie”
Autor: Jane Austen
Moja ocena: 6,5/10
Książkę mam w planach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Choć ogólnie zaskakująco średnio oceniłaś tę powieść, to czytanie Twojej recenzji sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Piękne opisy, piękny tekst. Potrafisz bardzo dokładnie przekazywać swoje odczucia czytelnikowi.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Czytałam "Dumę i Uprzedzenie" w te wakacje. Oczekiwałam po tej książce bardzo wiele - w końcu jest wszędzie tak wychwalana - mimo że nie lubię romansów. Zawiodłam się. Okazało się, że XIX wiek to nie moje klimaty... a przynajmniej w takim wydaniu, bo bardziej przekonują mnie te czasy w Sherlocku Holmesie. Podobnie jak tobie Elżbieta wydawała mi się nijaka, zbyt idealna. Zresztą do Darcy'ego, uwielbianego przez hordy dziewcząt, także nie zapałałam sympatią, choć też nie zraził mnie do siebie. Za plus książki uważam rodziców Elżbiety, szczególnie naiwną i nie mającą za grosz rozumu panią Bennet. :)
OdpowiedzUsuńocean-slow.blogspot.com
Kiedyś czytałam tylko fragmenty po angielsku, ale muszę nadrobić i przecztać całość ;)
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
Może kiedyś przeczytam, ale mam problemy z sięganiem po klasyki :(
OdpowiedzUsuńKilka lat temu czytałam i też zwróciłam uwagę na pisownie imion, coś mi tam nie pasowało:)
OdpowiedzUsuńOgólnie jednak miło wspominam tę książkę.
Mam na półce, mam nadzieję, że mi się spodoba :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie ;*
http://ravenstarkbooks.blogspot.com/
Uwielbiam pana Darcy :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam tą lekturę :)
OdpowiedzUsuńThievingbooks.blogspot.com
Czeka na swoją kolej, film na jej podstawie kocham <3
OdpowiedzUsuńbookocholic.blogspot.com
Muszę jak najszybciej nadrobić brak znajomości z lekturą! :)
OdpowiedzUsuń